Zygmuntowskie czasy/Tom III/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmuntowskie czasy |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Nazajutrz rozpacz była w domu księżnej, a gniewem wrzał wojewoda. Ponieważ nikogo innego posądzać nie było nawet można o pochwycenie pacholęcia, tylko księcia Sołomereckiego, wojewoda rozesłał szpiegi swoje, rozstawił podle mieszkania jego ludzi i kazał kroki śledzić. Nie tyle mu może o dziecię, co o obrazę własną, co o skarcenie zuchwalca, który na jego dworzanina śmiał się porwać, chodziło. Wojewoda siwe brwi marszczył i stukając w stół pięścią wołał, że nie daruje winnemu, gdy go odkryje. Księżna płakała. Z rana zaraz udała się do Firleja, on jej przyrzekł pomoc i w istocie pracował gorliwie, aby wynaleźć dziecię; ale to matki zaspokoić nie mogło.
— Dziecko moje, syn mój, wołała, o Boże mój, o Boże, ratuj je, ratuj mnie, zlituj się nademną!
I obłąkana, z pałacu wojewody rozkazała się wieść do księcia Sołomereckiego. Dworzanie szydersko się kłaniając wdowie, otwarli jej podwoje.
Książę siedział w krześle ponury. Jakby się spodziewał tych odwiedzin, nie zdziwił się niemi, zachmurzył tylko.
— Dziecko moje, syn mój! zawołała wpadając matka.
— Czego chcecie? nie rozumiem was mościa księżno, rzekł zimno Sołomerecki.
— Dziecko moje, porwane przez was, gdzie jest? oddajcie mi je.
— Powtarzam, że was nie rozumiem.
— Dziś w nocy pochwycono mego syna, książę — zlituj się nademną — wróć mi go.
— Kto pochwycił syna waszego? z wyraźną niespokojnością zrywając się rzekł książę. Pochwycono go, powiadacie?
— O! nie udawajcie na Boga, nie chciejcie matki oszukać — książę.
— Nie oszukiwałem w życiu nikogo, dumnie odparł Sołomerecki. Nie wiem gdzie jest syn wasz, gdybym go porwał i gdybym wiedział o nim, nie taiłbym się przed wami, jak się nie taję, że chcę go mieć w ręku i że mu zgubę gotuję.
— Weźcie wszystko książę — wszystko — a oddajcie mi syna.
— Ale ja nie wiem gdzie jest ten podrzutek! zawołał książę. To nowy wybieg wasz, dodał po chwili namysłu. Umieściliście go u wojewody dla tego, że Zborowscy są przyjaciołmi memi, teraz samaś go pewnie odesłała, kędy? nie wiem, aby ukryć przedemną i upominasz się go u mnie, dajcie mi pokój.
— Wszystko co mam za syna mego!
— Wszystko co W. ks. Mość masz nie może zapłacić hańby imieniowi wyrządzonej. Ale ja nie wiem gdzie on jest.
— To być nie może! wy wiecie, książę, na wszystko święte zaklinam, na wnętrzności twej matki, na głowę ojca.
— Dajcie mi pokój, księżno, szukajcie go gdzie się wam podoba — ja o nim nie wiem!
— Słuchaj, z zapałem macierzyńskiego niepokoju o dziecku zawołała księżna, chcieliście abym się dla niego wyrzekła imienia, majątku, abym wam zapewniła posiadłości rodu naszego. Spełnię wszystko, uznam się zhańbioną, dziecie moje nieprawem, siebie bezecną, oddam co mam; powróć mi go.
Książę się zastanowił chwilę, ale pomyślawszy, szydersko odrzekł:
— Wybornie! wiedząc że go wam wrócić nie mogę, sami go gdzieś znowu ukrywszy, udajecie teraz —
— Książę — ja płaczę, łez udać nie można.
— Dla czegoż nie?
— Oddaj mi syna, oddaj Stanisława.
