Zygmuntowskie czasy/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Zygmuntowskie czasy | |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt | |
Data wyd. | 1873 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI
Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
ZYGMUNTOWSKIE CZASY
POWIEŚĆ
z roku 1572
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
Tom III.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1873.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga. Nakładem Rogosza, Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Na ulicy Ś. Jańskiej, w kamienicy wielkiej, zwanej pospolicie Brogiem, której drzwi świeżemi okowy umocnione, z obu stron murem wystającym zakryte były, fórtka otwierała się nieustannie wpuszczając wewnątrz ludzi ze wszystkich stron miasta zbiegających, opończami i czapkami po większej części tak zakrytych, że twarzy ich nie łatwo dostrzedz było można.
Inni zdawali się znowu jakby naumyślnie, odważnie lice swoje przechodzącym ukazywać. Stukali do fórtki głośno, aby na siebie zwrócić oczy, gdy drudzy potajemnie przekradłszy się osłonieni do drzwiczek, pukali nieśmiało oglądając do koła. Jedni szukali oczów ludzi, drudzy ich unikali. Młodsi szydersko spoglądając na lud, zwycięzko wchodzili do Brogu, starsi drżeli biorąc za klamkę.
Lud przepływający ulicę i sąsiedzi spoglądali na kamienicę okiem bojaźń, ciekawość i pewien wstręt objawiającem.
Szmer wychodzący z niej, postacie ukazujące się w oknach, wszystko aż do surowego oblicza odźwiernego, który wyglądał ze drzwi, zastanawiało przechodzących.
Od rana począwszy zgromadzanie się ludu różnych klas zwiększało do południa, po nim fórtka zamknęła i śpiewy tylko lub głosy mówiących oznajmywały o licznym zbiorze wewnątrz. Bróg był zborem, pierwszym zborem reformowanych w Krakowie; lud co do niego napływał, wszystek już odpadł od matki kościoła, lub pragnął nowej nauki. W r. 1571, 26. sierpnia kamienica ta kupiona i na protestancki dom modlitwy przeznaczoną została.
Lecz zwróćmy się nieco i cofnijmy ku przeszłości, aby lepiej późniejsze wypadki wyrozumieć.
Wiemy jak reforma weszła do Polski, pierwsi jej apostołowie byli to ludzie, ani nauką obałamuceni, ani nadużyciami znękani; ale po prostu chciwi nowości, zepsuci, zawsze nowych swobód pragnący, budujący swoje znaczenie i wielkość chwilową na odszczepieństwie. Jest na nieszczęście w człowieku coś, co go pociąga ku złemu, fatalną ciekawością, niepokojem jakimś dręczącym. A gdy złe jeszcze zakazane, prześladowane, gdy niebezpieczeństwo grozi, tajemnica otacza, ludzie niebezpieczeństwem, zakazem, tajemnicą pociągani bywają silniej, niż najszlachetniejszemi pobudki gdzieindziej. Smutna to — ale prawdziwa. Reforma do Polski nie weszła przez uczonych, nie zaszczepiła się przez ludzi wielkich z ucisku głos zbolały podnoszących; apostołami jej byli: młodzież powracająca do kraju z zagranic, dumna nową nauką, oszuści, wywłoki mnichy, a po trochu malkontenci magnaci, którzy w sprawie religijnej szukali przewagi politycznej dla siebie i familii swojej. Stając na czele reformowanych, groźnie opierając się duchowieństwu katolickiemu, koalizując się przeciwko panującej wierze, nabywało się łatwo znaczenia, jakiego inne i większe zasługi dać tak prędko nie mogły.
Ludzie tak roją o prawdzie, że często w namiętnem jej poszukiwaniu błądzą, każde błędne światełko biorąc za nią. Tak się stało z reformą; duma, pierwszy do niej bodziec, stworzyła ją, ciekawość niespokojna przyjęła. Właśnie w ciągu panowania Zygmunta Augusta rozszerzać się silnie po kraju poczęła nowa nauka, którą tak doskonale zwali praojcowie nasi nowinkami. Nowinki więc wittembergskie i genewskie zewsząd poczęły kraj zalewać, a nic im tamy położyć nie mogło. Duchowieństwo oporem swoim z początku pociągało jeszcze ku niebezpieczeństwu, które mając pozór jego, nie było istotnem.
Największem złem na ówczas stała się obojętność panującego, który z kolei dawał ucho i serce duchowieństwu katolickiemu i reformowanym. Z jednej kancelarji, z jednym podpisem i pieczęcią, wychodziły z kolei listy zapewniające prawa i swobody dawnej wiary ojców, i broniące a zasłaniające od wszelkiego mięszania się duchownej władzy nowowierców. Jednego dnia podpisywano zakazy opowiadania nowej nauki, i przywileje na zbory i domy modlitwy. Z tego wszystkiego i z całego postępowania słabego Augusta widać, że tajemną miał do reformy skłonność. Szczęściem wszystko co go otaczało nadto tchnęło katolicyzmem, aby się odważył wyraźnie objawić co myślał. Ale przyjęte dedykacje i listy Konrada Gesnera, Henryka Bullingera i Kalwina, odpowiedź królewska Internuncjuszowi Lippomanowi, wyjazd jego do zboru w Wilnie, dowodzą tajemnej sympatji dla reformy. Wszystko zdaje się przekonywać, że Radziwiłłowie, pierwsi w Litwie apostołowie reformy, wpoili także w króla to zamiłowanie nowinek.
Nadto zawsze wahający się aby miał zerwać z całą przeszłością, August objawiał tajemne swe myśli nieznacznemi łaski i protekcją ludzi, pomawianych o rozszerzanie niebezpiecznych zasad.
