Zygmuntowskie czasy/Tom III/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmuntowskie czasy |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Kilkonastą laty wprzód nim opowiadane zaszły wypadki, między Bracławiem a Winnicą, nad skalistym brzegiem Bohu, który po zielonej kręcąc się łące, gdzie niegdzie nastawiał czarną skałę mchem porosłą, stał mały zameczek na wzgórku. Wał wysoki, opalisadowany otaczał go kręgiem; z jednej strony opływała rzeka, z drugiej woda fosy głęboko wyrytej, na której bokach tu i owdzie wyrzynał się kamienny pokład.
Dawno nie deptane wały pokryły się darnem zielonym, dzikiemi chwasty, a gdzie niegdzie dziki chmiel zarzucał się na palisady i gęstemi splotami okrywał je, wycinane swe liście zwieszając na bujno porosłe bodjaki, drobną tarninę i szypszynę. Piękne są brzegi Bohu, bo gdzie wzgórek dozwoli wzrokiem sięgnąć dalej, to widzisz gaje brzozowe i brzostowe, łąki zielone, pola złociste, role czerwonawe, wsie w sadach ukryte, kopuły wysmukłych cerkwi, krzyże wiejskich cmentarzy, i środkiem Boh jak wstęgę, a gdzie niegdzie źwierciadła stawów, błyszczące od promieni słonecznych. — Ale piękny widok ten nie zawsze równie był pięknym. Często wpadający z pod Oczakowa lub Budżaku Tatarzy przepłynęli płomieniem po polach, po wsiach, stratowali zielone łąki i dymem zakopcili Podole; a gdzie były wesołe osady, sterczały czarne pale pogorzałych chałup, wysokie słupy upadłych cerkwi, osmolone skelety drzew.
A nim naszli Tatarzy, uprzedzali ich wedle podań ludu kruki i ptastwo gromadami lecące, wisiała długo chmura w stronie od której przyjść mieli, powietrze było ciężkie i duszne, a nocą dźwięki niepojęte przebiegały powietrze i ziemia drgała jakby ze strachu wczesnego.
Zameczek o którym mowa, nigdy jeszcze nie był w mocy tatarskiej, zimą broniły go strome wały, starannie wodą polewane i jak szkło ślizkie, rzeczka która tu bystro płynęła nie zamarzała nigdy, nareszcie kilka działek ku wrotom obróconych, w baszcie wchodowej ustawionych. Nie opodal pod skrzydłem zamku, długa sadami uwieńczona rozsypała się po wzgórzu pochyłem wioska. — Zdala na widnokręgu bielał gród Winnicki, Korjatowiczowska dzielnica. Wnętrze opasane wałami, bardzo było szczupłe. — Jedna wchodowa ze spuszczanym mostem baszta broniła wejścia, dwie inne mniejsze stały na rogach czworoboku nieregularnego, a raczej w dwóch punktach koła zajętego wałami, na usypach podniesionych nieco.
Palisada łączyła bramę i dwa boczne bastjony, z których strzelnic patrzały działa na biegącą doliną drogę.
Wewnątrz kilka tylko budowli murowanych. Naprzeciw wrót długi piętrowy budynek z jednem wejściem warownem i strzelnicami, z kilką oknami nieregularnie powycinanemi na rzeki i smugi wychodzącemi, nic go nie zdobiło, z dwóch tylko rogów uczepione jak gniazda jaskółcze maleńkie bastjoniki, zawieszone w górze, zakończały długą gładkę ścianę, przeciętą dwoma odrapanemi szkarpami. Prostopadle do głównej budowy dwie inne mniejsze i niższe zajmowały resztę placu. Ściany ich niepodniosłe, ale dachy za to śpiczaste i kilka nad niemi okopconych kominów. Oprócz tego stajnie, składy, murowany skarbiec okrągły, kryły się za oficyną i folwarcznym domem. Dwie stare lipy, jedyne w podwórcu drzewa, smutnie nad wał wychylały gałęzie.
Ku rzece, po za domem, nie wielkie miejsce zasadzone wiśniami, brzostami, brzozami i młodą lipiną, formowało niby ogródek, na którego wolnych od drzew grzędach uprawiano ogrodowinę. — Z wierzchołka wału gdzie się wysuwały nań drzewa, dziwnie piękny odkrywał się widok na rzekę naprzód, potem na dalekie łąki, pola i Winnicę, jakeśmy wprzód opisali. Ten też tylko widok mógł ożywić nieco mieszkańcom zameczku smutny ich pobyt w ciasnem ogołoconem z drzew prawie i szczelnie opasanem miejscu.
