Zwierciadło morza/XLI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tworzyliśmy we czterech syndykat (używam terminu zrozumiałego dziś w każdej warstwie społeczeństwa), którego własnością był Tremolino: dziwny syndykat międzynarodowy. A byliśmy wszyscy zapalonymi rojalistami barwy śnieżno-białej — Bóg raczy wiedzieć dlaczego! W każdem stowarzyszeniu jest zwykle jednostka, która nadaje całemu zespołowi pewien ogólny charakter, wspierając się o autorytet wieku i dojrzalszej wiedzy. Jeśli powiem, że najstarszy z nas był bardzo stary, niezmiernie stary — miał prawie trzydzieści lat — i że mawiał niedbale a rycersko: „Żyję ze swego miecza“ — chyba wystarczy to aby dać pojęcie o naszej zbiorowej mądrości. Ów młody człowiek był szlachcicem z Karoliny Północnej; początkowe litery jego imienia i nazwiska brzmiały: J. M. K. B., żył zaś istotnie ze swego miecza, i ile mi wiadomo. A później poległ również od miecza w bałkańskiej zwadzie, walcząc w sprawie jakichś tam Serbów czy też Bułgarów, którzy nie byli ani katolikami, ani gentlemenami — w każdym razie nie byli nimi w wyniosłem lecz ciasnem znaczeniu, jakie karoliński szlachcic słowu gentleman[1] przypisywał.
Biedny J. M. K. B., Américain, catholique et gentilhomme, jak lubił siebie charakteryzować w chwilach górnych zwierzeń! Ciekawym czy istnieją jeszcze w Europie wysmukli i eleganccy gentlemeni o twarzy pełnej zapału, dystyngowanej powierzchowności, czarujących salonowych manierach oraz złowrogiem spojrzeniu, gentlemeni żyjący ze swego miecza? Rodzina pana J. M. K. B., zrujnowana zdaje się podczas wojny domowej, wędrowała przez jaki dziesiątek lat to tu, to tam, po starym kontynencie. Co się tyczy Henryka C., następnego wiekiem i wiedzą z naszej gromadki, wyłamał się był z pod niezłomnej surowości swej rodziny, zakorzenionej zdawna, o ile pamiętam, na któremś z zamożnych przedmieść Londynu. Polegając na szacownem zdaniu swych bliskich, przedstawiał się obcym potulnie jako „czarna owca“. Nigdy nie spotkałem niewinniejszego okazu wykolejeńca. Nigdy!
Ale rodzina posyłała mu łaskawie trochę gorsza od czasu do czasu. Henryk C. rozkochał się w Południu, w Prowancji, w jej ludziach, jej życiu, jaj blasku słońca i w jej poezji; wzrostu był wysokiego, miał krótki wzrok, wąskie piersi, i chadzał wielkiemi krokami wzdłuż ulic i uliczek, wystawiając daleko długie nogi; biały nos i rude wąsy zagrzebywał w otwartej książce, miał bowiem zwyczaj czytać, chodząc. Jakim sposobem unikał wpadania do przepaści, zlatywania z nabrzeży lub schodów, jest wielką tajemnicą. Boki jego palta były zawsze napęczniałe od kieszonkowych wydań przeróżnych poetów. Gdy go nie pochłaniało czytanie Wirgiljusza, Homera lub Mistrala — w parkach, restauracjach, na ulicach i tym podobnych miejscach publicznych — układał sonety (po francusku) do oczu, uszu, podbródka, włosów tudzież innych widzialnych doskonałości nimfy zwanej Teresą, córki (uczciwość każe mi wyznać) niejakiej Madame Léonore, która utrzymywała małą kawiarnię dla marynarzy przy jednej z najwęższych ulic starego miasta.
Nigdy piękniejsza twarz nie była osadzona na tułowiu trochę krępym, niestety — twarz o rysach subtelnie rzeźbionych jak na starożytnej gemmie, o barwie delikatnej jak płatek róży. W tejże kawiarni Henryk C. czytywał głośno, z naiwnością dziecka i próżnością poety, własne wiersze swej uwielbionej. Za jego przykładem chodziliśmy tam chętnie, choćby tylko po to aby patrzeć jak boska Teresa się śmieje pod czujnym wzrokiem Madame Léonore, swej matki. A śmiałą się bardzo ładnie, nietyle z sonetów — mogła mieć dla nich tylko uznanie — ile z francuskiego akcentu biednego Henryka, akcentu co przypominał ptasi świergot, o ile ptaki mogą się jąkać i świergotać przez nos.