— Dajcie mi pokój, mościa księżno. Nie zapieram się, że radbym go mieć w moim ręku, ale go nie mam.
— To być nie może! Więc wasi ludzie, więc nie wiecie chyba, któżby go śmiał porwać, dlaczego?
— Wybornie udajecie, rzekł Sołomerecki nieporuszony, ale mnie to nie oszuka. Baliście się, abym go od Firleja nie pochwycił, co bym był nieochybnie uczynił, dla tego zapewne. Ale ja go znajdę! zakrzyczał.
Księżna nie wiedziała co myśleć, osłupiała, z rękoma załamanemi stała przed nim.
— Ja go znajdę! powtórzył książę. Może myślicie zapozwać mnie o porwanie dziecka? myślicie z pomocą wojewody wymódz co postrachem? Ja się niczego i nikogo nie lękam mościa księżno, ani wojewody, ani was, ani samego króla! tknąć mnie nikt nie śmie. Niech przekonają! niech przekonają! Nie przekonanego więzić nie można. Wojewoda się nie odważy.
I podniósł pięść zaciśnioną w górę.
— Ale któż o tem mówi? zawołała Sołomerecka, ja was przyszłam błagać, nie grozić wam.
— Powtarzam wam, krzyknął popędliwie wywracając stół stojący przed nim Sołomerecki. Ja nic nie wiem!
— Słudzy wasi.
— Nie wiem! nie wiem! nie wiem! Jeśli słudzy, nie wiem także — nie męczcie mnie dłużej!
— Litości książę!
— Ja nie mam litości.
— Zlituj się.
— Nie umiem się litować.
— Wszystko co mam.
— Nic od was nie potrzebuję, prócz wyrzeczenia się dla syna imienia, którego nosić nie powinien.
— Ja się go wyrzekam.
— Dobrze, dajcie mi to na piśmie, urzędownie.
— Ale oddajcie mi syna.
— Syna — ja nie wiem o synu waszym, gdy mi dacie zaręczenie, razem z wami szukać go będę.
— Nie lękajcie się zdrady, zawołała Sołomerecka, przysięgam wam — oddajcie mi syna, wszystkiego dopełnię.
Książę zgrzytnął zębami z gniewu.
— Ale do stu tysięcy czartów — ja nie wiem gdzie jest!
— Książę, to być nie może! któżby go pochwycić mógł?
— Nie wiem, na Boga nie wiem!
— Wy! wy byście nie wiedzieli!
Sołomerecki zniecierpliwiony zadzwonił silnie i rzucił o ścianę dzwonek, który trzymał w ręku. Słudzy wpadli tłumnie.
— Wołać mi Nemirę!
Drugiemi drzwiami wszedł zielono ubrany mężczyzna, ten sam któregośmy widzieli u Hahngolda.
— Gdzie jest to dziecko? spytał go książę surowo.
— Ja nie wiem, przerażony rzekł Nemira.
— Kto je porwał? ty? twoi? ten żyd? mów! prawdę mów! mów przy niej. — Jeśli go masz w ręku tem lepiej — mów!
— Prawda, mości książę, odbąknął nieśmiało Nemira, ja — chciałem — to jest — starałem się, spełnić żądanie W. ks. Mości względem tego dziecka — ale...
— Ale, nie bąkaj, mów mi, a prędko! zawołał Sołomerecki posuwając się ku niemu.
— O! mów na Boga! mów, dodała matka.
— Ja — ja — ja nic nie wiem.
— Twoi go porwali dziś w nocy?
— Nie — mości książę, nie.
— Może ten żyd — wiesz.
— Jaki żyd? żyd? drżąc podchwyciła księżna.
— Nie, mości książę, ja nic nie wiem.
— Widzicie! widzicie! odwracając się do księżnej, rzekł Sołomerecki, cały poburzony i zapieniony z niecierpliwości i gniewu. Ja nic nie wiem, wyście to sami go skryli, wy udajecie. Ale na Boga nie ukryje się on przedemną, nie! nie!
