Zwierciadło morza/XLIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Słowem był doskonały, jak oświadczyła doña Rita. Jedno tylko było nieprzyjemne a nawet niepojęte w stosunkach z naszym Dominikiem: jego bratanek, Cezar. Zdumiewał mię często wyraz rozpaczliwego wstydu, przesłaniający okrutną śmiałość w oczach Dominika, wyższego ponad wszelkie skrupuły i strachy.
— Nie byłbym się nigdy ośmielił wziąć Cezara na pokład pana balancelle — usprawiedliwiał się raz przede mną. — Ale co ja pocznę? Matka Cezara nie żyje, a mój brat zaszył się w gąszcz.
W taki to sposób dowiedziałem się, że nasz Dominik ma brata. Jeśli zaś chodzi o „zaszycie się w gąszcz“, znaczy to poprostu że mężczyzna wypełnił swój obowiązek, doprowadziwszy szczęśliwie do skutku dziedziną zemstę. Spór, który istniał już od wieków między rodzinami Cervonich i Brunaschich, był zastarzały i zdawało się że w końcu wygasł. Raz wieczorem Pietro Brunaschi, po całodziennej pracy przy oliwkach, siedział na krześle pod ścianą swego domu, z garnkiem rosołu na kolanach i kromką chleba w ręku. Brat Dominika wracał do siebie ze strzelbą przewieszoną przez ramię i poczuł się nagle urażony tym obrazem zadowolenia i wypoczynku, mającym tak jawnie na celu wzbudzenie uczuć nienawiści i zemsty. Między bratem Dominika a Pietrem nie było nigdy sprzeczki osobistej; lecz, jak wyjaśnił Dominik, „wszyscy nasi zmarli zawołali na niego“. Krzyknął zza kamiennego ogrodzenia:
— Hej, Pietro! Patrz co się stanie!
A gdy tamten, Bogu ducha winien, podniósł oczy, brat Dominika wziął na cel jego czoło i załatwił sprawę dawnej vendetty tak gracko, że jak mówił Dominik, zabity siedział w dalszym ciągu z kubkiem rosołu na kolanach i kromką w ręku.
I oto dlatego, że zmarli na Korsyce nie dają ludziom spokoju, brat Dominika zaszył się w maquis, w gąszcz zarośli na nieuprawnem zboczu gór, aby się wymykać żandarmom przez resztę swego marnego życia; Dominik zaś wziął na siebie opiekę nad siostrzeńcem i misję aby uczynić zeń człowieka.
Niepodobna sobie wyobrazić bardziej beznadziejnego przedsięwzięcia. Zdawało się że nawet fizycznie brakuje w Cezarze materjału do tego zadania. Ród Cervonich nie odznaczał się wprawdzie pięknością, ale był krzepki i dzielny. A ten niezwykle chudy i blady wyrostek miał w sobie tyleż krwi co i ślimak.
— Jakaś przeklęta wiedźma musiała wykraść z kołyski dziecko mego brata, a na jego miejsce położyła ten djabelski przypłodek — mawiał do mnie Dominik. — Proszę spojrzeć na niego! Proszę tylko spojrzeć!
Patrzenie na Cezara nie należało do przyjemności. Jego pergaminowa skóra, przeświecająca na czaszce martwą bielą przez wątłe kosmyki ciemnych włosów, wyglądała jak ciasno obciągnięta i przylepiona bezpośrednio do grubych kości. Wprawdzie Cezar był zbudowany normalnie, lecz nie widziałem nigdy i nie mógłbym sobie wyobrazić kogoś, ktoby zbliżał się bardziej do tego, co rozumiemy zwykle przez słowo „potwór“.
Nie wątpię, że źródło tego wyrażenia było właściwie moralne. Beznadziejnie, do gruntu znieprawiona natura wyrażała się w fizycznych rysach, z których każdy osobno nie miał właściwie nic przerażającego. Człowiek sobie wyobrażał, że Cezar musi być zimny i lepki w dotknięciu jak wąż. Najlżejszy zarzut, czy najbardziej usprawiedliwiona i łagodna nagana wywoływała mściwe spojrzenie, zły skurcz cienkiej górnej wargi i nienawistne warknięcie, które Cezar łączył zwykle z przyjemnym dźwiękiem zgrzytających zębów.
