Zygmuntowskie czasy/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
DZIAD.

Nazajutrz bardzo rano, jeszcze na dzień się nie zajmowało, ksiądz proboszcz już wstał i pacierze odmawiał, poszedł zbudzić czeladź na przeciwko i posłał po organistę i dzwonnika.
W szkole spoczywali wszyscy Klechowie i spali jeszcze w najlepsze, gdy kołatać zaczęła do drzwi Magda, wołając:
— Wstawajcie, koguty już piały, ksiądz proboszcz się obudził, każe na pacierze dzwonić, będzie miał rano mszę, bo chce jechać do Krakowa.
Ale napróżno stukała; głębokim snem ujęci, po wieczornej wczorajszej biesiadzie, rybałci zbudzić się nie dawali, i jakby przeczuwając to najście, podparli kołkiem drzwi szkoły wewnątrz.
Od drzwi poszła Magda do okna i kołatać zaczęła znowu. Głuchy dzwonnik przewrócił się na drugi bok, a organista, którego sny niespokojne trapiły, pierwszy się schwycił.
— Wstawajcie, wołała Magda.
— Co? ogień! złodzieje? krzyknął — że nas budzicie po nocy?
— Już dzień, proboszcz wstał.
— Gdzie dzień, gdzie dzień! Wstał! wielka rzecz! ja nie wiem czy on kiedy śpi! Jak on żyje! nic nie je, nie pije piwa — jeno wodę, modlitwą jedną się krzepi, dziwny człowiek. Ależ to noc.
— Zrobiwszy z nocy dzień w karczmie, teraz z dnia chcecie zrobić noc, wstawajcie no. Niechaj dzwonią na pacierze, już szósta na półzegarzu. Organista kułakiem w bok szturchnął dzwonnika.
— Do ciebie piją bracie, idź dzwoń.
Ten się przeciągnął, splunął, ziewnął i znowu położył.
— Wstawajcie, wołała ciągle Magda u okna, do kościoła.
— Do kościoła! po nocy! Jeszczeż nie Roraty, mruczał organista. Dość — że człowiek musi chudnąć, bo się ani naje, ani wyśpie, ani napije.
— A wczoraj słyszę, dobrzeście dokazywali w karczmie.
— Już! dokazywali! powiedźcie to jeszcze proboszczowi! rzekł organista zbliżając się do okna. Ja wam powiem czystą prawdę jak to było.
— A wprzódy pobudźcie waszych.
— Zbudzą się i sami, bo już oto dzwonnik łaje, a kiedy zacznie łajać to i wstanie.
— Jakże to było? spytała Magda, zawsze ciekawa, tuląc się do okna mimo chłodu rannego i lekkiego przyodziewka który miała na sobie.
— Oto tak, całkiem szczera prawda, jakem poczciwy.
— Słucham tedy.
— Ku wieczorowi, po waszej wieczerzy, gdzie taki, (uderzcie się w piersi) bo klusek było omal jak zawsze, a gęba jedna przybyła na nie, poszliśmy z Magistrem tak sobie wsią, Boże uchowaj, bez żadnej myśli, powietrza zachwycić.
— I cóż tedy, coście zachwycili?
— Ot co, posłuchajcie. Spotykamy Bartosza. Czołem, czołem, daj Boże dobry czas. — A jak tam na polu? Gadu, gadu, idziemy. Mnie czegoś zaczyna się w gębie robić sucho, ale sucho jak w piecu, gorąco, piecze, szarpie. E! źle, myślę — choroba. Mówię o tem Bartoszowi, a on na to: Nie ma jak popłókać piwskiem. Właśnie dobre w karczmie. Ja się wymawiam.
— Wy? wy?
— Istotnie, słowo uczciwe, żem się wymawiał, nawet od pokusy chciałem odwrócić, ale Bartosz zawołał: Ja stawię. To już co innego. Dałem się namówić. Garniec na nas trzech, istotnie kropla nie więcej. Idziemy, pijem. Aż tu nadchodzi Strzępa, Brożycki, Janko Zawalidroga, Skuba, Swidrzycki, inni. Poczynają stawiać, każdy prosi i tak zabawiliśmy się wesoło i uczciwie do północka.
— Bez guza? spytała Magda.
— Ja tylko o uszak sobie łba nadbiłem, ale był Rektor, a jak on jest, to nie minie na sucho. To on tam sobie trochę pięści natarł, ale bez wielkiego przypadku obeszło się. Janko Zawalidroga ma oko podbite, pewnie przyjdzie dziś do was po lekarstwo, ot będziecie mieli i jaja na piątek, bom mu nawet powiedział, że jaj potrzebujecie.