Z okien piętrowych głównego domu, z baszt i bramy tylko, można było spojrzeć dalej, z podwórca zaś i dolnych piątr nic nad palisadę i wał nie dojrzałeś.
W tym to ustroniu stryj opiekun, sierotę swoją, którą za syna wydać pragnął, lat kilka przetrzymał w srogiem zamknięciu. Świeży wypadek z bogatą dziedziczką z domu Ostrogskich uczynił go nieufnym, bojaźliwym, niespokojnym. Nie wiedząc czy potrafi obronić, starał się ukryć dziedziczkę wielkich majętności, które lękał się dla domu swego ujrzeć straconemi. Tutaj zaś w pustym prawie dla napadów tatarskich kraju, gdzie bogaci właściciele lękali się przemieszkiwać i jakiemikolwiek dochody kontentując, spuszczali je na rządców co się odważyli wziąść na się obowiązek ciężki władania dobrami; tutaj nie było kogo lękać się księciu. Wprawdzie smutnie, samotnie, dziko rosła synowa przyszła, ale bezpiecznie za to. Nie obawiał się bowiem najmniej książę Tatarów, raz że zameczek jakkolwiek mały, był obronny i nie do wzięcia, dobrze osadzony, w działa, prochy i kule zawsze zaopatrzony: powtóre że Tatarzy rzadko miewali czas o zamki się kusić. W wielkich tylko wyprawach i to na krótko czasem próbowali szczęścia, a jeśli od razu nie zdobyli, odstępywali.
Tu zaś dla niezamarzłej rzeki, stromych wałów i czujnej straży, niespodziane pochwycenie było prawie niepodobnem.
Biedna sierota, z starszą od siebie nieco Agatką, dziewczyną wiejską do usług dworskich wziętą, z ochmistrzynią Janową i kilką sługami, smutnie najweselszy wiek pędziła. Kilka razy jak burza przeszli mimo zamku Tatarzy i widziała ich z zamkowej baszty sypiących się szarańczą na puste, wyludnione wcześnie sioła, widziała bezsilnie oskakujących wały, rzucających strzały do bramy dla wystraszenia oblężonych, podnoszących na żerdziach skrwawione głowy pobitych ludzi. Jedno to tylko przerywało smutnie, powolnie wlokące się godziny jak siostry rodzone, jak bliźnięta do siebie podobne. — Po przerażeniu, po pogromie, przebiegali często nazad Tatarzy (jeśli co zwyklej nie szli drugim szlakiem), albo puszczała się za niemi pogoń.
Napady tatarskie zawsze prawie zimą się trafiały, wiosnę, lato, jesień trzeba było spędzić, głosu nawet obcego nie słysząc w ciszy głuchej. — Przerywał ją tylko wieczorem głos dzwonów po rosie dochodzący z Winnicy, szmer wioski niedalekiej, odzywy ptastwa na błotach i szum wiatru na polach hasającego.
Jakie były zatrudnienia sieroty? Jak wszystkich kobiet naówczas. Nikt nie myślał o nauce, bo dla niewiasty kądziel, modlitwa, dziecko stanowiło wszystko. Przygotowanie więc do przyszłego życia nie wiele kosztowało. Uczono prząść, szyć, czasem trochę pisać (nasze księżne w XVI. wieku ledwie się niekiedy podpisać potrafiły), zresztą modlić się, ręcznych robót kobiecych wytworniejszych, gospodarstwa itp. Większa część tych rzeczy nabywała się bez pracy prawie, z napatrzenia, machinalnie; zostawało wiele czasu swobodnego na piosenki i dumania.
Sierota nasza śpiewała rzadko, dumała wiele. Nic tak nie usposabia do myślenia jak samotność tęskna.
W cieniu kilku tych drzew za zameczkiem rosnących, na ławce darniowej, w towarzystwie Janowej lub Agatki, czasem sama, sierota Anna całe dnie przesiadywała z kądzielą swoją, z krosnami, na których wzorki wyszywała. — Wieczorami słuchała głosu dzwonów, śpiewu ptaków, szmeru rzeki. — A kiedy nad tym szerokim krajobrazem, tak urozmaiconym i pięknym, zaszumiała burza, lubiła z baszty modląc się wprawdzie, drżąc trochę, patrzeć na pędzące chmury po nad ciemniejącą ziemią.