Raczej dla tych jadowitych min niż dla kłamstw, czelności i lenistwa wuj Cezara powalał go na ziemię. Nie trzeba jednak myśleć, że było to coś w rodzaju brutalnej napaści. Krzepkie ramię Dominika zataczało powoli, z godnością, szeroki poziomy gest, a Cezar przewracał się nagle jak kręgiel — co było bardzo zabawne. Ale upadłszy, wił się po pokładzie, zgrzytając zębami w bezsilnej wściekłości — co było wręcz ohydne. Nieraz zdarzało się także iż znikał zupełnie — co było zastraszające. To jest ścisła prawda. Czasem pod takim majestatycznym szturchańcem Cezar przewracał się i znikał. Wlatywał na łeb na szyję w otwarte luki, w paki do węgla, za stojące beczki, zależnie od miejsca gdzie wypadło mu się zetknąć z potężnem ramieniem wuja.
Raz — a było to w starym porcie, bezpośrednio przed ostatnią podróżą Tremolina — znikł tak za burtą, ku memu niezmiernemu przerażeniu. Dominik gawędził ze mną na rufie o naszych sprawach, a Cezar wśliznął się za nas aby podsłuchiwać, gdyż obok swych innych doskonałości był mistrzem w podsłuchiwaniu i szpiegostwie. Gdy usłyszałem głośny plusk u burty, zgroza mię przykuła do miejsca; lecz Dominik podszedł spokojnie do barjery i wychylił się, czekając aż głowa łotra wyłoni się z wody.
— Ohé, César! — krzyknął z pogardą do parskającego nędznika. — Złapno tę cumę — charogne!
Powrócił do mnie aby nawiązać przerwaną rozmowę.
— Co z Cezarem? — spytałem niespokojnie.
— Canallia! Niech tam wisi — brzmiała odpowiedź. I Dominik w dalszym ciągu rozmawiał spokojnie o zaprzątających nas sprawach, a ja tymczasem usiłowałem napróżno zapomnieć o obrazie Cezara zanurzonego po brodę w wodzie starej przystani, stuletnim wywarze morskich odpadków. Usiłowałem o tem zapomnieć, ponieważ sama myśl o owym płynie przyprawiała mię o mdłości. Niebawem Dominik okrzyknął jakiegoś bezczynnego wioślarza i polecił mu bratanka wyłowić; jakoś wkrótce Cezar ukazał się i wszedł na pokład od strony bulwaru, drżąc i ociekając brudną wodą; we włosach miał źdźbła zgniłej słomy, a na ramieniu osiadł mu kawałek utytłanej skórki z pomarańczy. Szczękał zębami; żółte jego oczy rzuciły nam z ukosa złowieszcze spojrzenie, gdy skierował się ku przodowi. Uznałem za swój obowiązek zrobić Dominikowi uwagę.
— Czemu go zawsze przewracasz, Dominiku? — spytałem. Byłem przekonany że to do niczego nie doprowadzi, że Dominik marnuje tylko siłę swych muskułów.
— Muszę zrobić z niego człowieka — odpowiedział zwątpiały Dominik.
Powstrzymałem odpowiedź cisnącą mi się na usta, iż przy takiem postępowaniu Dominik naraża się na to, że zrobi z Cezara „wyjątkowo mokrego, nieprzyjemnego trupa“, według słów nieśmiertelnego pana Mantalini.
— On chce być ślusarzem! — wybuchnął Cervoni. — Chyba po to żeby nauczyć się otwierać zamki — dodał z gorzką ironją.
— Dlaczego mu nie pozwolisz być ślusarzem? — zaryzykowałem pytanie.
— A któżby go uczył? — wykrzyknął Dominik. — Gdziebym go mógł zostawić? — Tu głos mu się załamał, i po raz pierwszy odczułem w Dominiku prawdziwą rozpacz. — Widzi pan, on kradnie, niestety! Par la Madone! Zdaje mi się że i panu i mnie wsypałby do jedzenia trucizny — żmija!
Podniósł zwolna ku niebu twarz i obie zaciśnięte pięści. Lecz Cezar nie wrzucił nam nigdy trucizny do filiżanek. Nie mogę tego twierdzić napewno, ale zdaje się że zaczął działać w innym kierunku.
Podczas tej wyprawy, której szczegółów podawać nie potrzebuję, mieliśmy wystarczające powody aby zatoczyć wielki łuk. Gdyśmy wracali z południa, żeby u końca podróży wykonać ważną i naprawdę niebezpieczną część naszego planu, uznaliśmy za konieczne wpaść do Barcelony dla zasięgnięcia pewnych ścisłych informacyj. Na pozór kładliśmy głowę do paszczy lwa, ale nie było tak w rzeczywistości. Mieliśmy tam paru wpływowych, wysoko postawionych przyjaciół, oraz wielu innych znacznie skromniejszych lecz cennych, albowiem kupionych za brzęczącą monetę. Nie ryzykowaliśmy aby nas tam niepokojono; i rzeczywiście, potrzebna wiadomość doszła nas szybko przez oficera komory celnej, co przybył na pokład, pełen udanej gorliwości, i dźgał żelaznym prętem w warstwę pomarańcz, która stanowiła widzialną część naszego ładunku w ładowni.
