Zwycięstwo (Conrad)/Część III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Zwycięstwo
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Victory
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI

Heyst zdumiał się. Rozejrzał się wokoło, jakby brał cały pokój na świadka tego zuchwalstwa, i spostrzegł że Wang zmaterjalizował się we drzwiach. To wtargnięcie było wprost niesłychane wobec tego, że Wang ukazywał się tylko w ściśle oznaczonych godzinach. W pierwszej chwili Heyst miał ochotę się roześmiać. Ów komentarz do twierdzenia, że nic im nie może przeszkodzić, zmniejszył nieco napięcie jego uczuć. Ale trochę go to zirytowało. Chińczyk zachowywał głębokie milczenie.
— Czego chcesz? — spytał Heyst poważnie.
— Tam łódź — rzekł Chińczyk.
— Gdzie? Co chcesz powiedzieć? Łódź przyniesiona prądem?
Z nieuchwytnej zmiany w zachowaniu Wanga można było wnosić, że jest zdyszany, choć nie oddychał prędko i choć głos jego brzmiał spokojnie.
— Nie — wiosłować.
Teraz Heyst przestraszył się i podniósł głos.
— Łódź z Malajami?
Wang zaprzeczył lekkim ruchem głowy.
— Słyszysz, Leno? — zawołał Heyst. — Wang mówi, że zobaczył jakąś łódź — gdzieś blisko najwidoczniej. Wang, gdzie jest ta łódź?
— Za przylądkiem — rzekł głośno Wang, zmieniając niespodzianie język angielski na malajski. — Biali ludzie — trzech.
— Tak blisko? — wykrzyknął Heyst, wychodząc na werandę. Wang wyszedł za nim. — Biali ludzie? Niemożliwe!
Cienie wydłużały się już na polance. Słońce wisiało nisko; czerwony blask leżał na spalonym, czarnym gruncie przed willą i kładł się ukośnie na ziemię między prostemi, wyniosłemi drzewami podobnemi do masztów i wznoszącemi się na sto albo więcej stóp bez jednej gałązki. Podszycie z krzaków zasłaniało widok z werandy na pomost. W oddali na prawo widać było szopę Wanga, a raczej ciemny dach z mat górujący nad bambusowym płotem, który ochraniał domowe zacisze kobiety z plemienia Alfuro. Chińczyk spojrzał szybko w tamtą stronę. Heyst zatrzymał się i cofnął o krok do pokoju.
— Leno, to są podobno biali. Co teraz robisz?
— Przemywam sobie trochę oczy — rzekł z dalszego pokoju głos Leny.
— Ach tak; to dobrze.
— Czy mnie potrzebujesz?
— Nie. Wolę, żebyś... Zejdę teraz do pomostu. Tak, nie wychodź lepiej z domu. Co za nadzwyczajna historja!
Było to tak nadzwyczajne, że nikt nie mógł właściwie ocenić tej nadzwyczajności prócz niego. Same wykrzykniki przepełniały mu duszę, podczas gdy nogi niosły go w kierunku pomostu. Szedł wzdłuż szyn, eskortowany przez Wanga.
— Gdzie byłeś, kiedyś pierwszy raz łódź zobaczył? — zapytał przez ramię.
Wang objaśnił po malajsku, że poszedł aż do bulwaru aby wziąć kilka kawałków węgla z wielkiego stosu i podniósłszy przypadkiem oczy, zobaczył łódź — łódź białych ludzi, a nie czółno. Ma dobre oczy. Widział łódź z ludźmi u wioseł; tu Wang uczynił szczególny gest nad oczami, jakby jego wzrok został czemś uderzony. Wówczas odwrócił się zaraz i pobiegł do domu z raportem.
— Może się pomyliłeś, co? — spytał Heyst, wciąż idąc. Zatrzymał się u zewnętrznego krańca gąszczu. Wang przystanął za nim na ścieżce, póki go ostry głos Numeru Pierwszego nie zawołał. Wang wysunął się naprzód.
— Gdzież ta łódź? — zapytał Heyst gwałtownie. — Pytam, gdzie łódź?