Jednym z pierwszych w Polsce najniebezpieczniejszych może apostołów reformy i zapewne nie bez wpływu na Zygmunta Augusta, do którego osoby łatwy miał przystęp, był człowiek zepsuty, chciwy swobody, namiętny i chytry, na dworze Bony wyuczony sztuki skrywania swych myśli, Włoch, mnich franciszkan Franciszek Lismanin. W początku sprawiał on obowiązek spowiednika przy królowej matce, a spowiedź tej kobiety, której ręki syn lękał się dotknąć aby w pocałunku trucizny mu nie dała — była może dla człowieka niepewnego charakteru pierwszym szczeblem do niewiary. Lismanin wyuczył się przewrotności przy niej: mnisza suknia ciężyła mu, życie klasztorne go dusiło, nie mając ducha swego stanu, męczył się położeniem swojem. Jemu potrzeba było znaczenia, bogactw, swobody, nie pokornej misji pocieszyciela, nie zaparcia się ciała i przyszłości doczesnej. Lismanin potajemnie z początku na księgach wyszłych w Wittemberdze, Lipsku i Bazylei uczył się zasad nowej nauki, nauki dumy, którą zwano nauką rozumu. Pochwytawszy zasady, zresztą łatwe do pojęcia, bo na jednym gruntujące się przeczeniu, rozpoczął nawracanie. Wielu ciekawych, wielu chciwych nauki, wielu płochych i niespokojnych, przybiegli ku niemu w nadziei dowiedzenia się co to jest przecie ta nowość, która światem wstrząsać poczynała. Między uczęszczającymi do Lismanina na konferencje jego liczą nawet ludzi, których zkąd inąd posądzać o to trudno; mianowicie jednego kanonika krakowskiego Drzewickiego, Jakóba Uchańskiego kanonika także, potem referendarza i arcybiskupa prymasa, także Andrzeja Zebrzydowskiego, później biskupa krakowskiego. Bywał tam też Jan Trzecieski, Bernard Wojewódka mieszczanin i drukarz krakowski (Erazma Rotterdama uczeń), Jakób Przyłuski, Andrzej Frycz Modrzewski i inni. Zbierano się już w Krakowie, już w niedalekiej wiosce Aleksandrowicach; a Samuel Maciejowski, ówczesny biskup krakowski, spostrzegłszy to, wszelkiemi sposoby starał się rozszerzaniu nauki zgubnej zapobiedz. Lismanin wszakże mający opiekę w królowej matce i królu młodym, którego ciekawość naukową i skłonność do nowinek podsycał, w początku nie wiele się lękał zamachów biskupa. Reforma codzień w Polsce liczniejsza, silniejsza, codzień się stawała do ujęcia w kluby trudniejszą. Co w początkach na kilka osób, to teraz na tysiące wymierzać trzeba było, a takie prześladowanie, znęcanie się, i ciężkie i niebezpieczne. Smutno pomyśleć, że liczba obłąkanych zawsze prawie wymawia obłąkanie.
Maciejowski napróżno jednak chciał zręcznego Lismanina złapać, napróżno ostrzegał królowę i młodego króla o myślach tego człowieka. Dla potępienia niebezpiecznego apostaty, potrzeba było cokolwiek schwycić książkę, pismo, a tego Włoch nie dozwolił. Kilka razy powiadają, biskup wchodził do biblioteki Lismanina pod pozorem znajomości i stosunków (bo głoszono nawet, że biskupstwo krakowskie, za wstawieniem się franciszkana od Bony otrzymał), zabawiał się z nim poufale (Lismanin lubił bardzo grać w piłkę), ale schwytać Włocha na słówku, na piśmie, na najmniejszej oznace odszczepieństwa, nie było można. Skrycie reformator, pozornie był katolikiem; a choć wszyscy wiedzieli o konferencjach w Aleksandrowicach, nikt złapać tam ich z p. Karnińskim i innymi spólnikami nie mógł.
Tymczasem Lismanin wybierać się począł do Włoch, wysłany przez Bonę dla powinszowania wstąpienia na stolicę apostolską Pawłowi III, a wieść niosła, że Maciejowski obawiający się powrotu Lismanina, papieżowi go wskazał jako niebezpiecznego człowieka. Lismanin zawsze szczęśliwy dowiedziawszy się o tem podobno od Stanisława Karnkowskiego, podróżującego po Włoszech, nie dał się złapać.
Aż i Franciszek Stankar przybył do Polski, wezwany dla nauki języka hebrajskiego w akademji krakowskiej przez samego Maciejowskiego, nic o jego sposobie myślenia niewiedzącego na nieszczęście.
Położenie Lismanina, coraz krytyczniejsze, stawiąc go jako mnicha pod władzę bezpośrednią duchowieństwa, z drugiej strony uzyskana już przez nowowierców bezkarność, — natchnęły wreszcie myślą zrzucenia maszkary i pokazania jawnie kim był. Nie czekając więc dłużej, Franciszek Lismanin, do zguby za sobą wciągając kilku jeszcze słabych towarzyszów zakonników, zrzucił suknię mniszą i przyłączył do wyznawców nowej wiary.
Miasto zerwania z nim wszelkich stosunków, Zygmunt August nie przestał wywłokę okrywać swoją opieką; owszem zdaje się nawet że Lismanin począł na ówczas serjo myśleć o nawróceniu króla i że nie inszy był cel podróży jego późniejszej, jak przywiezienie ksiąg ku temu posługiwać mających. Tajemnie król rozkazał mu przygotować się do drogi, dostarczył na nią pieniędzy, polecił znaczne kupno ksiąg za granicą i szczególnie do Szwajcarji go skierował. Wyprawiony mnich haniebnie zawiódł zaufanie Augusta, i czy to obawiając się skutków dalszych swego odstępstwa, czy nie ufając królowi, aby się miał otwarcie nawrócić, pomimo namowy i przekonywania niejakiego Budrzyńskiego, z nim jako dworzanina jadącego, z pieniędzmi na księgi danemi pozostał w Genewie.
Ale z wyjazdem promotora reformy, nie odjechała zasiana przez niego nauka, uczniowie jego rozsiewali ją po kraju, przybywali nowi, którym bezpieczna Polska smakowała.
W początkach tulące się po wsiach nie daleko Krakowa zbory i domy modlitwy, powoli do stolicy wciskać poczęły. Na Krzemionkach, potem w Woli Decjuszowskiej, blizkiej miasta, w Chełmie u Chełmskiego chorążego Krakowskiego, zbierali się nowowiercy; a predykowali tam Sarnicki, Wiśniowski, Pauli i Przasnyski. Ośmieleni bezkarnością Justus Decius (syn Ludwika) dworzanin królewski i Bonar kasztelan biecki, spróbowali w samej stolicy urządzić domy modlitwy.
Przyłączyli się do reformowanych nowo, anti-trinitarjusze, i nauka ich szkodliwszą jeszcze wszystkim się wydając, wzbudzając wstręt powszechny, rzuciła naprzód cień na całe zbory. Coraz się później urządzając i asystencją swą legalizując, reformowani ośmielili się szkoły w samym Krakowie otworzyć. Nabyto ogród za cmentarz oddzielny służyć mający za bramą Mikołajską, którego kupno August, zawsze łatwy dla wszystkich, potwierdził przywilejem 1569. Naostatek dom murowany wielki na ulicy Ś. Jańskiej, zwany Bróg, o którym wyżej wspomnieliśmy, kupiony i prawie otwarcie nabożeństwo doń wprowadzono w r. 1571.
Z kilku przywiedzionych faktów łatwo miarkować, jak tu codziennie podrastała reforma; nie walką otwartą idąc, ale skrytem podziemnem działaniem nieustannem. Życie Franciszka Lismanina jest normą obcych apostołów w Polsce nawracających — krajowcy szczersi w swem obłąkaniu, więcej litość niż pogardę wzbudzają. Później dopiero, widząc ich wiążących się z obcemi i pukających o pomoc we wrota nieprzyjaciół, przekonywamy się, że przestali, rzucając wiarę narodową, być synami swojego kraju.