Zapomniałem zaznaczyć, że Tremolino uchodził oficjalnie za statek handlujący owocami i drzewem korkowem. Przy schodzeniu na brzeg gorliwy oficer potrafił nieznacznie wsunąć Dominikowi do ręki pożyteczną kartkę papieru, a w kilka godzin później, skończywszy urzędowanie, wrócił na pokład, spragniony trunków i wdzięczności. Obdarzyliśmy go naturalnie i jednem, i drugiem. Gdy siedział w małej kabince, popijając likier, Dominik żyłował go pytaniami co do miejsc postoju statków strażniczych. Morska służba strażnicza była dla nas właściwie jedyna, z którą trzeba było się liczyć, i ze względu na powodzenie naszej sprawy oraz bezpieczeństwo musieliśmy znać dokładnie pozycję statku patrolującego w sąsiedztwie. Wieści były jaknajbardziej pomyślne. Oficer wymienił małą miejscowość na wybrzeżu, oddaloną o jakie dwanaście mil, gdzie okręt strażniczy, nie przygotowany do podróży, stał na kotwicy ze zwiniętemi żaglami, nic nie podejrzewając; jego załoga malowała reje i czyściła maszty. Wreszcie oficer opuścił Tremolina po zwykłych grzecznościach, szczerząc do nas porozumiewawczo zęby przez ramię.
Siedziałem prawie cały czas pod pokładem ze zbytku ostrożności. Stawka, o którą szło w tej wyprawie, była duża.
— Gotowiśmy do drogi choćby zaraz, brakuje tylko Cezara; niema go już od śniadania — oświadczył Dominik, cedząc ponuro wyrazy.
Dokąd chłopak się wybrał i poco — nie mieliśmy pojęcia. Zwykłe domysły w razie spóźnienia się marynarza na okręt nie miały zastosowania w tym wypadku. Cezar był zanadto wstrętny na miłość, przyjaźń, szulerkę, lub nawet przelotne stosunki. Ale znikał już tak parę razy.
Dominik poszedł na brzeg aby go szukać, lecz wrócił po upływie dwóch godzin sam i w bardzo złym humorze, o czem świadczył jego uśmiech, wyraźniej zarysowany choć ukryty pod wąsami. Byliśmy ciekawi co się stało z łobuzem i przeszukaliśmy szybko nasze rzeczy. Nie ukradł nic.
— Wróci niedługo — rzekłem ufnie.
Po upływie dziesięciu minut któryś z ludzi na pokładzie zawołał głośno:
— Widzę go! wraca.
Cezar był tylko w koszuli i spodniach. Widać sprzedał kurtkę na drobne wydatki.
— Ty, łotrze! — rzekł Dominik straszliwie łagodnym tonem. Powstrzymał swój gniew na chwilę. — Gdzie byłeś, włóczęgo? — zapytał groźnie.
Cezar nie chciał za nic odpowiedzieć na to pytanie. Zdawało się że nie raczy nawet kłamać. Stał naprzeciw nas, zgrzytając wyszczerzonemi zębami, a gdy Dominik zatoczył ramieniem, nie cofnął się ani o włos. Oczywiście zwalił się jak kłoda. Lecz tym razem zauważyłem że, kiedy się podnosił, pozostał an czworakach dłużej niż zwykle, szczerząc przez ramię wielkie zęby i wpatrując się w stryja z nowym odcieniem nienawiści w okrągłych, żółtych oczach. To zwykłe mu uczucie było w owej chwili jakby zaostrzone przez szczególną złość i dociekliwość. Zaciekawiło mię to. Pomyślałem, że jeśli się kiedy Cezarowi uda wsypać trucizny do potraw, tak właśnie będzie wyglądał, siedząc z nami przy stole. Ale oczywiście nie wierzyłem ani trochę żeby chciał zatruć nasze potrawy. Jadł przecież to samo co i my. Przytem nie miał trucizny. A nie umiałem sobie wyobrazić ludzkiej istoty, zaślepionej przez chciwość do tego stopnia, aby mogła sprzedać truciznę tak ohydnemu stworowi.