Wieczorem to były powieści bez końca, śpiewy nieustanne. Agatka na czele, za nią inne dziewczęta rozpowiadały dziwne stare dzieje, o Żmijowym wale, o Tatarach, o Wilkołakach, o zielu Baranku itp., śpiewały ruskie smutne pieśni, o sokołach kochankach, o mogiłach stepowych i kozakach mołodcach.
Wszak wiecie podanie o zielu Baranku, podanie które nietylko w ustach ludu, ale w poważnych księgach starych znajdziecie. W tatarskiej ziemi rosnąć ono miało na nizkiej łodydze, wychodził z roli baranek, zupełnie zwierzątku tego nazwania podobny, nawet wełną okryty, zjadał on do koła trawy otaczające, potem usychał. Powieść o tej dziwnej roślinie znalazła zupełną wiarę wszędzie, nasz Okolski ją jeszcze i późniejsi nawet powtarzają.
Takiemi to powieściami o dziwach, o zaklętych królewnach i królewiczach po nie przybywających zdaleka, karmiono smutną jej młodość. W samotności wcześniej dojrzała, wcześniej rozwinięta, prędko straciła Anna[1] wesołość, którą w jej położeniu dziecię tylko mieć mogło. Pytała często otaczających o to, co się jej w życiu własnem niepojętem wydawało, ale jej nie umieli czy nie chcieli wytłumaczyć.
Jednego wieczora siedziała zamyślona na wałach zamku pod wiśniowemi krzaki, cisza panowała do koła, słońce zachodziło jaskrawo, gdy ją obudził z drzemiącego dumania, co się obwija po głowie, podobne niewyraźnemu marzeniu, śpiew jakiś. — Głos był obcy, nieznany, męzki, szedł z dołu, z nad rzeczki. — Stado dzikich kaczek zerwało się z zarośli i przeleciało po nad zamkiem; a ruska piosnka brzmiała a brzmiała.
Anna słuchała jej z upodobaniem, bo to było nowem dla niej. Głos męzki tak świeży, miły, mocny, pierwszy raz odbijał się o jej ucho. Oczyma szukała śpiewaka. — Na Bohu płynął łódką młody chłopak i podniosłszy oczy na zamek, zastanowił się nieco, w łódce leżała rusznica. Pływak był młody, przystojny, ubrany jak szlachta się nosiła, przez plecy miał torbę, w ręku wiosło, na głowie słomiany kapelusz.
Z dziecięcą ciekawością wyskoczyła Anna na wał, aby go bliżej zobaczyć. On się ukłonił. Zapewne nie wiedział do kogo mówił, bo poufale odezwał się do niej:
— Podsłuchaliście mnie.
— Przepraszam, śpiewajcie.
— To bo ruska piosenka.
— Ja lubię ruskie piosnki.
— Najlepiej bo śpiewać, kiedy nikt nie słucha.
— Dla czego?
— Człek myśląc że go słuchają, chciałby co najlepiej, a nie potrafi nawet dobrze.
— Kto wy jesteście? zkąd? pierwszy raz was tu widzę.
Nieznajomy chłopak wskazał na gaj zdaleka ciemniejący na wzgórzach.
— To moja Słoboda; albo raczej ojcowska, ale ojciec daleko — ja tu sam. — A wy tutejsi? spytał.
— Tutejsza, odpowiedziała rumieniąc się Anna.
Ubiór księżniczki wcale jej stanu nie okazywał, skromna sukienka mogła zarówno pokrywać sługę szlachciankę przy księżniczce będącą jak ją samą. Szlachcic może i nie wiedział kto mieszkał na zamku; pokłonił się uśmiechając, ruszył wiosłem i długo oglądając za siebie, odpłynął dalej.
Nazajutrz wieczorem po rosie znowu brzmiała dumka młodego myśliwca, który płynął z chutoru swego zarośla na kaczki i skierował pod zamek, zatrzymał się, spojrzał.
Anna stała na wale.
Przemówili do siebie słów kilka.
— Do zobaczenia, rzekł chłopak płynąc dalej.
Trzeciego dnia dłużej niż poprzedzających stała łódka na Bohu, dłużej stała księżniczka oparta o palisadę wału; a odjeżdżając nie żegnał jej chłopak, ona powiodła za nim okiem długo, długo, aż gdzieś w trzcinach zniknął. To patrzała na drżące trzciny, póki drżały, potem w mrok wieczorny i nareszcie powróciła do zamku. On nie wiedział kto ona była, miał ją za równą sobie, za córkę rządcy; za sługę — i nie pytał kto ona. Ona nawet nie myślała, kto on taki.