Lecz wróćmy do kamienicy naszej.
Był to dzień ósmy Grudnia, w którym katolicki kościół święto Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej obchodzi. Protestanci dnia tego, nie dla święta, które odrzucali, ale widocznie z innego jakiegoś powodu zbierali się tak licznie do Brogu, ponieważ zwykle widywano ich w niedzielę uczęszczających do nowego zboru; zadziwiał się lud temu, nie mogąc pojąć, dla czego w święto katolickie protestanci schodzą się na swoje kazanie. Pomimo że w liczbie nawróconych było wielu panów, wielu bogatych mieszczan i ludzi do dnia wartości nie przywięzujących, więcej jednak daleko, zwłaszcza niemieckiego pochodzenia rzemieślników i takich, którzy pracując na utrzymanie codzienne, niedzielę tylko mieli swobodną.
Kilku żaków spieszących do kościoła na nabożeństwo, zatrzymali się słysząc śpiew we Zborze.
— Słyszysz — Pawełku? rzekł Janek, co to ryczy?
— Heretycy po swojemu Pana Boga chwalą.
— Co to? i u nich święto?
— Kat ich wie — a musi ich tam być dosyć, bo aż na ulicy psalmodją słychać.
Podnieśli oba oczy do góry, chwilę stali i kiwali głowami do siebie, dziwując się.
— Dalej, dalej, rzekł Pawełek, w miejscu kogutka na dachu, dzwoneczek przyczepią, potem dzwonek, potem dzwon, potem dzwonisko i będą się w głos o białym dniu na modlitwę wołać. Patrzaj co za zuchwalstwo!
Znajoma nam pani Marcinowa, przekupka, idąc z koszykiem podle, zatrzymała się także.
— Patrzaj ich! toć to już się nie kryją nawet.
— Czego się mają kryć, dorzucił przechodzący Czuryło. Toho łycha co dzień więcej, co dzień śmielsze, a kiedy im ksiądz biskup nic nie mówi, król nosa nie utrze, muszą hardzieć.
— Ależ mój dobrodzieju, zawołała Marcinowa, im to może wszystko jedno; ale nam, nam cośmy do naszego Pana Boga przywykli, strach w jednem mieście z niemi mieszkać!
— Skaczy wraże, jak pan każe, odparł ponuro pan Czuryło.
— Ale to Pan Bóg ukarać musi — a karając ich, tych nieprzyjaciół ś. Trójcy, i nam się gotowo dostać.
— Nie bójcie się moja Jejmość, rzekł szlachcic, gdzie jest dziesięciu sprawiedliwych, tam stu złym dla nich Bóg przebacza.
— Prawda i to.
— Ale czego to oni się dziś zeszli? czy u nich święto?
— Gdzie zaś! Musiał jakiś predykant z za granicy przybyć z nowem bałamuctwem.
— Najpewniej — dodał wyglądający przez okno mieszczanin, bo od rana ruch był niezwykły, powiem państwu, że człowiekowi zimno się robi myśleć, co tam za horrenda i pudenda w tym domu. Kiedyś to się zapadnie. Ja tu już mieszkać nie chcę, abym tylko dom sprzedał, w drugi koniec miasta się wyniosę.
Takie były rozmowy, uwagi, postrzeżenia i strachy większości ludu, a to nie tylko w Krakowie ale wszędzie.
Wejdźmy do środka.
Z ciemnego przejścia, schody wiodły na górę; tam wielka sala, której okna wychodziły na ulicę, służyła za miejsce modlitwy. W jednym jej końcu znajdował się stół suknem pokryty, na nim krucyfiks i dwie świece, ozdób i obrazów żadnych, ściany nagie, kilka na nich napisów z pisma świętego, na wielkich deskach czarnych wywieszonych, zawierały główne teksta, któremi, źle je wyrozumiawszy, podpierali się reformowani.
Sala ta pełna była ludzi różnego stanu płci obojej, po większej części stojących. Kilkanaście znakomitszych osób było na przodzie, wydatnie, jakby przytomnością swą dowodzić chcieli, że wiara nowa ma w wyższych klasach społeczeństwa opiekę i współczucie.
Stary, siwy, z krótko postrzyżonym włosem, wysokiego wzrostu, ogorzałej twarzy, od której dziwnie białe odbijały włosy — czarno ubrany mężczyzna mówił do zgromadzonych słuchających go w uroczystem milczeniu. Teksta jakie na ówczas wybierali pospolicie predykanci, nie ściągały się jak teraz do nauki moralnej, ale do dogmatów w kontrowersji będących. Dla tego zapewne i każący pastor objaśniał ludowi swoją komunję pod dwoma postaciami, dla tego mówił przeciwko bezżeństwu księży.
Łatwo miarkować, jakie w drugiej części mowy zachodziły argumenta. Nienawiść katolicyzmu wywlekła tam wszystkie owe szkaradne powiastki, cały stos plugastw w pół zmyślonych, w pół przekręconych z prawdy, wyjątkiem tylko będącej nie prawem.
Życie mnisze, zakonne, to życie tak święte i wielkie, zostało zaparte, zniweczone, oplwane; możność poskromienia namiętności — zaprzeczona.
Mówca z niepospolitym zapałem odzywał się, a rzecz jego z energją, z dziwną czasem w bezwstyd przechodzącą naiwnością rozwinięta, w języku pełnym barwy, przeplatana śmiesznościami, żarty, powiastkami, widocznie zajmowała i przekonywała słuchaczy.
Każąc zdawał się predykant walczyć, tak się gniewał, srożył, tak namiętnie czynił sobie sam zarzuty i odpierał je gorżkiemi szyderstwy; tak się wysilał na dowody przeciwko własnym zręcznie wrzuconym podaniom katolickim. Widać było ze wszystkiego, że mu najbardziej chodziło o to, aby zmazać w nawróconych wszystkie ślady wiary odstąpionej, aby okazać jej mniemane fałsze i szkodliwe błędy.
Niekiedy gdy rzucał klątwy i szyderskie na katolicyzm zarzuty, twarz predykanta zmieniała się, czerwieniła, oczy występowały na wierzch, ręce drgały konwulsyjnie, ciało dygotało, pierś dyszała, zęby się z pod warg zsiniałych ukazywały. Na ówczas nie był to minister słowa Bożego, jak ich na ówczas zwano, ale zajadły prześladowca; nie był to łagodny opowiadacz słodkiej nauki, ale chciwy krwi i prześladowania człowiek. Drżał, rzucał się, biegał, padał, podnosił, wyciągał ręce, przewracał oczyma, pienił.
Znać było w nim, że niedawno jeszcze rozstawszy się z nauką, którą usiłował współwyznawcom obrzydzić, chciał siebie także przekonać, chciał swoje także odstępstwo we własnych uniewinnić oczach, swoje sumienie drgające jeszcze zagłuszyć.