Gdy organista spowiada się przed ciekawą Magdą, inni wyciągają i wstają powoli, dzwonnik mruczy, Magister maca się gdzie wczoraj oberwał szturchańca.
— Ot i dzionek, wstawajcie, a do kościoła.
— Otóż to życie nasze! jak świt do kościoła, a wyspać się nie ma kiedy, żeby człowiek nie litował się nad księdzem, to by go dawno porzucił. To mówiąc organista ziewnął i począł wdziewać czarny łatany kubrak, który w nocy służył mu za kołdrę, a we dnie za suknię.
W plebanji palił się już ogień na kominie kuchennym, płonęła świeczka w lichtarzu w księżej izdebce, proboszcz czytał brewiarz, skuliwszy się od chłodu na łóżku, Maciek spał jeszcze.
W tem głos wielkiego dzwonu rozległ się powoli wzywając na pacierze. We wsi coraz gęściej zabłysły światła i dobrze już na dzień wybierać się poczęło, bielało wschodnie niebo, biegały na zachód ściśnięte obłoki.
Jak tylko rozwidniało, ksiądz poszedł do kościoła, z nieukontentowanym organistą, który się za gębę trzymał, stękając na ciężki ból zębów.
— Cóż ci to takiego? pytał proboszcz.
— Nie wiem co mi takiego. — Inflamacja.
— Zbytnie użycie trunku.
— To są potwarze, Reverendissime, potwarze Magdy długojęzycznej. Ale ja cierpię niewinnie i cieszę się z prześladowania, przyjdzie czas że wszystko wyjdzie jak oliwa na wierzch.
Proboszcz nic nie odpowiedział, zbliżali się do zakrystji i wchodzili do kościoła.
Miło było zajrzeć do niego. Stary ten i opuszczony dawniej budynek, teraz jaśniał świeżością, i piękny był nie bogatemi ozdoby, ale starannem utrzymaniem i nieporównaną czystotą. Szara światłość wchodzącego dnia wpadała doń przez długie z szyb maleńkich w ołów oprawnych złożone okna. Podłoga wyłożona siwym kamieniem, wymieciona i zmyta połyskiwała. W pośrodku naprzeciw ołtarza wielki z czterema żelaznemi kółkami kamień grobowy, wskazywał wejście do sklepów. Kilka innych nagrobków, zatartych nogami, widniały tu i owdzie wypuklejszym herbem lub ozdoby otaczającemi. W ścianach także wpuszczone kamienie z postaciami rycerzy w całej zbroi, popiersiami i napisami, zdobiły przysionek i nawę. Sklepienie ostre i śmiałe, z gzymsowanemi kąty, wznosiło się malowniczo nad kościołem i bocznemi kaplicami.
Przez dwa jego otwory spuszczały się na sznurze ozdobnym lampa, gorejąca u ołtarza i wielki bronzowy ze szkłami świecznik.
Wielki ołtarz roboty snycerskiej, zdobiły drewniane, biało pomalowane posążki dwóch świętych Ewangielistów; robione kwiaty stały do koła obrazu i Cymborjum w niebieskich złocistych naczyńkach. Wszędzie czystość i porządek, wszędzie znać było nieustanny dozór księdza. Ściany, podłogi, ołtarze, nagrobki nawet, chór, ambona, połyskiwały, i drzewo ławek świeciło się wytarte niedalej jak wczora. Na chorągwiach nie dojrzałeś pyłu, ani pajęczyn za obrazami, ani kupek śmieci po kątach. Pozapalawszy świece, organista oczekiwał w zakrystji na Albertusa, który zwykle do mszy sługiwał, sam potem mając pójść na chór, gdzie już dzwonnik probując miechów czy nie sapią, kalikować poczynał, gdy drzwi się otwarły i Maciek z obwiązaną głową wsunął się.
Proboszcz się odwrócił i spytał go:
— Czegoś wstał chłopcze tak rano?
— Zadzwoniono na mszę, odpowiedział Maciek.
— U księdza to najlepiej być obcym, mruknął organista, ot temu bębnowi, co się wczoraj daleko prędzej położył, jeszcze wymawia że wstał rano; a mnie posłał budzić!
Maciek narzucił komżę, wziął mszał i stanął we drzwiach zakrystji, trzymając za sznurek od sygnaturki. Ksiądz nic już nie powiedział, tylko szepnął chłopcu cicho:
— Msza Święta na twoją intencję.
Wyszli, zabrzmiał organ, nabożeństwo się rozpoczęło. Oprócz Magdy, dzwonnika i Albertusa, który się przywlókł na Sanctus, nikogo nie było w kościółku.
Dwa kubki mleka już oczekiwały na proboszcza i Maćka, gdy powrócili; organista który je napatrzył w kuchni zżymał się, widząc że będzie musiał czekać na ogólne śniadanie.