Czternastoletnia na ów czas księżniczka, starszą się jednak wydawała nad lata, wysmukła, blada, jasnowłosa, niebieskiego oka, smutnego wyrazu twarzy, łatwo mogła pociągnąć ku sobie młodego, co nie widział nic nad opalone i rumiane wiejskie dziewczęta. Smutek jej twarzy nawet zdobił ją niewymownie. — W samotności łatwo przywyknąć do pierwszego co ją przerwie i rozjaśni. I Anna przywykła do cowieczornych odwiedzin sąsiada, do piosnek jego, do rozmów z nim, do wesołych żartów, któremi ją rozrywał. — Nikt na nią nie patrzał, nikt tym schadzkom wieczornym nie przeszkadzał, miały one ponętę tajemnicy, bez niebezpieczeństwa żadnego.
Długo tak, bardzo długo znali się, nie wiedząc o sobie wiele i bawili nie patrząc w przyszłość. — Nie mówili o sobie; — nie wiem jak nazwać to uczucie, które dwoje sierot (i tamten bowiem był prawie sierotą) łączyło. Miłość jest gwałtowna, niepohamowana, przyjaźń nadto chłodna, nałóg zaobojętny. — Oni się kochali, ale nie miłością znajomą nam powszechnie, nie samą tylko przyjaźnią, nie nałogiem też zimnym. Anna kochała go jak pierwszą w życiu rozrywkę, pierwszą może własność, jak się kocha tego co naprzód nas postrzegł, polubił i przywiązał do nas. — On kochał ją jak piękne, cudowne zjawisko, o którego pochodzenie pytać nie śmiał, aby mu nie znikło. Pierwszego wieczora poufały prawie, następnych stał się nieśmiały, lękliwy, posłuszny skinieniu, wdzięczny za uśmiech. Więcej nie żądał.
Nie wiem jak prędko dowiedział się, że nieznajoma dziewczynka była księżniczką; ale potem już się on nie pokazał na łódce, na Bohu, nie było schadzek wieczornych. — Anna niespokojna, próżno wyglądała.
Po niejakim czasie ujrzała go w zamku. Trwoga była od Tatar, sąsiedzi zbiegli się tu wszyscy, rad im był dowódzca: bo ręce w takim razie drogie. Ale przybyły widocznie unikał księżniczki.
Tatarowie rozsypali się w okół i plądrowali, dłużej nad zamiar pozostać musiał szlachcic na zamku. I znowu, znowu się zbliżyli, nowa prawie zawiązała znajomość, ale teraz ściślejsza, żywsza, straszniejsza na przyszłość. On, wdzięczen, że go wybrała, przysięgał jej całe życie poświęcić, ona ze łzami w oczach mówiła mu cicho:
— Opiekun żeni mię z synem swoim, z moim bratem, nie mogę być twoją.
— Tyś księżna, ty bogata — ja szlachcic — wiem że moją nie będziesz! Ale gdy pójdziesz za mąż, ja rzucę się na wojnę i dam zabić Tatarom...
I płakali tak cicho, i mówili tak skrycie, że nikt łez nie widział, ni słów nie podsłuchał. Nie śniło się nikomu o tem.
Księżniczka dochodziła lat piętnastu, rosła, rozwijała się z tem uczuciem, które z nią razem rosło, powiększało się, bez nadziei na przyszłość. — On był smutny, coraz dzikszy, coraz niecierpliwszy i za każdą razą, gdy do zamku przybywał, gdy się potajemnie widywali, zdawał się lękać bardziej czegoś.
Nareszcie jednego ranku zaturkotało we wrotach, książę stryj z synem przyjechał, wioząc z sobą księdza. — Anna w dni kilka zaślubioną została. Z wychodzącym nad Dniestr za Tatarami jej mężem, przyłączył się na wyprawę nieznajomy sąsiad z za Bohu. Męża przywieźli ranionego w oko strzałą; tamten nie wrócił więcej.
I nie było o nim słychać, i nie śmiała o niego pytać, i może go zapomniała?
Nie wiem. — Z tylą łzami, mogła spłynąć pamiątka wiosenna dni kilku weselszych. — Czegoż ludzie nie zapominają???