Zwyczajne życie/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwyczajne życie |
Wydawca | J. Przeworski |
Data wyd. | 1935 |
Druk | B-cia Drapczyńscy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Obyčejný život |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Być poetą to dobra rzecz. Poeta widzi to, co jest w nim, może nazwać to po imieniu i dać bezkształtnemu kształt. Niema żadnej fantazji i nikt nie może zmyślić czegokolwiek, czego w nim niema. Ujrzeć i usłyszeć, w tem jest cały cud i całe objawienie. I przemyśleć do końca, co w nas jest tylko napomknieniem. Poeta znajduje całego człowieka w tem, co dla innych jest tylko, drgnieniem i chwilką. Jest taki przeludniony, że własny nadmiar wysyłać musi w świat. Idź, Romeo, i kochaj zapamiętałą miłością! Morduj, zazdrosny Otello, a ty, Hamlecie wahaj się, jak się wahałem ja! Wszystko to są żywoty możliwe, mające prawo ku temu, aby je ktoś przeżył. I właśnie poeta może im użyczyć żywota w pełni zdumiewającej i wszechmocnej.
Gdybym mógł tak samo, jak poeci, udzielić woli tym losom, które były we mnie, wypadłyby one zgoła inaczej. Chryste Panie, byłbym z nich zrobił coś zgoła innego! Ten zwyczajny człowiek nie byłby został zawiadowcą stacji, ale byłby się stał gospodarzem, rolnikiem, pracującym na swoim gruncie! Czyściłby swoje konie i zaplatałby im grzywy; takim ciężkim, kudłatym wałachom z ogonami aż do ziemi. Swoje woły złapałby za rogi i ręką nadniósłby wóz, taki wyrwidąb! I miałby dworek biało malowany z czerwoną strzechą, a na zaprożu stoi żona, ociera ręce fartuchem, i woła, pójdź jeść, gospodarzu. Mielibyśmy dzieci, żono, bo nasze pole byłoby urodzajne.
Cóż warta robota nie na swojem? Byłby to chłop o twardym łbie, popędliwy i twardy, wobec parobków jak kat, ale zato, co za ładna zagroda, jakie zwierzęta krzepkie i jakie bogate życie w tej zagrodzie! To już nie ogródek z patyczków, to prawdziwy kawał świata i prawdziwa robota! Każdy może popatrzeć i przekonać się, jakie dzieło wykonałem tu dla siebie. Tutaj dopiero byłaby prawdziwa historja człowieka. Cała, pełna, niepołowiczna historja i prawda człowieka zwyczajnego. Ten gospodarz byłby gotów własną piersią bronić swego mienia, nie dlatego, że to byłoby tragiczne, ale dlatego, że to jest proste, rozumiejące się samo przez się. Bo czyż taki ładny kawał gruntu nie wart życia? Dajmy na to, że ten rolnik pracuje w polu, a tu raptem dzwonią na alarm, że u kogoś wybuchł pożar. I stary gospodarz biegnie na pomoc. Serce mu już nie dopisuje, ale gospodarz biegnie. Aż strach, co takie serce może wyrabiać! Jakby chciało pęknąć, albo jakby się tak strasznie zacisnęło, że nie może się rozewrzeć, ale gospodarz biegnie. Jeszcze parę kroków i to już nie serce, ale bezmierny ból. To tutaj. Tu są wrota a tu zagroda, białe ściany i czerwona strzecha, lecz cóż to że wszystko wywraca się do góry nogami? Nie, to nie białe ściany, to niebo, a przecie tutaj stała zawsze chałupa, dziwi się gospodarz. W tejże chwili z zagrody wybiegają ludzie i próbują podnieść ciężkie ciało człowieka.
Albo ten z mocnemi łokciami miałby także całkiem inną historję. Po-pierwsze dochrapałby się czegoś więcej i nie zadowoliłby się biurkiem urzędniczem. Sam nie wiem, czem byłby musiał stać się, aby zaspokoić swoją ambicję. I byłby bezwzględniejszy, byłby straszny w swej woli mocy. Do celu swego szedłby po trupach. W szystko poświęciłby swej wielkości: szczęście, miłość, ludzi i samego siebie. Zrazu mały i nędzny pchałby się naprzód za wszelką cenę. Pracowity i wzorowy sztubak, który wszystko wykuł, a nauczycielom swoim podaje palta. Gorliwy urzędniczyna, pracujący za trzech, podchlebia przełożonym i denuncjuje kolegów. Wreszcie może już sam rozkazywać i zacznie się rozkoszować władzą. Despotyczny i nieczuły, dręczy ludzi i staje się podobny do nadzorcy niewolników, trzaskającego biczem. Oczywiście, teraz staje się osobą ważną i pożyteczną, porasta w pierze i władzę, ale im więcej władzy, tem większe osamotnienie i tem większa otacza go nienawiść. I wciąż jest niesyty, nigdy nie zajdzie dość wysoko, aby wyrównać poniżenie swoich początków. Jeszcze i teraz musi się kłaniać przynajmniej kilku ludziom, wobec których wyłazi poprostu ze skóry przy okazywaniu im szacunku i gorliwości. Żyje w nim zawsze ta małość i usłużność, której dotychczas przezwyciężyć nie zdołał. Dalej, dalej, jeszcze o kawałeczek wyżej, choćby kosztem reszty sił, ale właśnie w takiej chwili ów z mocnemi łokciami potknie się o jakieś głupstwo, spada od razu bardzo nisko i leży w hańbie i poniżeniu. I koniec. To kara za to, że chciał być wielki, kara sprawiedliwa.