I rzuciwszy wejrzenie srogie krwią zaszłe na bratowę, Sołomerecki oddalił się z Nemirą, którego odwiódł w głąb domu.
Gdy wyszli do drugiej komnaty, książę stał chwilę zamyślony, popatrzał w oczy dworzaninowi.
— Ty w istocie nic nie wiesz? rzekł wolniej.
— Nic, Mości książę, zupełnie, pierwszy raz słyszę.
— Ale ten żyd, umówiony od was dawniej, wiedział o tem, może chce mając w ręku chłopca targować się? Może to on go porwać kazał?
— Tego nie wiem mości książę.
— Spiesz do niego! Jeśli tam jest to chłopię, zostawić. Wszystko co chcę otrzymam. Nikt inny nie mógł go porwać, jeśli nie wymysł matki.
— Ale ona płakała mości książę.
— Łzy kobiece! to rosa codzienna! Nie kupić ich! Nemiro — idź.
Nemira skoczył na konia w stajni i popędził ku mieszkaniu Hahngolda, ale tam żyda nie zastał. Powiedziano mu że od dni kilku nie widzieli go w domu, niespokojni nawet byli o niego — gdzie się podział. Nemira pojechał do Bursy, której był kampsorem, ale i pan Pudłowski i nikt o żydzie powiedzieć nie umiał, od dwóch tygodni znikł z miasta.
Nie wiedząc kogo Hahngold używał wprzód do porwania dziecka, Nemira nie mógł dalej badać, powrócił więc do domu z niczem. Książę Sołomerecki palił się ze złości.
— To ich robota, wołał, rozesłać szpiegi, zapłacić choćby ostatniem, zastawić moje klejnoty — do ostatniego rzędu, a dojść gdzie on i co z nim zrobili.
Toż samo prawie, zimniej tylko, mówił wojewoda Firlej, który posądzając nikogo innego tylko księcia Zborowskich, klął się, że porwanego odszuka. Dziesięciu żydków sprawnych, których wojewoda do wszystkich podobnych używał robót, rozlecieli się po Krakowie, po okolicach. Matka ze swojej strony pieniędzmi, prośbami, łzami, starała się nakłonić otaczających ją, aby dołożyli starania dla odszukania dziecka. Ona pomimo zaklęć, nie mogła przypuścić nawet, aby kto inny nad Sołomereckiego był sprawcą tego nowego nieszczęścia.
We łzach gorżkich przepędziła ona cały pierwszy i następne dni święta, nie wychodząc już tylko do kościoła, nie widując tylko pana Czuryłę i swoich domowników. Nie miała już nawet siły drugi raz jechać do wojewody, któren odwiedziwszy nazajutrz Sołomereckę, starał się w nią wlać otuchę, zapewniając, że syna jej wynaleźć musi. Ale rozesłani szpiegowie nic stanowczego nie przynieśli.
Od pierwszej bytności księżnej u Sołomereckiego, ubogi który otrzymawszy jałmużnę, biegł za powozem do jej domu, który później ostrzegł idących dworzan w nocy Bożego Narodzenia, aby się mieli na baczności, siadał teraz zawsze na progu kamienicy, w której mieszkała księżna, lub na przeciw jej okien. Człowiek ten niedawno wpisany do Bractwa, opowiadający się niewolnikiem wyzwolonym niedawno z jassyru niewiernych, okrywał się tajemnicą dziwną.
Ponury, milczący, nie przestając z nikim ze swoich, niewiedzieć gdzie uchodząc na noc, ani wiedzieć zkąd zjawiając się na dzień, zdawał się przemyślać nad czemś długie godziny i rzadko kiedy wyciągał rękę po dar przechodzących. Szczątek żelaznego łańcucha, oznaka zbytej niewoli, wisiał mu zawsze na ręku. Obojętny na chłód, na słotę, na obelgi i razy, z oczyma wlepionemi w okna kamienicy, lub niebo, całe dnie nieruchomy przepędzał.
