Zwierciadło morza/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie było to winą Tremolina, że syndykat zależał w tak wielkim stopniu od sprytu, i mądrości, i informacyj doñy Rity. Wynajęła niewielki umeblowany domek na Prado dla dobra sprawy — Por el Rey! Wynajmowała ciągle domki aby komuś dogodzić — chorym czy smutnym, wykolejonym artystom, spłókanym graczom lub też spekulantom, którym się chwilowo nie powodziło; vieux amis — dawni przyjaciele, jak się usprawiedliwiała, wzruszając pięknemi ramionami.
Trudno powiedzieć czy Don Carlos należał także do „dawnych przyjaciół“. W palarniach słyszy się nieraz bardziej nieprawdopodobne historje. Wiem tylko że pewnego wieczoru, gdy wszedłem niebacznie do salonu Rity zaraz po otrzymanie przez wiernych wiadomości o znacznym sukcesie karlistów, schwycono mię wpół, objęto za szyję, i w szalonym wierze obtańczono ze mną trzy razy naokoło pokoju, wśród trzasku przewracających się mebli, pod takt walca nuconego ciepłym kontraltem.
Uwolniony z zawrotnego uścisku, siadłem na dywanie nagle i mimo woli. W tej pozie pełnej prostoty uświadomiłem sobie że J. K. M. B. wszedł za mną do pokoju, elegancki, złowrogi, poprawny, surowy, w białym krawacie i koszuli o wielkim gorsie. Odpowiadając na grzeczne a posępne pytanie, malujące się w przeciągłem spojrzeniu pana J. K. M. B., doña Rita szepnęła z pewnem zmieszaniem i zniecierpliwieniem:
— Vous êtes bête, mon cher. Voyons! Ça n’a aucune conséquence.
Byłem rad, że w tym wypadku nie przypisano mej osobie żadnego szczególnego znaczenia; poczucie rzeczywistości już we mnie kiełkowało.
Doprowadzając do porządku swój kołnierzyk — który, prawdę powiedziawszy, nie był, jak się należało, wykładany przy krótkiej kurtce — rzekłem sprytnie, że przyszedłem się pożegnać, ponieważ wyruszam tej samej nocy na morze na pokładzie Tremolina. Pani domu, zlekka rozczochrana, oddychając jeszcze szybko, natarła ostro na J. M. K. B., żądając aby powiedział, kiedy on będzie gotów wyruszyć, czy to na Tremolinie, czy jakim innym sposobem, aby dotrzeć do głównej królewskiej kwatery. Czyżby zamierzał znaleźć się tam dopiero w wigiliję wejścia do Madrytu? — pytała dalej z ironją. Tak to przez umiejętne zastosowanie taktu oraz uszczypliwości równowaga salonowej atmosfery została przywrócona długo przedtem, nim przed samą północą opuściłem tych dwoje już czule pogodzonych; zszedłem do portu i jak zwykle wezwałem Tremolina cichym gwizdem z brzegu bulwaru. Był to nasz sygnał, którego nie omieszkał nigdy usłyszeć czujny Dominik, padrone.
Dominik podnosił, milcząc, latarnię aby mi poświecić, gdy szedłem po wąskiej, elastycznej desce — naszym prymitywnym trapie. „A więc wyruszamy“, mruczał w chwili kiedy stąpnąłem na pokład. Byłem zwiastunem nagłych odjazdów, ale nic nie mogło zajść pod słońcem tak dalece nagłego aby Dominika zaskoczyć. Jego gęste, czarne wąsy, zakręcane co rano gorącemi szczypcami przez golarza na rogu bulwaru, zdawały się ukrywać nieustanny uśmiech. Ale chyba nikt nigdy nie widział jak jego usta wyglądały naprawdę. Sądząc z leniwej, niezachwianej powagi tego mężczyzny o szerokich piersiach, można było przypuszczać że nigdy się nie uśmiecha. W oczach jego czaiła się okrutna ironja, jakby przyszedł na świat z niezmiernym zasobem doświadczenia, a najlżejsze rozdęcie nozdrzy nadawało jego bronzowej twarzy wyraz niezwykłej śmiałości. Do żadnej innej gry rysów nie wydawał się zdolny, bo należał do typu południowców skupionych i opanowanych. Hebanowe włosy wiły mu się zlekka u skroni. Miał pewno ze czterdzieści lat i zjeździł wzdłuż i wszerz morze śródlądowe.
Chytry i bezlitosny, byłby mógł rywalizować w wybiegach z nieszczęsnym synem Laertesa i Antyklei. Jeśli nie używał swej chytrości i swego męstwa przeciwko samym bogom, to tylko dlatego że olimpijscy bogowie pomarli. Nie uląkłby się napewno żadnej kobiety. Jednooki olbrzym nie umiałby ani rusz sobie poradzić z Dominikiem Cervoni — z Korsyki, nie zaś z Itaki, i bynajmniej nie królem ani potomkiem królów, ale członkiem bardzo szanowanego rodu — autentycznych Caporali, jak twierdził. Niech i tak będzie. Ród Caporali sięga dwunastego stulecia.
W braku bardziej wzniosłych przeciwników Dominik zwrócił swą śmiałość, obfitującą w bezbożne fortele, przeciwko władzom ziemskim, uosobionym w instytucji komory celnej i we wszelkich śmiertelnikach, którzy mieli z nią związek: gryzipiórkach, oficerach, oraz „guardacostach“ na morzu i lądzie. Był to człowiek dla nas jedyny, ten nowożytny włóczęga żyjący w niezgodzie z prawem, otoczony własną legendą miłostek, przebytych niebezpieczeństw i przelanej krwi. Opowiadał nam czasem fragmenty ze swego życia miarowym, ironicznym głosem. Mówił po katalońsku, po włosku narzeczem korsykańskiem i po prowansalsku z tą samą swobodą i łatwością. Kiedy się wystroił po cywilnemu w białą nakrochmaloną koszulę, czarną kurtkę i okrągły kapelusz — tak był ubrany gdy wziąłem go raz do doñy Rity — wyglądał nadzwyczaj przyzwoicie. Umiał być zajmujący wskutek swej taktownej, surowej powściągliwości, zaprawionej szorstką, prawie niedostrzegalną żartobliwością głosu i obejścia.
Miał pewność swoich sił fizycznych jak wogóle ludzie nieustraszeni. Po półgodzinnej rozmowie w jadalni Dominik porozumiał się wprost nadzwyczajnie z Ritą, która nam oświadczyła najbardziej wielkopańskim tonem: „Mais il est parfait, cet homme“. I rzeczywiście w swym rodzaju był doskonały. Na pokładzie Tremolina, zawinięty w czarny caban, malowniczy płaszcz śródziemnomorskich marynarzy, z gęstym wąsem i okrutnemi oczami uwydatnionemi przez cień głębokiego kaptura, wyglądał jak korsarz, i jak zakonnik, i jak wtajemniczony w ponure, najstraszliwsze sekrety morza.