<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zwyczajne życie
Wydawca J. Przeworski
Data wyd. 1935
Druk B-cia Drapczyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Obyčejný život
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXII

Były we mnie różne rzeczy, o których wiedziałem, że odziedziczyłem je po ojcu, i inne, które odczuwałem jako dziedzictwo matki. Ale w ojcu i matce żyli także ich ojcowie i matki, których prawie wcale nie znałem, prócz jednego dziadka, który był podobno wielkim dziwakiem, nic tylko kobiety i pijackie towarzystwo, oraz babci, kobiety świętej i pobożnej. Niezawodnie i oni przekazali mi coś z siebie i niektóre postaci mego tłumu noszą ich rysy. Być może, iż tłum, który jest w nas, to nasi przodkowie od niezliczonych pokoleń. Ów romantyk, to wiem z całą pewnością, wywodzi się z mamusi, ale ten żebrak u drzwi świątynnych, to mogłaby być owa pobożna babunia, a znowu ten bohater to jakiś może pradziad, dobry pijak, zabijaka, któż to wie? Żałuję teraz, że nie wiem nic dokładniejszego o swoich przodkach. Gdybym przynajmniej wiedział, czem byli i jak się żenili, możnaby z tego niejedno wywnioskować. Może każdy z nas jest sumą ludzi, narastającą z pokolenia w pokolenie. Czasem pewno ogarnia nas lęk od tego bezustannego narastania i różnicowania i dlatego chcąc się od niego uchylić, przyjmujemy jakieś tłumne ja, które sprawę upraszcza.
Bóg raczy wiedzieć, dlaczego muszę myśleć o swoim braciszku, który zmarł wkrótce po urodzeniu. Dręczy mnie myśl o tem, jakim też byłby się stał człowiekiem. Napewno byłby zgoła inny, niż ja; bracia nigdy nie bywają podobni do siebie. A przecie byłby bratem moim, zrodzonym z tych samych rodziców i w tych samych warunkach dziedziczności, co ja. Byłby się wychowywał na tem samem stolarskiem podwórku, z tym samym czeladnikiem Francem i z panem Marcinkiem. Pomimo to jako zdolniejszy może ode mnie albo bardziej wytrwały byłby może osiągnął więcej ode mnie. Któż to wie? Niezawodnie z całej tej masy możliwości, jakie przynosimy sobie na świat byłby sobie wybrał inne, niż ja i stałby się całkiem innym człowiekiem. Być może, że i w znaczeniu biologicznem rodzimy się jako mnóstwo, jako tłum, i dopiero przez rozwój, środowisko i dzięki różnym okolicznościom powstaje z nas mniej więcej jeden człowiek. Niezawodnie braciszek mój byłby wykonał wiele rzeczy, do których ja nie dorosłem, i może z jego życia dowiedziałbym się niejednego o tem, co jest we mnie.
Zgroza ogarnia człowieka na samą myśl o całej przypadkowości naszego życia. Mogły się spotkać z sobą dwa inne spośród miljonów zarodków i powstałby całkiem inny człowiek. Wówczas istniałbym nie ja, ale jakiś nieznany brat, i Bóg raczy wiedzieć, jaki dziwny mógł być z niego chłop. Mógł się urodzić jeden z tysięcy albo miljonów możliwych braciszków. Ostatecznie nie kto inny, jeno ja, wyciągnąłem los istnienia, im zaś życie pokazało figę z makiem. Cóż robić? Nie mogliśmy urodzić się wszyscy.
Można jeszcze pomyśleć, że ta wielość możliwości losowych, jaka tkwi w każdym z nas, jest właśnie tłumem możliwych i niezrodzonych braci. Może jeden z nich byłby się stał stolarzem, a drugi bohaterem? Jeden byłby osiągnął bardzo wiele, drugi natomiast byłby żył jako żebrak u bram świątynnych. I były to nietylko moje, lecz i ich możliwości. Być może, że to, co poprostu brałem jako życie swoje, było życiem naszem. To jest życiem nas wszystkich, którzy już dawno żyliśmy i poumieraliśmy, i nas, którzy się wogóle nie urodziliśmy, lecz jedynie urodzić się mogliśmy.
Miły Boże, co za straszliwe wyobrażenie! Straszliwe i piękne zarazem. Ten bieg życia, który znam tak dobrze i napamięć, nagle zaczyna przedstawiać mi się całkiem inaczej i wydaje mi się ogromnie wielkim i tajemniczym. To byłem nie ja, to byliśmy my. I nawet nie wiesz, człowieku, czem żyłeś, nie masz pojęcia o tem wszystkiem, czem żyłeś!