Rzadko wielki zapał nie wzbudzi współczucia. Tak się i tu stało, pomimo przesady, gwałtowności, obrzydliwego znęcania nawet nad rzeczami, które wielu z przytomnych przywykli byli uważać za szanowne i prawie święte — mowca wszystkich żywo poruszył, i gdy poczynając psalm śpiewać sam, skończył kazanie, lud pozostał pod wrażeniem jego na długo.
Po odśpiewanych psalmach i pieśniach, po ukończonem nabożeństwie, ludzie zebrani rozchodzić się poczęli. Ale nie razem. Znaczniejsi pozostali jeszcze, inni obawiając się kupą wysypać na ulicę, umawiali kto wprzód miał wynijść. Poczęto z cicha rozmawiać.
— Kto to jest? pytali mieszczanie, ten stary nowy predykant?
— Powiadają że przybył z daleka.
— A po polsku tak mówi, jakby się w Polsce wychował.
— Bo się w niej wychować musiał. Teraz przybywa z Szwajcarji, ale o tem wara rozpowiadać obcym.
Staruszek który stał podle rozmawiających, szepnął im cicho...
— Ja go znam.
— Któż to jest?
— Pst! cicho!
— I ja go znam — rzekł drugi, albo się bardzo mylę, albo to jest...
— Cicho — nie rozpowiadajcie jeśliście go poznali. Bóg wie! Mówią że ksiądz biskup i między nas rozsyła swoje szpiegi.
— O! to pewna, lepiej milczeć.
— Chodźmy do domu — po drodze wam powiem, dodał staruszek, któren z ubrania na rzemieślnika wyglądał.
Gdy wyszli we trzech na wschody, obejrzawszy się bacznie, stary szepnął bliższemu, a wszyscy się dla słuchania go ponachylali.
— Wiecie, bywałem dawniej za młodszych lat używany od królowej matki do malowania izb w zamku; widywałem tam wszystkich dwór składających, często między innemi — spowiednika...
— Królowej?
— Bony, Bony — franciszkana. Ten się później na światło prawdziwe nawrócił i stał wielkim filarem kościoła Bożego; zwał się Lismanin.
— Miałżeby to być on?
— Niechybnie. — Zestarzał, alem go poznał. Zachwyciwszy coś pieniędzy królewskich na księgi, wyjechał do Helwetów i tam ożeniwszy osiadł. Król JMość powiadał słyszę, że gdyby go miał kiedy w ręku...
— Ale to nie może być on. Jakżeby śmiał?
— Otóż to i mnie dziwi.
— Zmienił nazwisko, nazywają go słyszałem Burgerem.
— Może być, ale pewny jestem, że to ten sam. Budrzyński by to najlepiej powiedzieć mógł, bo z nim razem jeździł i potem wrócił sam, ale go teraz w Krakowie nie ma.
— Śmiałość wielka!
— Bóg dodaje odwagi swoim posłańcom, dodał stary oddalając się — kto wie, może krwią przyszedł naukę nową zapieczętować. I gdyby go złapano!
— Schwytać go nie mogą.
Po tych słowach nowowiercy się rozeszli, inni wypływali powoli z sali i zwolna w ulicach nikli, tak, że dom wkrótce był prawie pusty.
W sklepionej nie wielkiej izdebce, przytykającej do domu modlitwy, siedział teraz predykant w szerokiem krześle, koło niego siedzieli, stali, znakomitsi nowowierce polscy: Ossoliński, Myszkowski, Filipowski, Lasocki, Stadnicki, Zborowscy i inni.
Z cicha rozpytywali oni pastora o postęp reformy za granicą, o panujących, którzy w opiekę swą wiarę nową wzięli, o znakomitszych uczonych pismami ją rozszerzających.
Na wszystkie pytania tak zwany Burger odpowiadał żywo, z wielką przytomnością i zapałem, jeśli nie szczerym, to przynajmniej doskonale udanym.
— Tak! tak! dodał, przyjdzie i nie daleki jest czas, gdy synowie fałszu padną przed światłością i przestaną kłaniać się bałwanom.
— Oto właśnie, rzekł Myszkowski, nowy wiary prawdziwej wyznawca. To mówiąc wskazał wysokiego, poważnej postawy, surowego oblicza mężczyznę.
Spojrzawszy nań, widziałeś do razu że spędził życie nie zamknięty między czterema ścianami, nie w pokoju i miękkiem próżniactwie, ale w bojach z sobą, z światem, ręką i duszą, sercem i ciałem. Surową też miał i ponurą fizionomją. Czarny wąs i broda krótko postrzyżona ocieniały z włosami wypełzłemi na wzniosłej czaszcze, gładkiej jak skóra, twarz bladą, chudą, żółtą, dumnego wyrazu. Czarne oczy wielkie, pokryte powiekami, głęboko oprawne, zasłonione rzęsą długą, spoglądały obojętnie i zimno. Usta ściśnięte, końcami lekko w dół pochylone, zmarszczkami już otoczone wespół z czołem i policzki, namiętności stare i gwałtowne opowiadały. Znać było, że nie zwykł się tamować, nie umiał przymuszać, nie cierpiał podległości żadnej, uporu swego pod niczyją wolą nie złamał. Postawy ogromnej, barczysty, rozrosły, szerokich ramion, silnie zbudowany, pomimo że się zbliżał do schyłku młodości, miał jeszcze pozór młodego, ufającego w swą siłę człowieka.
Był to książę Sołomerecki.
Wspomnieliśmy wyżej, że książę młodość swoją spędził na zagranicznych dworach. Przebiegając Germanją właśnie w tej chwili, gdy reforma usiłowała czynić prozelitów, zachwycił był nieco nauki nowej; nie porzucił wszakże wiary ojców, aż za powrotem do kraju, gdy w ślad za nim jeden z wysłańców niemieckich przybył na Ruś nawracać i wystawując księciu wielką rolę protektora reformy, zachęcał do walki, obiecując przewagę znakomitą, zapowiadając dni sławy i zwycięztwa.
Sołomerecki dał się nawrócić i zręcznemu pochlebcy dozwolił nieznacznie wziąść przewagę nad sobą. Wielkiej na to potrzeba było przebiegłości, aby człowieka charakteru niepodległego ujarzmić; ale wmawiając myśli, poddmuchując przekonania i rozkazy, przekonywając, że to co się poddaje, sam pierwszy zamierzał — można najnieugiętszego owładnąć. Tak się i tu stało, książę Sołomerecki został ewangielikiem z własnej niby woli, w istocie zaś za podszeptem niby zbiega którego przytulił, któren zdawał się czynić tylko wolą pana, a nie czynił jak swoją.
Imie książęcia, dawniej na Rusi wzięte, na dworze książąt Ostrogskich znajome i domowe, potrzebne było sprawie reformy, wciągając niejako w jej przyszłość rodzinę Ostrogskich, która później znacznie (w końcu XVI wieku), całkiem już za protestantami razem z Rusią grecką stanęła.