— Obcemu zawsze lepiej. Nie ma i nie ma taki sprawiedliwości na świecie!
— Powiedźcie dzwonnikowi, niech mi konia do wózka zaprzęże, rzekł ksiądz i poda pod ganek.
— Chwała Bogu, jedzie, szepnął organista, to i dobrze, człek spocznie. W tem proboszcz ku niemu się obrócił.
— Wy zaś pamiętajcie dziś i jutro, jeślibym nie wrócił, o kościele; niech chwała Boża za mojej niebytności nie cierpi. Proszę odegrać i odśpiewać nieszpór, a jutro rano różaniec.
Organista w głowę się poskrobał.
— Jeślibym zaś sam nie był, poproszę po drodze wikarego z Olszowa, aby ze mszą przyjechał.
— Taki i dnia nie da spocząć! ruszając ramionami rzekł Klecha. Cóż z nim począć, uparty i nieprzeparty. Byłbym poszedł na jaki dzień do Leszczy, a tu nie ma sposobu.
Za chwilę wózek stał zaprzężony w ganku.
— Wy zaś Magdo, rzekł Proboszcz wdziewając płaszcz, pilnujcie chłopięcia tego aby miał wygodę do mego powrotu.
To mówiąc wsiadł do wózka i przeżegnawszy się jak zwykle czynił przed każdą drogą, począwszy modlitwę po cichu, zaciął konia z lekka i z bramy probostwa drogą ku Krakowu się posunął.
Na probostwie bezkrólewie, z którego Klechowie radzi byli bardzo, i gdyby ich Magda nie wstrzymywała, pozwolili by sobie wiele. Magister dał żakom pokój i razem z Albertem, organistą i dzwonnikiem posiadali na ganku, stękać po swojemu.
Miało się już ku południowi, gdy im zabrakło przedmiotu do rozmowy, dawno wyczerpanego nieustannemi gderaniami i poczęli wszyscy ozierać się, ziewać, oczekując tylko obiadu, aby się spać położyć, lub ruszyć po wsi za jałmużną zwyczajną. W tem fórta skrzypła, psy zaszczekały i rzuciły się ku niej, wszedł odarty dziad.
Magda na głos psów wyrwała się z kuchni, spojrzała, zbladła, ale szybko dała znak w krąg wszystkim, aby milczeli — poznali Lagusa.
Sama pobiegła do izby i ukryła Maćka w alkierzu, a powróciwszy stanęła w ganku. Olbrzymiego wzrostu, barczysty, zarosły, w pół zgiąwszy się, dla nadania sobie pozoru starości, szedł Lagus, klepiąc pacierz i rzucając na wszystkie strony oczyma, których białka migały dziwnie.
Klechowie domyślili się nieco po znaku Magdy, iż poznała Lagusa, lub wreszcie przeczuła go, spojrzeli po sobie, pokręcili głowami, czekali.
Niech będzie pochwalony — ozwał się dziad stojąc u słupa, oganiając się psom, i szukając oczyma to tu, to owdzie, jakby się co ujrzeć spodziewał.
— A zkąd to Pan Bóg prowadzi? rzekła Magda drżącym głosem.
Lagus podniósł głowę, długo wlepiał w nią oczy, zdawał się dziwić, chcieć coś powiedzieć, potem szepnął:
— Z Krakowa.
— A dokąd?
Gdzie oczy prowadzą. Zwyczajnie dziadowska droga. Magister ścisnął pięść, przypomniawszy sobie wczorajszą przez chłopca opowiadaną historją i czując już w sobie ochotę wojowania.
— Co tam słychać w Krakowie?
— Ah nic, wszystko po staremu.
Milczeli znowu, dziad ciągle się oglądał i westchnął.
Magda mu wyniosła chleba kawałek do torby i powiedziała:
— Idźcie z Bogiem, księdza proboszcza nie ma w domu.
— Pozwólcie mi przynajmniej spocząć.
— Czemuż, czemuż — spocznij sobie, mój kochany, usiądź, posil się. Więcej ci dać nie możemy, bo i nie ma co.
— Już to wiem, rzekł dziad, co plebanja to nie dwór, zwłaszcza kędy Klechów dużo.
Magister ścisnął pięść i zęby razem, chciał już kułakiem w bok poczęstować przybylca, ale spojrzawszy na ramiona jego dał pokój.
— Mógłby oddać, pomyślał, niech go kaduk, zdaje się silniejszy od Janka Zawalidrogi.
Po chwili milczenia, Lagus rozpoczynając westchnieniem, spytał:
— Nie widzieliście tu czasem jakiego chłopaka, sieroty?
Wszyscy spojrzeli po sobie, Lagus który w tej chwili chleb z torby dobywał i oczy miał spuszczone, nie widział tego.