∗             ∗

Tak, teraz jesteśmy tu wszyscy i jest nas tu pełno. Zgromadził się cały nasz ród. Cóż to się stało, żeście o mnie pomyśleli?
No przyszliśmy się pożegnać. Widzisz — — —
Co?
Zanim się rozejdziemy. Ładnie tu u ciebie.
Więc tak. Moi kochani, moi drodzy! Musicie mi wybaczyć, że was nie oczekiwałem — — —
Mebelki ładne, drogi chłopcze, kosztowały pewno sporo grosza.
A kosztowały, tatusiu.
Zaraz widać, że się czegoś dorobiłeś. Jestem z ciebie dumny.
Mój ty jedyny, mój chłopczyku kochany, jak źle wyglądasz! Co ci jest?
Ach, to mamusia! Mamusiu kochana, mateczko miła, trochę mi serce dokucza.
Więc serce? Widzisz, ja też miałam kłopoty z sercem. To po moim ojcu.
A jego tu niema?
Jest. To przecie ten straszny dziadek. To przecie ten sam biedak, co tu straszył. To już takie rodowe.
Pokaż mi się, straszliwy dziadku! Więc to ty jesteś ten wielki grzesznik? Któżby to był powiedział?
Nie gadaj! A któż byłby pomyślał coś podobnego o tobie? A w tobie było to samo.
Ale w mamusi nie.
Czego chcieć od kobiety! Takie rzeczy nie dla kobiet. Cóż robić? Mężczyzna musi się wyszumieć.
Tak prosto bierzesz, dziadziu, te rzeczy.
A prosto. Ja, uważasz, byłem chłop jak się patrzy i czasem sobie poswawoliłem.
A babunię włóczyłeś za włosy po podłodze.
Włóczyłem.
No widzisz, a mnie robią takie wyrzuty, że chciałem udusić swoją nieboszczkę żonę! To dziedzictwo po tobie, dziadziu.
Ale nie miałeś mojej siły, chłopcze. Ty odziedziczyłeś charakter raczej po naszych kobietach. Dlatego tyle w tobie było takiego... dziwnego i tajemniczego.
Może masz słuszność. A więc po kobietach? To ty byłeś żonaty z tą pobożną i świętą babunią?
Skądże! Ja miałem tę wesołą babunię. Czyś o niej nie słyszał?
Już wiem! To była ta wesoła babunia, co jej się trzymały tylko żarty.
Aha! To ja jestem ta wesoła babunia. Pamiętasz jeszcze jak płatałeś figle temu zacnemu telegrafiście? To właśnie masz po mnie.
A skąd wziął się we mnie ten człowiek pokorny i święty?
To także po mnie, chłopcze. Dużo wycierpiałam od nieboraka dziadzia. Co tu ukrywać! Człowiek musi mieć dużo cierpliwości i ostatecznie pojedna się z życiem.
A ta druga babunia, ta pobożna i święta?
Ta biedaczka niedobra była kobieta. Pełna złości, zawiści, łakomstwa, i dlatego robiła z siebie świętą. Sporo też masz po niej.
Co?
A to, żeś wszystkim zazdrościł i chciałeś być najlepszym ze wszystkich, ty mój biedny robaczku.
A cóż mam po drugim dziadku?
Może to, żeś był taki służbista. Należał jeszcze do chłopów pańszczyźnianych i harował na pańskiem jak jego ojciec i dziad...
A skąd się wziął ten poeta?
Poeta? Takich w naszym rodzie nie było.
A bohater?
Nie było bohaterów. Byliśmy, synaczku, tylko prostymi, zwyczajnymi ludźmi. Ale też nas było jak na odpuście.
Masz rację, babuniu, masz rację: było nas jak na odpuście. A potem nie ma się człowiek urodzić jako przeciętna tylu ludzi! Z każdego bierze potrosze a w gruncie rzeczy wszystko jest takie zwyczajne i przeciętne — — — chwała Bogu!
Chwała Bogu!
Chwała Bogu, że byłem tym zwyczajnym człowiekiem. Przecie to jest takie wprost ogromne, że jesteście we mnie wy wszyscy, ilu ich tylko posnęło w Bogu!
Amen.
I ilu to nas jest! Jak na odpuście. Tyle ludzi w kupie, przecie to tak, jak w jakie wielkie święto! Któżby to powiedział, któżby się, miły Boże, odważył pomyśleć, że życie jest taką wielką uroczystością!