Książę przybyły do Krakowa, posłyszawszy o sławnym predykancie, ukazał się na kazaniu w Brogu. Tu go jak widzieliśmy przedstawiono kaznodziei, któren z żywem uczuciem powstał i ściskając jego rękę, nizko schyliwszy się, wymówił:
— Wasza książęca Mość możesz być wielkim kościoła filarem! Nasi bracia wszędzie jęczą w ucisku, tacy tylko ludzie jak wy, sprawie świętej Chrystusowego kościoła pomódz dziś mogą. Dusza moja raduje się waszemu nawróceniu, bo ono za sobą z szpon szatana wyrwać może tysiące.
Zimno dosyć, dość dumnie przyjął książę żarliwą przemowę.
— Bądźcie pewni, rzekł, że nie usunę się od braci w chwili niebezpieczeństwa, a błogosławić będę walce, bo w niej przeczuwam zwycięztwo. W Litwie, w Rusi katolicyzm widocznie upada, wstrzęsły się jego podstawy, duchowni nawracają się, biskupi tajemnie sprzyjają naszej nauce, król nie jest od niej daleki. — Senat pełen współwyznawców; Litwa rzuca kościoły a bieży do zborów, wywracają się bałwany i jutrzenka nowego dnia świta! Jeszcze chwila, a Polska cała uzna słowo prawdy.
— Amen! dorzucił uśmiechając się predykant. Niech się sprawdzą słowa wasze. I bodaj katolickie duchowieństwo nie obudziło się później, gdy dotąd tak wyśmienicie śpi nad przepaścią.
Predykant westchnął. — On wiedział o wprowadzeniu jezuitów przez Hozjusza do Polski i sam nie wierzył w przyszłość, którą obiecywał.
Gdy się to dzieje w zborze, dzwony kościołów zwiastując święto, biją, na nabożeństwo wołając. — Wystroił się lud poczciwy, pobrały panie mieszczki czółka aksamitne ze złotemi galony, trzęsidła i manele, łańcuchy i sobole szubki, powdziewali kupcy opończe podbijane futrem, przybrali się żacy w świąteczne odzienie. — Wszyscy spieszą do kościołów modlić się. Dzień to bowiem, jeden z dni poświęconych czci Marji, do której kierowały się modlitwy wszystkich, westchnienia wszystkie, jako do najpierwszej, najpotężniejszej Orędowniczki.
Spójrzmy w kościół. — Tam organ brzmi, kadzidło płynie strugą niebieską, lud ławki i wszystkie miejsca zalega, ksiądz wyszedł przed ołtarz.
Za księdzem z zakrystji wychodzi siedmiu żaczków w białych niewinności sukienkach. Każdy z nich trzyma w ręku gałęź zieloną, utkaną świeczkami zapalonemi. — Organ ucichł, nastroił się do wtoru, a młodzi świeżemi głosy zanucili pieśń:
Jako róża między kolącym głogiem.
Między żaki śpiewającemi kląkł Maciek, a nucąc pieśń, łzy mu płyną po zbladłej twarzy. — Bo przyszło mu na myśl wszystko co w życiu przecierpiał, co zniósł, bo jak cień stanęła mu przed oczyma jakaś postać mglista, którą nazywał matką i westchnął do królowej niebieskiej, aby mu matkę powróciła.
Prawie w tej samej chwili gdy dziecka westchnienie leciało ku niebu, kobieta w czerni ubrana wciskała się przez tłum zgromadzony ku wielkiemu ołtarzowi. — Dwie towarzyszki niższej klasy, dwie sługi, wiodły ją i ułatwiały przejście. Obie podżyłe niewiasty. Nieznajoma, która jak łatwo się domyślacie była księżną Sołomerecką, matką sieroty — żaka — blada jak zawsze, piękna jeszcze, padła niedaleko miejsca, gdzie siedmiu wybranych chłopiąt z gałęźmi śpiewali pieśń o Bożej Matce.
Nagle oczy jej zapłonęły w modlitwie, padłszy na najbliższego. Oderwać ich nie mogła i silną ręką chwytając Agatę blisko stojącą, zawołała stłumionym, ale mocnym głosem:
— To on! to on!
— To on! pani... Ale na Boga nie wydajcie się... Dziś jeszcze mieć go będziecie, teraz, przy ludziach, w kościele...
— O! bądź spokojna. — Serce tylko matki zabiło na widok jego, poznało dziecię. — Teraz modlić się będę.
I zaczęła modlić się i płakać.
Maciek także skończywszy pieśń, gdy się odwracał, postrzegł kobietę w czerni, oczy w nią utkwił, nie pojmując dla czego, uczuł pociechę jakąś w sercu i słodko zapatrywał się w twarz, co ją zda się znał kiedyś, a której imienia nie mógł przypomnieć.
Tak przeszło nabożeństwo, gdy wszyscy rozchodzić się poczęli, kobieta w czerni musiała nareszcie wyjść także z kościoła. Żacy dobrze wprzód udali się do drzwi i tam stanąwszy w swoich białych sukienkach, z gałęźmi w ręku, zbierali jałmużnę.
Wychodząc księżna spotkała się z synem, który uśmiechając się łagodnie, rękę ku niej wyciągnął i powtórzył słowa przez żaków używane:
— Grosz dla żaczków!
Łzy napełniły oczy matki, wstrzymać się dłużej nie mogła, rzuciła ku niemu i zakrzyczała w głos łkając:
— Mój syn! mój syn!
Nikt nie pojmował co to znaczyć miało, lud się rozstąpił i ściskać począł natychmiast do koła. Wychodzący zatrzymali się i powrócili nazad.
— Co to jest? co to jest? — pytano tłumnie.
— To twoja matka! — zawołała Agata do sieroty.
On rzucił gałąź i zawiesił się jej na szyi.
— Matka! matka! Królowa niebieska oddała mi matkę! A! modlitwa moja wysłuchana.
— Chodźmy, chodźmy! przerwała w uścisku księżna, ty ze mną. Już cię nigdy nie opuszczę! Będę dzielić twoje niebezpieczeństwa, nic nam nie uczyni zacięty nasz nieprzyjaciel!
I rozstąpili się otaczający, wzajemnie wypytując tylko, a księżna unosząc syna jeszcze w białem tem ubraniu obrzędowem, siadła z nim do czekającej kolasy i w towarzystwie dwóch kobiet i kilku dworskich udała się do mieszkania.
Nie będziemy opisywać pierwszych chwil połączenia matki z dziecięciem, które dzięki listowi królewskiemu, uznane niejako, zapewnioną mając przyszłość, zasłonione opieką króla, lepszego nadal losu wyglądać mogło.