Nie było nic widać między przylądkiem a pomostem. Powierzchnia Zatoki Djamentów wyglądała jak szmat fioletowego cienia, pusty i połyskliwy, a za wyspą leżało otwarte morze, błękitne i matowe pod promieniami słońca. Wzrok Heysta prześlizgnął się po niem i napotkał w oddali ciemny stożek wulkanu z nikłym pióropuszem dymu, który rozszerzał się i niknął wciąż u wierzchołka, nie zmieniając kształtu w gorejącej przejrzystości wieczoru.
— Przyśniło mu się — mruknął Heyst do siebie.
Spojrzał bacznie na Chińczyka. Wang wyglądał jak skamieniały. Nagle, jakby podcięty biczem, ruszył z miejsca, wyciągnął rękę z wysuniętym palcem wskazującym i wybełkotał gardłowemi dźwiękami, że tam, tam, tam widział łódź.
To wszystko wydało się Heystowi bardzo dziwne. Pomyślał że Chińczyk uległ chyba jakiejś szczególnej halucynacji. Nie było to prawdopodobne ale jednak prawdopodobniejsze od przypuszczenia, że łódź z trzema ludźmi zatonęła nagle jak kamień między przylądkiem a pomostem, nie zostawiając na powierzchni nawet unoszącego się wiosła. Łatwiej byłoby uwierzyć chyba w wersję o łodzi-widmie.
— Niech to djabli wezmą! — mruknął pod nosem.
Był niemile dotknięty tą tajemnicą; ale teraz przyszło mu do głowy bardzo proste wyjaśnienie. Wszedł pośpiesznie na pomost. Jeżeli łódź rzeczywiście tu była i znów odpłynęła, będzie ją można dojrzeć z odległego końca pomostu. Ale i stamtąd nie było nic widać. Heyst błądził napróżno oczami po morzu. Taki był tem pochłonięty i skłopotany, że posłyszawszy hałas — jak gdyby ktoś gramolił się w łodzi ze stukotem wioseł i rei — czas jakiś nie ruszył się z miejsca. Gdy umysł jego pochwycił wreszcie znaczenie tego faktu, nietrudno było zlokalizować owe odgłosy. Wydobywały się z dołu — z pod pomostu! Pobiegł wstecz jakieś dwanaście jardów i zajrzał pod pomost. Wzrok jego padł prosto na rufę wielkiej łodzi, której większa część była ukryta pod belkami. Oczy Heysta napotkały chude plecy mężczyzny, zgiętego we dwoje nad rudlem w dziwacznej, niewygodnej pozie pełnej beznadziejnego smutku. Drugi człowiek, znajdujący się prawie tuż pod Heystem, nawpół leżał, wyciągnięty nawznak na tylnej ławce wpoprzek łodzi, od burty do burty, przyczem głowa jego znajdowała się niżej od nóg. Ten drugi człowiek spoglądał dziko wgórę i usiłował się podnieść, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa zbyt był pijany aby się dźwignąć. Część łodzi wystająca z pod pomostu zawierała także płaski, skórzany kufer, na którym spoczywały bezsilnie długie nogi pierwszego z mężczyzn. Wielki gliniany gąsior o otwartej, szerokiej szyjce, wysunął się z pod leżącego człowieka i potoczył po dnie łodzi. Heyst nigdy w życiu jeszcze nie był tak zdziwiony. Wpatrywał się oniemiały w dziwną załogę. Zorjentował się odrazu, że ci ludzie nie są marynarzami. Mieli na sobie ubrania z białej dymki, rozpowszechnione w obrębie podzwrotnikowej cywilizacji, ale zjawienie się ich nie kojarzyło się z żadnym faktem, któryby mógł wytłumaczyć ich obecność. Podzwrotnikowa cywilizacja nie miała z tem prawdopodobnie nic wspólnego. Przyjazd ich przypominał raczej jeden z tych mitów rozpowszechnionych w Polinezji, mitów o zdumiewających cudzoziemcach, którzy przybywają na wyspy jako bogowie czy demony, przynoszą dobro lub zło niewinnym mieszkańcom i darzą ich nieznanemi przedmiotami, wymawiając słowa nigdy przedtem nie słyszane.