∗             ∗

A cóż będzie z nami, możliwymi braciszkami?
Gdzież wy jesteście? Nie widzę was...
Nie, nas nie widać, nas możesz sobie tylko wyobrazić. Naprzykład — — —
Co naprzykład?
Naprzykład ja byłbym został stolarzem i byłbym przejął warsztat po ojcu. Oczywiście, dzisiaj byłaby to już ogromna pracownia, dwadzieścia robotników i co maszyn! Wypadłoby dokupić posiadłość garncarza, bo i tak niema tam już warsztatu garncarskiego.
Tatko myślał o tem.
Oczywiście, myślał, ale naco to się zdało, gdy syn nie został stolarzem! Szkoda tej stolarni. Daj spokój, dobry to był warsztat.
Bardzo dobry.
Ale co tam z warsztatem! Byłbym się stał czem innem. Człowieku, już jabym był pokazał temu smykowi malarczykowi, co i jak! Franc byłby mnie nauczył, jak się trzeba bić i byłbym się zabrał do niego. Ileż razy byłby dostał ode mnie po zębach ten łobuz malarczyk!
A czem byłbyś chciał zostać potem?
To już wszystko jedno. Choćby łamać oskardem kamień skalny. Obnażyć się po pas, plunąć w ręce i kopać. Mięśnie, braciszku, mięśnie miałoby się jak z żelaza.
Idź więc łamać kamień gdziekolwiek! Ja, naprzykład, poszedłbym do Ameryki czy indziej. I żeby nie było tylko marzeń o jakichś przygodach, bo to nic nie warte. Spróbować, psiakość, i ruszyć w świat na poszukiwanie szczęścia! Przynajmniej człek użyje życia i zobaczy coś-niecoś.
Jeśli o użycie chodzi, to już tylko z kobietami. Ej, chłopczyki, ja tam puściłbym się z niemi. Niechby to sobie była dziewka czy księżniczka w kostjumie łowieckim — — —
A ta gospodyni z kantyny?
I ta gospodyni z piersiam i opadającem i aż na brzuch.
I ta prostytutka z wiaduktu?
I ona, człowieku. Musiałaby być, psiacimać!
I ta dziewczynka z wystraszonemi oczami?
Ona przedewszystkiem! Przedewszystkiem! Nie byłbym jej przecie puścił tak sobie! I wogóle — — — Pal djabli, poswawoliłbym troszeczkę!
A ty?
Cóż ja?
Czem chciałbyś być?
Niczem poprostu. Tak jakoś być sobie...
Żebrałbyś?
Możebym i żebrał.
A ty?
— Ja? — — — Ja umarłbym w dwudziestym trzecim roku życia. Murowane.
I niczego byś nie użył?
Niczego. Tyle tylko, że żałowaliby mnie wszyscy.
Hm, w takim razie ja poległbym jako żołnierz. Głupie to, juścić, ale ma się przecie tylu towarzyszy! A gdy zdychasz, to przynajmniej czujesz wściekłość, taką straszną i cudowną wściekłość, jakbyś komu pluł w pysk. Czegoście narobili, do cholery!
A poetą zostałby który z was?
Stul gębę! Jeśli już być, to czemś porządnem. Ale cóż ty! Byłeś spośród nas chyba najsłabszy, nie zdobyłbyś się na to, co my — — — Jeszcze dobrze, że pomyślałeś o nas, braciszku, bo w gruncie rzeczy jesteśmy wszyscy z jednej krwi. Ty, żebrak, awanturnik, stolarz, zabijaka i babiarz, ten, co poległ jako żołnierz i ten, co umarł przedwcześnie — — —
— — — wszyscy jesteśmy z jednej krwi.
Wszyscy. Widziałeś już, braciszku, kogoś takiego, co nie mógłby być twoim bratem?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.