Tak przynajmniej roiła matka, ale myliła się biedna. Książę, który sądził ją zginioną, nie odbierając wieści, dowiedziawszy się o życiu, o bytności w Knyszynie, puścił natychmiast zajęte majętności, oddając je bez sprzeczki. — Ale czytając w liście tym imię syna odezwał się dziko:
— Jej! nie jemu! To obca krew, nieprawe dziecię. Zdusić je potrzeba dla sławy naszej, dla zmycia szkaradnej tej plamy. Gdzież są dowody tego małżeństwa, gdzie metryki, gdzie świadkowie? A gdyby ci byli, dość wątpliwości jednej, aby nas zhańbić. To dziecię umrzeć musi.
I nie chciwość tylko powodowała księciem, ale to wysokie pojęcie godności swojej familji, ta duma, która zawsze mu przewodniczyła, życie ludzkie mało ważąc, gdzie chodziło o sławę rodu.
Dumny że był ostatnią latoroślą swego szczepu, na której ważyła wielka i świetna w jego przekonaniu przeszłość, sądził się obowiązanym do opieki nad imieniem, mniemał powinnością swą odepchnąć tego, którego za nieprawego podrzutka uważał.
Kilkakroć zasadzał się na życie dziecka i nie taił się z tem wcale, wyszukiwał je ukryte, szpiegów wysyłał, płacił zdrajców: nic mu nie kosztowało rozkazać je zabić. A gdy z podziwieniem rzucano pytanie: Jak ludzkie życie tak mało cenić można? z gorżkim uśmiechem odpowiadał:
— Niech to spadnie na moje sumienie, niech krew ta na mojej zawiśnie głowie, bylebym od podrzutka był wolny.
Jakoż zaraz po liście królewskim zaniósł książę, zwyczajem u nas powszechnym, manifest do akt przeciwko dziecięciu, któremu imię książęce bez dowodów dawano. Potem udał się do Krakowa, poprzedzony przez wysłanych pierwej ludzi, którym poleconem było, dziecko schwytać i wywieść na obcą ziemię, lub uczynić z niem coby chcieli, byleby powrócić i wynalezionem być nie mogło.
Widzieliśmy jak starania te na niczem spełzły, jak matka przybyła do Krakowa, gdzie książę sam także się zjawił, oczekując obiecanego i zapowiadanego przybycia królewskiego, aby sprawę tę wyprowadzić na nowo.
Pan Czuryło, dawny sługa domu książąt Sołomereckich, przybył nad wieczorem do księżnej. Ona cała zajęta, po długich latach niepokoju i rozdziału, odzyskanem dziecięciem, rada by była odprawić niewczesnego gościa, ale przybyły nalegał pilnie, aby go wpuszczono.
Nie mogąc odmówić, księżna rozkazała wprowadzić starego szlachcica, który z miną przerażoną i przerażającą szybko się do niej zbliżył.
— W. ks. Mość wiesz — zawołał — o przybyciu księcia do Krakowa?
Sołomerecka pobladła i zmieszała się, wstała i zawołała:
— On tutaj! Pierwszy raz więc spotykamy się w życiu... Tak blisko.
— Książę od kilku dni bawi w Krakowie, dziś go widziano we zborze, o czem wiem od jednego z będących tam na kazaniu i nabożeństwie. On tu darmo nie przybył!
— Zapewne — odezwała się księżna. — Dobrze się stało, że tu razem jesteśmy. Potrzeba to skończyć. Jutro będę u niego.
— Wy! Pani?
— Ja! — rzekła dumnie powstając kobieta — niech wiem co mnie czeka, czego chce odemnie... Gdzie on mieszka?
— Nie wiem, odparł zafrasowany Czuryło.
— Proszę was, dowiedźcie się. — Jutro, nie dalej jak jutro, muszę się z nim widzieć, koniecznie!
Te słowa wyrzekła głosem tak stanowczym, pełnym siły niezłomnej, że szlachcic, który zabierał się odradzać, nie znalazł na to w ustach wyrazów.
— Idźcie i starajcie się dowiedzieć, dodała.
— Ale W. ks. Mość...
— Nie usiłujcie napróżno zmienić mego postanowienia. Ja widzić się z nim muszę.
— Rachujecie na siebie, że go przekonać, że żelazną jego wolę złamać potraficie?
— Na nic nie rachuję! Chcę go widzieć, chcę raz spojrzeć mu w oczy i spytać dla czego mnie prześladuje... I ja mam także wolę mojego rodu, niezłamaną, żelazną. Kobieta, cierpiałam i walczyłam jak mężczyzna.
Pan Czuryło po chwili rozmaitych, ale zawsze próżnych uwag, odszedł. Powlókł się dowiadywać o księciu i nie trudno znalazł jego mieszkanie. Sołomerecki nie miał powodu się ukrywać.
Wieczorem tegoż dnia księżna wiedziała co chciała, a nazajutrz przed południem, ubrawszy się w żałobne swoje szaty wdowie, wieść się kazała sama jedna do mieszkania brata.
Słudzy jej wierni, lękając się o panią, wcześniej zasadzili się pod rozmaitemi pozory do koła domu i stali w bliskości zbrojni.
Na widok przybywającej kobiety, która z zasłonioną twarzą domagała się, aby ją do księcia wpuszczono, dworzanin pobiegł oznajmić panu i wkrótce drzwi otwarto, a Sołomerecki stojąc oparty o stół, z wejrzeniem wzgardliwem i pełnem dumy, przyjął przybywającą.
Przeszedłszy próg, księżna na widok tego człowieka, który jej życie zatruł, uczuwszy mimowolne drżenie, potem własną bojaźnią przywiedziona do rozpaczy, odrzuciła zasłonę z twarzy i długo wpatrując się w niego, zawołała:
— Znasz mnie W. ks. Mość?
— Nie, odrzekł zimno książę.
— Widzisz tę twarz zbladłą, te marszczki na czole, te zgasłe oczy wypłakane...
Książę poczynał się domyślać, ale milczał.
— Wyście to, dodała, zatruli mi życie. Jestem siostra wasza, żona brata twojego... Wiecie teraz kto jestem. Przyszłam was zapytać, czego chcecie odemnie? I rychło li mnie lub dziecię zabić każecie?
Brwi księcia zmarszczyły się dziko, usta zatrzęsły, spojrzał, pomyślał i odpowiedział tamując się:
— Rad jestem pani siostrze... Śmierci waszej nie pragnę, za bratowę nie uznaję was. Pytacie mnie o dziecko — niech i ono żyje, byleby imienia poczciwego ojców moich nie brało nieprawnie... Wyrzeczcie się śmiesznych pretensyj, a przysięgam, że dziecięcia prześladować nie będę.
— Wy to zowiecie śmiesznością! A! bodajbyś kiedykolwiek raz w życiu choćby pojąć mógł na sobie, jak boli, gdy kto świętej prawdzie przeczy. Dziecię to... przysięgam wam, dziecię brata twego!
— Przysięga nie dowód dla mnie... dajcie mi dowody... oczyśćcie dziecko z pozoru nieprawości, ja je uznam naówczas.
