Zygmuntowskie czasy/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
NOC BOŻEGO NARODZENIA.

Na całym chrześcjańskim świecie Bożego Narodzenia święto obchodzi się uroczyście, wesoło; wielka to bowiem rocznica dnia w którym się Zbawiciel urodził, co świat miał wywieść ze stanu upadku do walki i zwycięztwa nad grzechem. W dawnych czasach, gdy jeszcze duch wiary głębiej przejmował serca wszystkich, święto to i inne daleko z większem uniesieniem i zapałem religijnym obchodzone były. Boże Narodzenie, Zmartwychwstanie, Zielone święta, były dniami wesela dla całego kraju, a zwłaszcza dla ludu.
Nadeszła w XVI wieku reforma zmieniła nieco zwyczaje, odrzucając większą część obrzędów, jakoby bałwochwalstwem tchnących. Ale i reforma z ludem, z pamiątkami odwiecznemi, od razu gwałtownie zerwać nie mogła. To co później odrzuciła całkowicie, musiała w początkach tolerować. Jakkolwiek dwór wojewody Firleja był już zupełnie protestancki, żona jego katoliczka, wielu domowników i dworzan tego wyznania, obchodzili dnie uroczyste wedle starych zwyczajów. W dzień wilii Bożego Narodzenia osobny stół nakryto dla katolików dworzan, któren piękna i młoda Mniszchówna, ostatnia Firleja żona, z domownikami swemi zajęła.
Ukazały się gwiazdy na zimowem niebie, nakryto do stołu i złamaniem opłatka, życzeniami szczęścia, poczęła się skromna przy pewnym wytworze uczta chrześcjan czuwających i oczekujących Narodzenia Bożego.
Nadchodzące święto rozweselało wszystkich, i pomimo uszanowania dla pani wojewodzinej, która zresztą sama z ciężkością powagę matrony z młodemi laty swemi pogodzić mogła, dworzanie na szarym końcu uśmiechać się i w pół cicho mówić poczęli. Późnym już wieczorem wstano od stołu, ale nikt z katolików spać iść nie myślał, zebrali się starsi i młodsi do Sołomereckiego, którego pokochali od razu i oczekiwali godziny mszy pasterskiej.
Dawniej zwłaszcza w miastach, uważano za obowiązek znajdować się na tym obchodzie nocnym, z którego winszując sobie, wesoło rozbiegano do domów spocząć do ranka.
Dworzanie katolicy księcia wojewody, trzymając się zwyczaju, zebrali się także w projekcie udania do kościoła. Około północy ruszyli wszyscy, razem z panią wojewodziną, która do kościoła Panny Marji jechała.
Ulice Krakowa nie spały. We wszystkich oknach gorzały światła, nikt prócz reformowanych (i to nie wszystkich) nie zasnął, dzwony odzywały się z wysokich wież kościelnych, okna domów pańskich smugami żółtego światła przerzynały czarnej nocy oponę. Konni, jezdni, piesi, rozmawiając, z pochodniami, z latarkami rogowemi i papierowemi w ręku spieszyli na mszę Pasterską. U drzwi kościelnych dźwięczała pieśń dziadowska i wołanie o jałmużnę.
Na ciemnem tle nieba wyiskrzonego mrozem, ale bez księżyca, mrugały gwiazdki blade, tajemniczo w ziemię patrząc.
Wiatr dął ostry od północy — dachy spiczaste od kamienic bielały śniegiem, skrzypiał on pod nogami idących, a chorągiewki wież i ganków szeleściały obracając się.
Tłumy żaków z pieśniami przebiegały ulice; więcej jeszcze cisnęło się do kościołów. Poczęła się msza Pasterska. Na Gloria, z chórów kościelnych ozwały się wedle zwyczaju głosy żaków naśladujące spiew ptasi, ryczenie zwierząt, zadęły fujary chłopskie.
Obrzęd ten z wielą innemi dziś zarzucony, powiadać miał, że się narodził Pan, którego wszelki zwierz chwali, któremu wół i osioł służyli pierwsi, pierwsi uklękli przed nim, któremu pastuszkowie pokłonili się przed innemi.
Dziś by to może śmiesznem się zdało, i wówczas już szydzili z tego reformowani, ale lud rozumiał znaczenie głosów i modlił się goręcej słysząc je.
Zawieszone w kaplicy jasełka, do których po mszy lud się cisnął, wyobrażające dziecię Jezus w żłobie, Józefa i Marją przy nim, świeciły zapalonemi do koła świecami, wyjawione zostały po wszystkich zwłaszcza zakonnych kościołach.
Około jasełek stara nasza pieśń brzmiała, pełna prostoty i wdzięku:
W żłobie leży
Któż pobieży i t. d.
