Zwierciadło morza/XXXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierciadło morza |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aniela Zagórska |
Tytuł orygin. | Mirror of the Sea |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czar morza Śródziemnego żyje w rozkosznych wspomnieniach mojej młodości, i po dziś dzień to morze, którem tylko Rzymianie władali bezspornie, zachowało dla mnie romantyczny urok młodzieńczych przygód. Pierwsza noc Bożego Narodzenia, jaką spędziłem poza lądem, zeszła na żeglowaniu przed burzą w zatoce Ljońskiej; od uderzeń wiatru stękały wszystkie belki w okręcie, gdy pędził ze sztormem przez krótkie fale, aż wreszcie doprowadziliśmy go, poturbowanego i bez tchu, na podwietrzną stronę Majorki, gdzie dzikie, krótkie podmuchy szarpały gładką wodą pod bardzo burzliwem niebem.
Trzymaliśmy statek dziobem do fali, a raczej załoga trzymała go tak przez cały dzień, albowiem ja zetknąłem się był wówczas ze słoną wodą zaledwie parę razy. Po raz pierwszy przysłuchiwałem się z ciekawością chłopięcego wieku pieśni wiatru w osprzęcie. Jej monotonna, drgająca nuta miała się zrosnąć poufnie z mem sercem, przejść w krew i kości, towarzyszyć myślom i czynom przez dwa pełne dziesiątki lat, nawiedzać jak wymówka spokój cichego domowego ogniska i wpleść się w osnowę snów porządnego obywatela, śnionych bezpiecznie pod dachem z krokwi i dachówek. Wiatr był silny, lecz owego dnia nie wyszliśmy już na morze.
Nasz kalosz (nie zasługiwał właściwie na nazwę statku) przeciekał. Przeciekał co się zowie, obficie, na wszystkie strony — niby kosz. Uczestniczyłem z zapałem w podnieceniu wywołanem przez to ostatnie kalectwo szlachetnych statków, nie troszcząc się zbytnio o co chodzi. W dojrzalszym wieku wpadłem na domysł, że czcigodny antyk, znudzony swem życiem bez końca, poprostu ziewał każdym szwem z nudy. Ale wówczas o tem nie wiedziałem; wiedziałem wogóle bardzo mało, a najmniej ze wszystkiego, co robię na tej galère?
Pamiętam że, zupełnie jak w owej komedji Molière’a, mój wuj zadał mi słowo w słowo to samo pytanie — nie zwrócił się z niem jednak do mego zaufanego lokaja, lecz zawarł je w liście, który przewędrował wielkie obszary ziemi, i którego sarkastyczny lecz pobłażliwy ton źle pokrywał niepokój pawie ojcowski. Zdaje się iż usiłowałem podzielić się z wujem wrażeniem (zupełnie bezpodstawnem) że Indje Wschodnie oczekują mego przybycia. Musiałem tam pojechać. Było to coś w rodzaju mistycznego przeświadczenia — coś nakształt wezwania. Ale trudno mi było wyrazić jasno źródła mej wiary temu człowiekowi o nieubłaganej logice, a zarazem o nieskończonej pobłażliwości.
Prawda musiała polegać na tem że, choć niewprawny w podstępy chytrego Greka, oszusta bogów, kochanka dziwnych kobiet, wywoływacza krwiożerczych cieni, tęskniłem jednak za rozpoczęciem mej własnej, skromnej Odyssei, która miała rozwinąć swe cuda i swą grozę hen za Słupami Herkulesa, jak przystoi nowoczesnemu człowiekowi. Lekceważący ocean nie rozwarł się szeroko aby pochłonąć zuchwalca, chociaż statek, śmieszna, przedpotopowa galère mego szaleństwa, stary, znużony, zwątpiały kalosz, wydawał się niezmiernie skłonny do tego by się rozpęknąć i wchłonąć tyle słonej wody ile mógł jej pomieścić. Taka katastrofa byłaby mniej wspaniała lecz równie ostateczna.
Ale obeszło się bez katastrofy. Ocalałem by śledzić na obcem wybrzeżu czarnoskórą, młodzieńczą Nauzykaę[1] wśród radosnego orszaku dziewcząt, niosących kosze z bielizną do jasnej strugi ocienionej czubami śmigłych palm. Żywe barwy fałdzistych szat i złoto zausznic nadawały barbarzyńską, królewską wspaniałość dziewczęcym postaciom, stąpającym swobodnie wśród ulewy słonecznego blasku nakrapianego cieniem. Białość ich zębów bardziej była olśniewająca niż wspaniałe klejnoty w uszach. Cienista strona wąwozu promieniała ich uśmiechami. Te dziewczęta były śmiałe na podobieństwo księżniczek, lecz niestety! żadna z nich nie była córką czarnego jak węgiel władcy. Taki już mój pech że się spóźniłem o włos — o dwadzieścia pięć wieków — na ten padół, gdzie królowie przerzedzili się ze skandaliczną szybkością, a ci nieliczni, co się zachowali, przyjęli nieciekawe maniery i obyczaje zwykłych miljonerów. W roku 1870-ym którymś płonna była oczywiście nadzieja by ujrzeć damy królewskiego dworu, idące naprzemian w blasku słonecznym i cieniu, z koszykami bielizny na głowie, ku brzegom jasnej strugi, nad którą zwisały pędy palm, rozchodzące się z pni promieniście. Nadzieja ta była płonna. Nie zapytałem siebie czy warto żyć wśród tak zniechęcających warunków, lecz nie zapytałem tylko dlatego, że zaprzątało mię wówczas kilka innych palących zagadnień; nie wszystkie z nich po dziś dzień rozwiązałem. Dźwięczne, roześmiane głosy tych wspaniale przybranych dziewcząt spłoszyły chmarę kolibrów, których drobne skrzydełka otaczały rozedrganą mgłą wierzchołki kwitnących zarośli.
Nie, to nie były księżniczki. Niepohamowany ich śmiech przepełniał upalną, obleczoną w paproć dolinkę i dźwięczał bezdusznie, przejrzyście, niby śmiech jakichś dzikich, nieczłowieczych stworzeń zamieszkujących tropikalne lasy. Idąc za przykładem pewnych ostrożnych podróżników, wycofałem się niepostrzeżenie — i wróciłem, niewiele co mędrszy, na morze klasycznych przygód.