Księżna stała zmięszana.
— Tak, dajcie mi dowody! Gdzie świadkowie mniemanego małżeństwa? gdzie dowody, że to dziecię brata mojego?
— Ja wam przysięgłam... Innych dowodów teraz w ręku nie mam. Ale sądzę, że przysięga Sołomereckiej warta świstka papieru... król...
— Król, uśmiechając się przerwał książę, któż wie jakie mógł mieć powody uznania tego dziecięcia.
I szydersko wymówiwszy te słowa, odwrócił się dumnie.
Wdowa na chwilę spuściła oczy, potem zajadlej jeszcze dodała:
— Podły zbójco... ty śmiałbyś sądzić...
— Obelgi kobiety, mościa księżno, są dla mnie jak wiatr. Bić się z niemi nie będę. Ale jeśliście po to tylko tu przyszli, aby mnie lżyć, każę wam wskazać drzwi.
— Sama je znajdę, odpowiedziała Sołomerecka. Jeszcze słowo tylko mości książę. Wasza dostojność książęca nie ma czem mitry swojej wyzłocić, wy pragniecie mego majątku.
— Będę go miał księżno... po was, poczekam.
— Ani po mnie, ani nigdy! zawołała wdowa z zapałem, ale ze zbójcą...
Sołomerecki żywo przerwał:
— Strzeżcie się, bym wam także nie odpowiedział podobnem a może gorszem słowem.
Wdowa zarumieniła się, ale nie cofając kończyła:
— Ze zbójcą, który napada na drodze, targujem się o życie, Tatarowi dajemy okup. Chcecie bym wam zapłaciła życie mego syna?
— Zapłacę wam, byście tylko imienia naszego na głowę podrzutka nieprawego nie kładli.
— Co chcecie za uznanie go? kończyła księżna, jakby nie zważając.
Sołomerecki miął w ręku kobierzec, o który się opierał i milczał.
— Połowa moich majętności za życie dziecka.
— Oddajcie mi całe, a nie uznam go! odparł książę dumnie.
— To ostatnie słowo wasze? spytała.
— Ostatnie! posłuchajcie mnie — nie chcę was podstępem brać. Dziecko te prześladować, gonić za niem, starać się będę je zgubić. Nie obronicie go przedemną, nie wykupicie niczem. To ostatnia moja obietnica. Majętności wasze przejdą na mnie.
— Nigdy! — zawołała kobieta płomieniejąc cała. Jeśli to dziecię nie odziedziczy ich po mnie — pójdę za mąż.
Sołomerecki zadrżał.
— Zobaczymy, rzekł, kto się odważy was zaślubić. Chcieliście wojny, przyszliście mnie do żywego rozdrażnić, nie odmawiałem nigdy walki, nawet z kobietą, dodał, nie odmówię jej wam. A teraz, zda mi się, nic już sobie nie mamy do powiedzenia.
Rozpacz, która dotąd utrzymywała Sołomerecką, zmieniła się w przerażenie i zupełny sił upadek. W chwili gdy książę ostatnich słów domawiał, łzy długo wzbierające na powiekach, potoczyły się po twarzy. Upadła na kolana i załamawszy dłonie:
— Bracie, zawołała rozdzierającym głosem, bracie, zlituj się nademną, nad dzieckiem — nad siostrą, krewną — zlituj się!
Ta nagła zmiana uśmiech tylko na usta księcia wywołała.
— Tak prędko, rzekł, z przekleństw i obelg do łez i prośby? Jedno nie może na mnie więcej nad drugie.
Wdowa jednak nie zrażona temi ostremi słowy, wołała ciągle:
— Zlituj się nad dzieckiem mojem — weź majętności kiedy ich chcesz, ale nie odbieraj mu życia, nie wydzieraj imienia.
— Odbieram mu tylko to, co do niego nie należy, rzekł zimno książę.
Sołomerecka postrzegła w tej chwili krucifiks stojący na boku i porywając się pobiegła, schwyciła, ścisnęła w rękach.
— Na ten obraz Boga ci przysięgam, to syn brata twego, to krew wasza, krew Sołomereckich.
Zdawało się że książę chwilę zawahał, ale wnet zmarszczyły mu się brwi znowu, warga podniosła dumnie.
— Nie wzywajcie mościa księżno imienia Bożego nadaremno. Ja przysięgom waszym nie wierzę.
— Czegoż ci potrzeba, abyś dał wiarę? przerwała rozpaczająca.
— Dowodów! dowodów prawnych, jasnych, aby nikt powiedzieć nie śmiał, że to dziecię, które imie nasze ma nosić, niepewnego jest rodu.
— Ale te dowody są.
— Gdzie one są? spytał Sołomerecki.
— Wysłane do Rzymu przez ojca twego.
— Szukajcie ich gdzie są, a wprzód nim uzyskacie, nadaremnie przełamać nie probójcie. Syn wasz zginąć musi, jeśli się dla niego nie wyrzeczecie imienia. Niech żyje pod innem nazwiskiem. Usiłujcie go ocalić.
— Mów, czego chcesz? wszystko zrobię.
— Zeznajcie sama, że nie jest dzieckiem mego brata, odsuń go od następstwa, dajcie mi zaręczenie, że w powtórne nie wstąpicie śluby — a syn twój — żyć będzie.
— Jakto, żebym uznała dziecko nieprawem, siebie zhańbioną!
— Tak jak, odparł zimno książę.
— Ty nie masz serca.
— Nigdym się nim nie chlubił — mościa księżno.
— Abym się wyrzekła dziecka, majętności, wstydu, wszystkiego!
— To do waszej woli, pani siostro, zupełnie do woli waszej. Jak chcecie.
I spojrzał na nią tym wzrokiem szyderskim i pogardliwym, którego biedna kobieta wytrzymać nie mogła.
— Ale ja mam świadka naszego małżeństwa, zawołała nagle porywając się kobieta.
— A! to bardzo szczęśliwie. Jakiego? spytał Sołomerecki.
— Kobietę — moją sługę!
— Kobiety nie świadczą, rzekł zimno. I cóż znaczy jeden świadek? a jeszcze taki?
— Ale przysięga moja!
— Dla mnie ona niczem. Jeśli to dziecko, powtarzam wam, ma nosić imie Sołomereckich, niech dowiedzie, że do tego ma prawo.
To powiedziawszy książę odwrócił się i zostawując bratowę w rozpaczy, sam odszedł.
Widząc że napróżno by było starać się pokonać nieugiętego w uporze swoim człowieka, Sołomerecka wyszła płacząc.
Żebrak stał u samych drzwi prawie, na korytarzu, odarty, zestarzały choć nie stary, w pół nagi, wyciągał rękę ku niej.
— Za dusze zmarłe! wyjąknął.
Ona spojrzała nań i rzuciła mu pieniądz, mówiąc:
— Módl się i za biednych żyjących.