Heyst zauważył obok łodzi hełm unoszący się na wodzie, który spadł najwidoczniej z głowy człowieka zgiętego we dwoje nad rudlem i odsłonił jego opaloną, chudą czaszkę. Na wodzie widać było także wiosło, wyrzucone prawdopodobnie przez leżącego mężczyznę, który gramolił się ciągle między ławkami. Heyst przestał dziwić się temu najazdowi i poświęcił mu całą uwagę należną trudnej zagadce. Postawił nogę na belce, i oparłszy łokieć o podniesione kolano, obserwował każdy szczegół. Gramolący się człowiek stoczył się z ławki, leżał przez chwilę bez ruchu i najnieoczekiwaniej dźwignął się na nogi. Zachwiał się oszołomiony, rozstawił ręce i wymówił bezdźwięcznie ochrypłym, sennym głosem: „Hallo!“ Podniesiona jego twarz była spuchnięta i czerwona, skóra łuszczyła się na nosie i policzkach. Oczy spoglądały błędnie. Heyst spostrzegł plamy zaschłej krwi z przodu na jego białej kurtce, a także i na rękawie.
— Co panu jest? Czy pan ranny?
Tamten spojrzał wdół, zatoczył się — noga zaplątała mu się w duży korkowy kapelusz — i odzyskując przytomność, wydał chrapliwy, złowieszczy dźwięk — coś w rodzaju ponurego śmiechu.
— To krew — nie moja. Umieram z pragnienia. Wyczerpani do ostatka. Pić, człowieku! Daj nam wody!
Pragnienie wyzierało nawet z samego dźwięku tych słów; brzmiały jak krakanie przerywane słabym, gardłowym szmerem, który ledwie sięgał uszu Heysta. Mężczyzna stojący w łodzi wyciągnął ręce, chcąc widocznie aby Heyst pomógł mu wyleźć na pomost, i szepnął:
— Już raz próbowałem. Jestem za słaby. Upadłem.
Wang zbliżał się powoli wzdłuż pomostu, wytężając wzrok badawczo.
— Biegnij i przynieś tu lewar. Leży tam przy stosie węgla — krzyknął do niego Heyst.
Człowiek w łodzi usiadł na ławce znajdującej się za nim. Ohydny śmiech pomieszany z kaszlem wydarł się z jego spuchniętych ust.
— Lewar? na co? — mruknął i spuścił ponuro głowę na piersi.
Tymczasem Heyst, jak gdyby zapomniawszy o łodzi, zaczął uderzać mocno nogą w duży mosiężny kran, wystający z desek. Dla wygody statków, które przyjeżdżały po węgiel i którym często brakło wody, przeprowadzono ją ze strumienia w żelaznej rurze wzdłuż pomostu. Zagięty koniec rury znajdował się prawie w tem samem miejscu, gdzie łódź nieznajomych wjechała pod pomost; ale kurek się zaciął.
— Prędzej! — krzyczał Heyst do Chińczyka, który nadbiegał trzymając lewar.
Heyst chwycił go i oparłszy o belkę, potężnem szarpnięciem odkręcił zastały kurek.
— Mam nadzieję że rura nie jest zatkana! — mruknął do siebie niespokojnie.
Nie była zupełnie zatkana, ale nie przepuszczała dużo wody. Natychmiast rozległ się szmer cienkiej strugi, rozpryskującej się na burcie łodzi i spływającej w morze. Powitał ją bezsłowny krzyk dzikiej radości. Heyst ukląkł na belkach i spojrzał wdół. Mężczyzna, który z nim mówił poprzednio, trzymał już otwarte usta pod jasną strugą. Woda zalewała mu powieki i nos, bulgotała w gardle, spływała z brody. Nagle ustąpiła widać jakaś przeszkoda w rurze i silny strumień rozprysnął się o jego twarz. Zmoczył mu w okamgnieniu ramiona, przód ubrania i zalał go całego; woda lała mu się w kieszenie, po nogach, w trzewiki; ale mężczyzna trzymał się mocno końca rury i obejmując ją oburącz, połykał, pryskał, parskał, dusił się, hałasując jak w kąpieli. Nagle dziwny, tępy ryk doszedł uszu Heysta. Coś włochatego i czarnego wypadło z pod pomostu. Rozczochrany łeb mignął jak kula armatnia i z taką siłą uderzył w brzuch człowieka wiszącego u rury, że oderwał go i cisnął naoślep w tył łodzi. Człowiek ów padł na podkurczone nogi mężczyzny u steru; ten ocknął się wskutek wstrząśnienia i wyprostował, milczący, sztywny i bardzo podobny do trupa. Oczy jego wyglądały jak dwie czarne dziury, a błyszczące zęby szczerzyły się niby u trupiej czaszki między otwartemi wargami, cienkiemi jak czarny pergamin przyklejony do dziąseł.