Czasem tylko zbliżając się do drzwi domu, którego zdawał się pilnować, mrucząc coś spoglądał wewnątrz, a gdy napotkał sługę ochotnego, rozpoczynał z nim rozmowę, wypytując o księżnę.
— Co was ona obchodzi? pytali go.
— Co? hm! dała mi kilka razy jałmużnę! Niech jej Bóg nagrodzi. A potem, jestem rodem z Rusi, moi rodzice służyli u jej rodziców, dziadowie u dziadów. Słyszałem o tem w dzieciństwie.
— Jak się nazywasz?
— Nie pomnę — nie pomnę! — Dwadzieścia kilka lat niewoli!
— Możnaż zapomnieć nazwiska?
— O! można! z głębokiem powiadał westchnieniem.
Nazajutrz po porwaniu młodego Stanisława, ubogi siedział u proga jak zawsze. Słudzy już tak do niego przywykli, że go nie spędzali. Widział wyjeżdżającą i powracającą księżnę, a gdy zalana łzami stąpiła w ganek, zatrzymał ją wyciągając rękę.
— W imie matki Bożej.
— Módl się za dziecię moje.
— Bądźcie o nie spokojni, odrzekł ubogi. Wczoraj...
— Ty wiesz co? spytała żywo.
— Byłem tam.
— Byłeś? mów.
— Słyszałem umawiających się.
— Kto oni?
— Jacyś, jacyś — szlachta. Było ich czterech. Przestrzegłem dworzan, ale to nic nie pomogło.
— Ci ludzie? znasz ich może.
— Nie znam, ale to nie byli ludzie księcia.
— Ty znasz księcia?
Ubogi spuścił głowę. Bóg czuwa nad uciśnionym, rzekł. Bądźcie spokojni.
— O! gdybym mogła.
— Strzeżcie się Czuryły, szepnął bardzo cicho żebrak. I on tam był wczoraj. Dodał jakby zmuszając się, z wyrazem boleści.
Matka stanęła zdziwiona, przerażona, nie pojmując co to ostrzeżenie znaczyć mogło, i po chwili zdumienia nie pytając więcej weszła do domu.
Nie mogła ona najmniej jednak posądzać wskazanego starca, który tyle jej dał dowodów swego przywiązania.
Przestroga żebraka zdała jej się omyłką dziwną, wszakże niespokojna, posłała za nim. Pana Czuryły nie było w Krakowie, odjechał niewiedzieć dokąd.
Rozmyślając nad tym wypadkiem, księżna co raz bardziej poczęła dziwić się słowom żebraka i natręctwu tego nieznajomego człowieka, którego od niejakiego czasu wszędzie spotykała. Posądzająca jak wszyscy nieszczęśliwi i zdradzeni, wpadła na myśl, że mógł być szpiegiem księcia.
Chwytając się jej, rozkazała natychmiast śledzić ubogiego i nie spuszczać z oczów. Sama zaś rozesławszy ludzi na wszystkie strony, w niepokoju i modlitwie oczekiwała wiadomości. Ale napróżno. Dnie po dniach mijały, a rozesłani jeden po drugim z niczem powracali. Wojewoda Firlej nic nawet przez swoich wprawnych szpiegów dowiedzieć się nie mógł nad to, że w nocy wilii Bożego Narodzenia pięciu ludzi ciemno ubranych wyjechali z Krakowa drogą ku Rusi. Jeden z nich w pośrodku jadący, średniego wzrostu, wysmukły, płakał i wyrywać się zdawał milczącym towarzyszom, którzy nic mu złego nie robiąc, gwałtem jednak prawie uprowadzili go z miasta, dokąd zdaje się chciał powrócić.