— Kogo? kogo?
— Oh tak chłopięcia, sieroty?
— Jakże on wyglądał?
— A był tu jaki?
— Wczoraj, obojętnie zawołała Magda, ale dziś rano przenocowawszy tu — poszedł dalej. Cóż to za jeden? Nieborak, miał głowę skaleczoną, mówił że się uderzył.
Lagus podniósł oczy szybko, popatrzył i dodał:
— Doprawdy? skaleczył się, biedniaczek! i bardzo?
— Dosyć mocno w głowę.
— Opatrzyliśmy go tutaj, dodał Albertus.
— A dokąd pociągnął?
— Oto wsią przed siebie, nie wiadomo dokąd. Ale czemuż to o niego pytacie?
— Bo to moje dziecko!
— Twoje, rzekł Magister tamując się, aby nie uderzyć Lagusa i miarkując pod spojrzeniem Magdy.
— Juściż! kawał łotra! Uciekł mi z Krakowa, to za nim się wlekę.
— O! dogonicie go rychło, rzekła Magda, bo powoli się wlecze, słaby nieborak.
Lagus, który przed chwilą miał odpoczywać, wstał, pochował co wyjął do torby i zarzuciwszy ją na plecy, rzekł:
— Ot, trzeba mi za nim spieszyć, bądźcie zdrowi, Bóg zapłać. Żaki i po drodze wszyscy mi mówili, że go tu widzieli idącego. Niech będzie pochwalony. —
Odchodząc rzucił okiem na Magdę, która z niespokojnością wyglądała, żeby ruszył, ciągle dając znaki Klechom, aby się czem nie wydali.
Tylko co był za furtą i psy go odprowadziły szczekaniem, a już w ganku po milczeniu chwilowem wrzała rozmowa ożywiona. Lagus spojrzał przez płot, zastanowił się, przyczaił, poszedł kilka kroków aby go widzieli i zawróciwszy na cmentarz, po pod murem przesunął, fórtką ku plebanji wcisnął, między drzewy począł schylony przełazić, aż się dostał naprzeciw ganku, zkąd mógł głosy rozmawiających słyszeć.
Magister wykrzykiwał najgłośniej.
— Patrzcie zuchwalca, i goni za nim.
— Ale bo kto wie, rzekł organista, któremu ciągle tkwiło w myśli, że go sierota będzie odjadał, może to wszystko bajki, co on gadał, a to istotnie wisus jaki i własne jego dziecko?
— Wstydź się, wstydź się, przerwała Magda z oburzeniem, takie rzeczy przypuszczać. Toż mu z oczów prawda patrzy temu dziecku i także pańską ma twarzyczkę. Ja nie wiem.
— A ja wiem, przerwał Klecha, że byleby się gdzie dymiło z komina, to darmojady się znajdują. Radzi jesteście żeście nowego złapali? księdzu w to graj!
— I mnie się zdawało z początku, odezwał się Magister, że to wszystko wierutne bajki, ale teraz zaczynam wierzyć po trochu, bo ten dziadzisko ma zbójecką twarz i wejrzenie takie, że się na widok jego same pięści ściskają.
— Wam to i na widok innych się trafia.
— Człek nie kamień, rzekł Mistrz.
Długo tak rozmawiali, a Magda pobiegła przestraszonemu chłopięciu dać znać że dziad już poszedł, uspokajając je i zalecając aby do okien nie chodził.
Tymczasem Lagus lękając się aby go nie zobaczono, po chwili wysunął się nazad na cmentarz, ze cmentarza na drogę ku wsi i poszedł ku karczmie. Obejrzawszy dobrze położenie plebanji, przejścia, bramki, zamknięcia, usiadł zamyślony na karczemnej przyźbie. Tu dobywszy chleba i słoniny, a potem jakiegoś proszku z gałgana, począł kręcić gałki, pozawijał je w szmatę, schował do torby, a spojrzawszy na słońce, na kupie siana w sieni położył spać.
Jak tylko objad zjedli Klechy, każdy w swoją stronę rozeszli się, ci za niedobranem snopkowem czyli petycją, inni do znajomych, organista nasz do karczmy, jak zwykle niby bez celu z założonemi w tył rękoma, ale w istocie szukając tylko powodu, aby zajrzeć garncowi piwa w oczy.
W tej przechadzce tak się nieznacznie zbliżył pod samą karczmę, drzwi jakoś znalazł otwarte, żyd się z nim przywitał, potem chłodno było na dworze, musiał więc wejść i usiąść na ławie. Na stole właśnie stała kwarta piwa jakby przygotowana. Umoczył usta tylko dla spróbowania, a umoczywszy je, pił żeby się rozsmakować.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.