Takich pieśni prawdziwie wesołych, radosnych, śpiewano mnóstwo, i jak u grobu Zbawiciela jęczał żal Matki i płacz chrześcjańskiej duszy, prostemi ale poetycznemi wydany słowy, tak u żłobu śpiewał świat cały ptaszęcym głosem wesela.
Musieli ojcowie nasi mocno być wiarą przejęci, gdy stworzyli te pieśni nabożne, jakim równych nie ma podobno żaden naród. Niektóre kantyczkowe, tak niesłusznie wyszydzone śpiewy, są arcydziełami uczucia i poruszają bardziej, niż najszczytniejsza modlitwa. Są one śmieszne dla tych tylko, którzy nigdy wiary nie mieli, uczucia ocenić nie potrafią i wszystko czego nie pojmują zbywają szyderstwem.
Wesoło, ochoczo, śmiejąc się, winszując, lud płynął z kościołów, przy odgłosie dzwonów zwiastujących Narodzenie Boże. Żacy wrzeszczeli kolędę — dziadowie kolędę śpiewali, całe miasto kolędowało.
W jedną stronę szli Bursarze niosąc ogromną gwiazdę z papieru woskowanego, oświeconą wewnątrz; w drugą ze śpiewem i chichotaniem posuwały się jasełka, za niemi skakał żak przebrany za kozę, drugi za konia, trzeci za niedźwiedzia, czwarty za niedźwiadnika cygana.
Był to początek tylko owych peregrynacyj jasełkowych, które się od pierwszego dnia święta przedstawiały potem kilka tygodni. Pomimo mrozu i późnej nocy, wesoła ciżba dworzan pana Firleja i połączonych z niemi znajomych zatrzymała się śród ulicy, gdzie żacy stanęli pod kamienicą z szopką.
— Zrzućmy się, zawołał Szpet, niech nam jasełka pokażą.
— Dobrze, dobrze — ozwały się głosy zewsząd i każdy dobył pieniądz z kieszeni, otulił się opończą lub futrem, wybrał miejsce, oczekiwał dramatu. — Żacy, którym przewodniczył Urwis, zajęli miejsce pod bramą domostwa, ale zważając na ostry wiatr cofnęli się za zgodą wszystkich do gospody otwartej. Tam w kącie izby, w jednej chwili napełnionej ludem, stanęła szopka na stole. — Do koła przodem panowie dworzanie, dalej słudzy ich, mieszczanie i tłum widzów ciekawych. Nigdy w naszych teraźniejszych teatrach tak głębokie nie panuje milczenie, tak zaostrzona nie oczekuje na widowisko ciekawość. Scena ta maleńka, lalki co na niej grają drewniane, pożycza im wyrazów żak prosty, a tak się wszyscy patrzeć i słuchać gotują — aż miło.
Obejrzmy widzów, jak postawali na palce, powyciągali szyję, pootwierali oczy. — Pani Marcinowa z córką Jagusią ciśnie się nie lękając dworzan do pierwszego rzędu, ufa w posiłek pani Janowej, która jej towarzyszy. Twarzyczka wdzięczna Jagusi, różowej, białej z siwemi oczkami dziewczynki, więcej pomogła tu niż łokcie i kułaki Marcinowej; a z córką przypuszczono i matkę do pierwszego rzędu, jako malum necessarium.
Z podziwieniem ujrzał Staś, teraz dworzanin już i pobożne chłopię, poczciwą Marcinowę. Nie zapomniał on jałmużny co mu pierwsza na wejście do stolicy serca dodała i zbliżył się do przekupki.
— Nie poznajecie mnie? rzekł do niej.
Mieszczka zrobiła wielkie oczy, pociągnęła ku sobie córkę i spytała...
— A bo co?
— Pamiętacie tego żaczka, któremuście dali gomółkę płaczącemu i modlącemu się za miastem?
— A bo co?
— To ja, to ja...
— To wy? to być nie może. — A któż wy jesteście? a dla czegoż?
— Długa to historja, odpowiedział Staś, dziś mam matkę, jestem dworzaninem pana wojewody, ale nigdy — o nigdy nie zapomnę waszej jałmużny.
Marcinowa rumieniąc się z poczciwego wstydu, odbąknęła:
— Nie ma tak o czem pamiętać!
— Kto to taki? spytała stojącego obok dworzanina.
— Kniaź Sołomerecki!
— Książę!
— Tak jejmościuniu, ale widać że się znacie zdawna.
— Jakże! w Imię Ojca i Syna, tażem ja mu dała była jałmużnę!
— Kiedy był żaczkiem...
— Tak! ale powiedzcież mi, jakim sposobem on — książę — tak był opuszczony? nie pojmuję, przecież ma matkę...
— O! to strasznie długa i zawikłana historja, odpowiedział spytany.