Trzecim naszym kompanem był Roger P. de la S., najbardziej skandynawski z prowansalskich ziemian, blondyn mierzący sześć stóp, jak przystało na potomka skandynawskich korsarzy, władczy, cięty, wzgardliwie dowcipny — z trzyaktową komedją w kieszeni a w piersiach sercem porażonem beznadziejną miłością do swej pięknej kuzynki, żony bogatego kupca handlującego skórami i łojem. Roger miał zwyczaj zabierać nas do nich bez ceremonji na drugie śniadanie. Podziwiałem świętą cierpliwość owej zacnej damy. Jej mąż był usposobienia pojednawczego i posiadał wielką dozę rezygnacji, z którą znosił „przyjaciół Rogera“. Podejrzewam że w głębi ducha najścia nasze przejmowały go zgrozą. Lecz był to dom karlistowski i co za tem idzie witano nas tam gościnnie. Rozprawiało się dużo w tym salonie o możliwościach wzniecenia buntu w Katalonji na rzecz Rey netto, który właśnie wtedy przeprawił się przez Pireneje.
Don Carlos musiał mieć wielu dziwacznych przyjaciół (zwykły to los pretendentów do tronu), ale wśród nich nikt nie był bardziej cudaczny i fantastyczny od naszego syndykatu, od właścicieli Tremolina, którzy spotykali się w tawernie przy bulwarach starego portu. Starożytny gród Massilia od najdawniejszych czasów fenickich nie znał z pewnością dziwaczniejszego zespołu armatorów. Schodziliśmy się aby przedyskutować i ustalić plan operacyj dla każdej wyprawy Tremolina. W tych operacjach brał także udział pewien dom bankowy — i to bardzo solidny. Ale boję się że w końcu powiem za wiele. Były w to wmięszane również panie (doprawdy że mówię za wiele) — panie wszelkiego autoramentu, niektóre dość już stare by wiedzieć że pretendentom do tronu ufać nie należy, inne zaś młode i pełne złudzeń.
Jedna z nich była niezmiernie zabawna, gdy poufnie naśladowała przed nami różne wysoko postawione osoby, do których jeździła wciąż do Paryża dla porozumienia się w interesie sprawy — Por el Rey! Albowiem była karlistką, i to krwi baskijskiej w dodatku; miała coś lwiego w odważnym wyrazie twarzy (szczególniej gdy rozpuściła włosy) i płochą duszyczkę wróblicy, przybranej w piękne paryskie piórka, które nieraz opadały z niej niespodzianie, przyprawiając ludzi o kłopot.
Lecz gdy przedrzeźniała pewnego paryskiego dostojnika — zajmował stanowisko istotnie bardzo wysokie — jak stał w rogu pokoju twarzą do ściany i pocierał sobie tył głowy, jęcząc bezradnie: „Rita, ty mnie wpędzisz do grobu!“ — można było doprawdy (będąc młodym i beztroskim) pęknąć ze śmiechu. Rita miała wuja w podeszłym wieku, również bardzo czynnego karlistę, proboszcza małej górskiej parafji w Guipuzcoa. Ponieważ byłem członkiem-marynarzem syndykatu (plany tego syndykatu zależały w wielkiej części od informacyj doñy Rity) obarczano mię często pokornemi, serdecznemi listami do staruszka. Te listy obowiązany byłem wręczyć aragońskim poganiaczom mułów (którzy o wyznaczonym czasie czekali bez zawodu na Tremolina w sąsiedztwie zatoki Rosas), aby odwieźli je wiernie w głąb kraju wraz z najróżniejszym zakazanym towarem, wydobytym potajemnie z ładowni Tremolina.
No, teraz to doprawdy powiedziałem za wiele (co było do spodziewania) o zwykłej zawartości swej morskiej kołyski. Ale niechaj to już zostanie. A jeśli kto zrobi cyniczną uwagę, że byłem wówczas chłopcem obiecującym, niech i to także zostanie. Chodzi mi tylko o dobre imię Tremolina, i twierdzę, że statek jest zawsze bez winy wobec grzechów, przestępstw i szaleństw swych ludzi.