Oczy Heysta przeniosły się z kolei na stworzenie, które teraz zawisło u końca rury. Olbrzymie czarne łapy ściskały mocno kurek, wielki, dziki łeb odchylił się wtył, a w twarzy pokrytej mokremi kudłami rozwierała się koślawo szeroka gęba pełna kłów. Strumień wody napełniał ją, tryskając z powrotem w ochrypłym kaszlu, zbiegał z dwóch stron po szczękach i włochatem gardle i wsiąkał w czarną szerść, pokrywającą olbrzymie piersi, które były nagie pod podartą kraciastą koszulą i falowały konwulsyjnie wśród gry muskułów, jakby rzezanych w czerwonym mahoniu.
Gdy tylko człowiek odepchnięty od rury odzyskał oddech, utracony skutkiem gwałtownego napadu, w rufie łodzi rozległ się głos wyjący obłąkane przekleństwa. Mężczyzna siedzący u steru zgiął sztywno kanciasty łokieć i przyłożył rękę do biodra.
— Niech pan go nie zabija! — wrzasnął tamten. — Niech pan poczeka! Zaraz wezmę rękojeść od steru. Już ja go nauczę zachowywać się przed caballerem!
Marcin Ricardo wywinął ciężkiem drewnem, skoczył naprzód z zadziwiającą siłą i spuścił drewno na głowę Pedra z trzaskiem, który rozległ się daleko po spokojnej toni zatoki Czarnych Djamentów. Szkarłatna plama wystąpiła na splątanych włosach Pedra; czerwone żyłki ukazały się w wodzie spływającej mu na twarz i ściekającej z głowy różowemi kroplami. Ale wisiał wciąż przy rurze. Dopiero po drugiem wściekłem uderzeniu puściły kurek włochate łapy i wijące się ciało opadło bezwładnie. Zanim dotknęło dna łodzi, Ricardo potężnem kopnięciem w żebra usunął je z widoku ku przodowi, skąd doszedł łoskot ciężkiego upadku, klekot drewna i żałosny pomruk. Ricardo pochylił się aby spojrzeć pod pomost.
— Masz, psie! To cię nauczy trzymać się na swojem miejscu, ty krwiożercza bestjo, ty dziki morderco ty! Ty poganinie, ty świętokradco! Na przyszły raz wypruję ci flaki, ty zjadaczu ścierwa! Esclavo!
Cofnął się trochę i wyprostował.
— Ja tylko tak sobie to mówię — zauważył zwrócony do Heysta, którego spokojne oczy spotkały się z jego wzrokiem, i pobiegł prędko na rufę.
— Niechże pan idzie. Teraz kolej na pana. Nie powinienem był pić pierwszy. Przyznaję że się zapomniałem. Ale taki dżentelmen jak pan nie będzie mi tego pamiętał. — Wśród tych usprawiedliwień Ricardo wyciągnął rękę. — Niech pan się na mnie oprze.
Pan Jones rozciągnął się zwolna w całej długości, zachwiał się, potknął i chwycił za ramię Ricarda. Wierny giermek pomógł mu podejść do rury z której tryskał wciąż jasny strumień, iskrząc się niezwykle na tle czarnych słupów i mroku pod pomostem.
— Niech pan trzyma się rury — radził troskliwie Ricardo. — Tak panu wygodnie?
Odstąpił wtył i podczas gdy pan Jones rozkoszował się obfitością wody, zwrócił się do Heysta z pewnego rodzaju wyjaśniającą przemową; jej ton, w którym odbijały się jego uczucia, przechodził z kociego mruczenia w prychanie. Przez trzydzieści godzin, oświadczył Ricardo, nie wypuszczali z rąk wioseł, a więcej niż czterdzieści godzin byli bez wody, nie licząc tego że poprzedniej nocy zlizali rosę z burty.
Ricardo nie wytłumaczył Heystowi, dlaczego to wszystko się stało. W tej chwili właśnie nie miał żadnego gotowego wyjaśnienia dla człowieka stojącego na pomoście, choć zgadywał że tego człowieka dziwi daleko bardziej fakt ich przybycia niż stan w jakim się znajdowali.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.