Patrzcie państwo, figurka tragiczna. Taki surowy to był pan, a teraz siedzi i rękę przyciska do serca. Czyliż miał kiedykolwiek serce? Nie miał, ale nagle coś się ozwało, co mocno i ostro boli. To więc jest serce, ten ból i ten lęk. Ktoby to był powiedział że w człowieku może być tyle serca!
Albo ten hipochondryk! Gdyby go porządnie rozwinąć, cóżby to była za pokraka! Jego historja byłaby opowieścią o wstrętnej tyranji słabości i trwogi, bo człowiek słaby to największy tyran. Wszystko musiałoby się kręcić dokoła niego, zahukane i chodzące na palcach. Niech się nikt nie waży roześmiać, albowiem ktoś jest chory! Jak może, jak śmie ktoś być zdrowy i wesoły! Już ja was nauczę, niegodziwcy! Bodaj wam się od bólu rozdygotała twarz, bodaj każdy z was usechł ze strachu i trwogi! Przynajmniej najbliższym swoim zatruwać będę dni i noce różnemi szykanami i przynajmniej was zmuszę, byście służyli chorobie mojej i słabości! Czyliż bowiem nie jestem chory i nie mam prawa ku temu? I patrzcież, oni umierają wcześniej ode mnie! Dobrze im tak, to z tego, że byli tacy zdrowi!
I wreszcie pozostaje już tylko on, hipochondryk. Wszystkich przeżył i nie ma już nikogo, kogo mógłby dręczyć. Teraz jest naprawdę chory i jest zupełnie sam. Niema już nikogo, komuby mógł docinać i przypisywać winę, że dzisiaj jest mu znowu gorzej... Jakież to egoistyczne z ich strony, że poumierali! I hipochondryk, który zadręczał żywych, zaczyna milcząco i cierpko nienawidzieć umarłych, którzy go opuścili.
A co możnaby zrobić z tego bohatera? Jego bohaterstwo nie uszłoby mu na sucho. Pewnej nocy zaaresztowaliby go żołnierze, zaś on spojrzałby na nich dumnemi, płonącemi, ironicznemi oczyma, jak ten smyk malarczyk. Zostałby na miejscu zastrzelony, a kula trafiłaby go niezawodnie w serce. Jedno bolesne drgnienie i leżałby między szynami twarzą ku niebu. Oczywiście, zwarjowany kapitan z rewolwerem w ręku — — — Zanieście tego psa do lampiarni. Czterej kolejarze wloką to ciało. Jezusie, jaki ciężki jest człowiek nieżywy!
W owym czasie poeta byłby umarł już dawno, zapiwszy się na śmierć! Umierałby w szpitalu, obrzękły i straszny. Cóż to tak szeleszcze? Palmy kokosowe, czy skrzydła? Modli się za niego siostra miłosierdzia i trzyma go za ręce, aby się tak nie rzucały w napadzie białej gorączki. Siostrzyczko, siostruniu, jak to jest dalej: — Aniele boży, stróżu mój — — —?
A romantyk? Jak to romantyk. Cośby się tam skrupiło, jakie wielkie nieszczęście, jakaś olbrzymia katastrofa. On sam umierałby zapewne dla tej pięknej cudzoziemki. Jego głowa spoczywałaby na jej kolanach, on zaś szeptałby: Ne pleurez pas, madame — — — Taki byłby prawdziwy koniec, bo takie właśnie są prawdziwe i całe żywoty, jakie być powinny.
I to już wszyscy. I wszyscy już poumierali? Ach tak, pozostaje jeszcze ten biedaczyna boży. Nie, on nie umarł, bo zapewne jest wieczny. Zawsze bywał tam, gdzie się kończy wszystko. Więc może będzie przy zakończeniu wszystkiego i będzie się przyglądał.