— Wyobraźcie sobie pani Janowa. — Ale ja muszę się tej tajemnicy dowiedzieć koniecznie. — Wszak to ja księciu dałam jałmużnę, pamiętacie, wówczas, gdyśmy razem za miasto wyszły...
— Nic nie pamiętam.
— Na Boga narodzonego, to osobliwsza historja. — Gdyby mi nie wstyd, prosiłabym tego książątka, żeby mi opowiedział.
Sołomerecki dosłyszał tego i obracając się ku mieszczce, rzekł — przyjdę kiedy do waszego straganu i powiem wszystko.
— Niech ci Pan Bóg nagrodzi, bo bym się spaliła od ciekawości.
Gdy się to dzieje, w drugim końcu izby dwóch ludzi spina się na palce, włażą na ławę i wskazując ręką na Sołomereckiego, szepczą:
— Oto ton! gdy w tłumie wychodzić będzie, zarzucić mu płaszcz na głowę, zatulić gębę i za mną...
— Dobrze, ale jeśliby dworzanie...
— Ciemno w ulicy, uważajcie tylko dobrze który i szybko z nim potem...
Ale oto szopka już ustawiona, świeczki pozapalane, nad nią kręci się jasna gwiazda, Urwis pokłonił się z za teatru znajomemu swemu Stanisławowi, i rozpoczynają.
Koza kręcąc głową stoi z jednej strony, niedźwiedź z drugiej. — Koza co raz to poskoczy ku Jagusi, a Jagusia ciśnie się do matki i krzyczy ze strachu, a przytomni się śmieją.
Widzicie naprzód żłób, stajenkę, w żłobie leży dzieciątko spowinięte, obok niego Józef święty sparty na lasce, klęczy tuż Matka Boża. — Wchodzą prowadzeni przez anioła pasterze i kłaniają się. Wół i osiół pochylili głowy nad ubogą kolebką Zbawiciela, i wedle słów pieśni rozgrzewają oddechem chłodne powietrze zimnej szopki...
Wszyscy poklękli i śpiewają:
W żłobie leży
Potem: Anioł pasterzom mówił
Potem: A cóż z tą dzieciną będziem czynili?
Braciszkowie mili, że się nam kwili,
Zaśpiewajmy mu wesoło i. t. d.
A gdy ta pieśń brzmiała, za każdą zwrotką ochoczego śpiewu cały zgromadzony lud tak głośno, tak raźnie wywodził; — Hoc, hoc — Pa-pa — Ta-ta i t. p., że aż miło było słuchać.
W tej to prostej piosence tyle uczucia, tyle prawdziwej radości.
— Cicho, cicho, otóż i dramat.
Wyszedł z czerwoną brodą Herod i każe dzieci mordować, rozpiera się na scenie, a Urwis co za niego gada, tak głos swój nastroił, że dzieciom aż straszno. Nie długie panowanie Heroda. — Otóż i śmierć z kosą, ot djabli, którzy po niego przychodzą. — Napróżno im się wyrywa, wyprasza, chce opłacić — nic nie pomaga, szarpią go i niosą do piekieł.
To rozwiązanie tak przewidziane i pewne, wzbudza jednak w patrzących dziwne uczucia. Jeden z bliżej stojących wyrobników, mikształtnikami zwanych, palnął pięścią w stół i zawołał:
— Dobrze mu tak, gałganowi!
Chwila upłynęła i wysuwają się nowe postacie. — Stara baba robi masło, djabeł jej pomaga.
Na widok silnych poruszeń starej baby, widzowie polegają od śmiechu.
Z udaną gorliwością djabeł to jej podstawia maślnicę, to przytrzymuje, to bije, a za każdą razą jakiegoś figla spłata. — Rozlewa się mleko, wywraca naczynie; djabeł ubolewa, płacze, jęczy, a coraz to szturchnie starą, to popchnie, to szczypnie.
Niepodobna opisać jak to bawi patrzących, którzy wyłażą na ławki, na stoły, aby lepiej widzieć komedją. Pomimo figlów djabelskich masło nareszcie zrobione, wymyte i złożone w jaszczyku.
— Co z masłem będziemy robili? pyta baba djabła.
— Wiecie co matuniu, odpowiada ogoniasty zasiadając przed nią z miną poważną, pójdziemy na targ i przedamy. — Jeść szkoda.
Idą tedy na targ, ale w drodze djabeł odkrada jaszczyk, wylizuje masło i napełnia naczynie, nie możemy powiedzieć czem, dość że czemś bardzo niesmacznem i niepachnącem. Uczyniwszy to, namawia babę, aby wróciła do domu i zjadła sama masło dla swego zdrowia. Baba daje się przekonać, wracają. Djabeł rozpala ogień, przynosi zamiast prosięcia kota i piecze go przy ogniu z przygotowanem masłem.
Stara poczyna wołać swojego faworyta Maciusia, ale się go dowołać nie może. — Siadają do stołu, po długim ogonie poznaje baba zdradę, walka się rozpoczyna. Djabeł bez broni, stara występuje z ożogiem. Naturalnie kończy się porwaniem do piekieł czarownicy.
Arędarz i arędarka oszukujący chłopów ukazują się na scenie, — i tu nieuchronny szatan czatuje na nich uśmiechając się. Widziemy go skurczonego pod stołem karczemnym i śledzącego oczyma każdy obrót żydów. Żydzi go nie widzą, a ta okoliczność silny w patrzących wzbudza interes. Po pociesznej scenie z chłopami rozpoczyna się druga między małżeństwem, która się kończy bitwą. Djabeł występuje w roli rozjemcy.
Jeden Urwis mówi za wszystkich, za Heroda, za śmierć, babę, djabła, żyda i żydówkę, a za każdą razą odmienia głos, i to cienko, to grubo, to chropawo się odzywa pociągając sznurki swych lalek.
Jeśli współczucie może radować artystę, Urwis powinien był być zupełnie szczęśliwym, widzowie bowiem tak doskonale przejmowali się sytuacjami, tak się na całe gardło śmieli, tak klęli, że dla nich widocznie złudzenie było całkowite.
I nowa też składka zaraz się dla żaczków zsypała w czapkę. Ciżba poczęła się wysuwać na ulicę z gospody. Dworzanie pana wojewody już wychodzić mieli, gdy Marcinowa chwyciła silnie za rękę Sołomereckiego.
— A to wy?
— Poczekajcie na miłość Bożą.
— Co chcecie?
— O was tu chodzi...
— Cóż takiego? Co takiego? spytali dworzanie inni.
Marcinowa tajemniczo położyła palec na ustach i uprowadzając nieco w stronę księcia, rzekła mu:
— Nowy spisek na was się knuje, tylko co dwóch ludzi za mną stojących umawiali się jak was przy wyjściu z gospody pochwycić. Bądźcie ostrożni.
— Co to? co to? przypadając spytał Urwis, który uradowany składką, nadbiegł pomówić z dawnym towarzyszem. Rozumiem, pewnie znowu Lagus, lub jemu podobni.
— Coś takiego.
Dworzanie w chwili się naradzili.
— Zasadzić się na nich.
— Niech dwóch wynijdzie naprzód i zasiądzie.
— Ja, wychwycił się Urwis, porywając za kij z kąta.
— Wy, rzekł Szpet do Sołomereckiego, we środek.
— Mam przecie szablę.
— Dajcie jej pokój, teraz nie czas jej używać. Pozwólcie się nam pobawić.
Naradziwszy się, Urwis z dwoma ze dworu wyszedł; udając odchodzących do domu, zastanowili się niedaleko i czatowali na zasadzonych. Ale nikogo widać nie było.
Po chwilce Sołomerecki z resztą towarzyszów wysunął się z gospody. — Nadspodziewanie jednak nikt nie posunął się ku nim.
— Zasadzka gdzieindziej, rzekł Szpet: trzymaj się Sołomerecki środka, jest nas dziesięciu, żak idzie z nami, damy sobie rady.
Szli więc dalej w milczeniu. Noc była ciemna, mroźna i od śniegu tylko przeźroczysta. — Na zawrocie żebrak, któregośmy widzieli goniącego za księżną wyjeżdżającą od brata, ozwał się do nich ponuro:
— Miejcie się na baczności!
Dworzanie wojewodzińscy chcieli go zatrzymać i wypytać, ale rzucił się w ciemne przejście i znikł im z oczów.
W tejże chwili prawie czterech ludzi pijanych, śpiewających na całą ulicę, zbliżyli się ku nim. Każdy z nich w inną stronę się zataczał, tak że to ztąd, to zowąd do kupki dworzan wpadli. Nikt nie posądzał ich nawet, i śmiejąc się z opilców, Szpet począł nawet draźnić jednego, gdy ten z pod czapki nasuniętej spojrzawszy na idących, we mgnieniu oka zarzucił Sołomereckiemu opończę swoją na głowę i świsnął. Inni poskoczyli ku niemu i nim dworzanie dobyli szabel, już czterej napaśnicy chwycili księcia i unieśli. Urwis idący przodem w przeciwną stronę nie uważał tego, ale krzyk go obudził; razem z innemi począł biedz za uciekającemi, których widać było przemykających po pod kamienicami.
Nagle jak w wodę wpadli, znikli. — Ulica w tem miejscu rozchodziła się na krzyż, a że pełno było na niej powracających z kościołów, a noc ciemna, nie podobna rozeznać, gdzie się napaśnicy podzieli. Urwis popędził w jedną, dworzanie w dwie inne strony podzieliwszy się.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.