Ubogi przyjął jałmużnę, pokłonił się i powtórzył:
— Za biednych niewolników chrześciańskich w niewoli u niewiernych.
Księżna na te słowa odwróciła się znowu.
— Dajcie, będę się modlił na ich intencją. Ja sam byłem w niewoli.
I wdowa dała drugą jałmużnę.
— Jak się zowiesz? spytała.
— Jak! nie pomnę! dwadzieścia kilka lat przykuty do łańcucha, obsypywany razami, pod biczem niewiernych, zapomniałem rodzinnej ziemi, języka i nazwiska własnego.
— Dwadzieścia kilka lat! powtórzyła wdowa mimowolnie. I dawnoś wrócił?
— Nie dawnom uciekłszy, przywlókł się tutaj.
To mówiąc dziwnem wejrzeniem mierzył odchodzącą, ruszył się za nią powoli, a gdy kolasa odjeżdżała od wrót, on spiesząc co sił, starał się dojrzeć, gdzie się zastanowi. Opatrzywszy dom, zasiadł na przeciw w rogu ulicy i sparty o kiju, smutnie w okna poglądał.
To cośmy nieco wyżej o zaszczepieniu reformy w Polsce i Litwie powiedzieli, nie daje jeszcze dokładnego wyobrażenia stanu kraju i niebezpieczeństwa w jakiem zostawał. Ostatnie chwile panowania Zygmunta Augusta, brzemienne były przyszłością, której niepodobna naówczas zgadnąć i przewidzieć było. Wszystko zdawało się zapowiadać zwycięztwo dla nowowierców, upadek katolicyzmowi. W łonie duchowieństwa samego, wiara miała nieprzyjaciół. Stojący na czele jego prymas Uchański, który jakieśmy wyżej wspomnieli, uczęszczał będąc kanonikiem krakowskim na konferencje Lismanina, dość jawnie sprzyjał reformie. Nikomu to tajnem nie było, a przybyły do polski kardynał Commendoni znał go już z tej strony. Partja akatolików obiecując Uchańskiemu, w razie zupełnego odszczepieństwa, najwyższą władzę nad polskim kościołem, utrzymywała go w błędzie. Prymas jednak nie odkrywał się z nim tak aby zerwał zupełnie z katolikami, nie pewien zwycięztwa nowowierców, siedział jak pospolicie mówią na dwóch stołkach, a za przybyciem Commendoniego do Polski, z boleścią udaną płakał przed nim na upadek katolików i grożące wierze katolickiej w Polsce nieszczęścia. Nie uwiodło to wszakże kardynała, który z nadzwyczajną zręcznością, taktem prawdziwego dyplomaty, misją swoją spełniał.
O dwie najgłówniej rzeczy chodziło Commendoniemu, nakłonienie Polaków do wojny tureckiej i wsparcie słabej partji katolickiej. Słabość rządów Augusta w ostatnich chwilach panowania dodawała sił różnowiercom, którzy już głośno o zawładaniu państwem, o obiorze króla niekatolika i prześladowaniu wiary mówili. Tymczasem przyjęty jednak sobor trydencki, wprowadzony zakon jezuitów i gdy już katolicka partja zwyciężona być miała, walka na nowo rozpoczęta, zbiegiem późniejszych okoliczności, na stronę wiary wygraną została. Ale w chwili gdy się nasza powieść toczy, nadzieje różnowierców były u szczytu. Rachowali oni na Litwę, w której staraniem Radziwiłłów i Chodkiewiczów wszczepiona została reforma, pobudowane zbory i uciśnione do ostatka duchowieństwo; rachowali na sprzymierzenie się z greckiego wyznania ludźmi, rachowali na Uchańskiego, Firleja, Zborowskich i tylu innych w senacie zasiadających, a już reformie pozyskanych.
W samym Krakowie i okolicy było zbiegowisko reformowanych; na czele partji stali tu Zborowscy i Firlej. Na szczęście dwie te rodziny świeżo śmiertelnie poróżnione zostały.
Bracia Zborowscy, synowie Marcina, niepoślednie mieli w kraju znaczenie, wielu przyjaciół, dostatki i przewagę. Najstarszy z nich Andrzej, który jako głowa rodu braci w ręku trzymał, jeden tylko nie przyjął był nowej nauki.
Wszyscy zdawna nieprzyjaźni Janowi Firlejowi, wojewodzie krakowskiemu i marszałkowi koronnemu, teraz zajadle nań nastawać poczęli, gdy Firlej województwo krakowskie przed Piotrem Zborowskim wojewodą sandomierskim otrzymał, za wdaniem się Giżanki. Zborowski dumny i popędliwy poprzysiągł zemstę Firlejowi. Tym sposobem czego Commendoni najwięcej pragnął, to się stało, stronnictwo różnowierców rozdwoiło się.
Przewidując rychły zgon wycieńczonego na siłach Augusta, Commendoni więcej już o przyszłości, niż o teraźniejszej chwili myślał. Gromadził on do siebie wszystkich, na których katolicka partja rachować mogła, Alberta Łaskiego, męża wielkiego znaczenia, Andrzeja Zborowskiego (acz nie zupełnie, lecz w części jednak nowej wierze pozyskanego), Mikołaja Paca, Karnkowskiego i innych.
A tak, gdy Zygmunt August z rozpaczy w rozpustę rzucony, konał w Knyszynie, otoczony rozwiązłem i chciwem dworactwem; gdy Anna Jagielonka, tuż obok w nędzy prawie, a przynajmniej srogim niedostatku i opuszczeniu zostając, patrzała na skrzynie pełne pieniędzy, wywożone przez Giżankę; dwa stronnictwa od umierającego i bezsilnego odwróciwszy się króla, w kraju rzec można panowały.
Zręczny Commendoni nie pomału zastraszał niekatolików, trudno się go było jednak pozbyć; a kto wie czy przytomność jego nie stanowiła w tej chwili o utrzymaniu katolicyzmu w Polsce.
Jan Firlej, o którym wspomnieliśmy, jako o jednej z głów reformy, był to człowiek charakteru prawego, surowego, wzniosłego; jeden z tych ludzi tak moralnie wielkich, taką przewagę nad umysłami mających, że mu przyznawali niektórzy, jakoby koronę dla siebie roił i o nią się starał. U katolików wieść podobna chodziła o Albercie Łaskim. Firlej za młodu przez Jana z Wieliczki wychowany, potem do Lipska na naukę wysłany właśnie w porze, gdy Luter walkę z katolicyzmem rozpoczął, chwycił się nowej wiary, w której do śmierci wytrwał. Z Lipska do Padwy udawszy się, później ze stryjem swoim Stanisławem Tęczyńskim podkomorzym sandomirskim, odbył podróż do ziemi świętej. Część Azji przejrzawszy z powrotem do domu, na dworze Zygmunta. I zajął miejsce, na ówczas szczeblem do wyższych będące, miejsce w kancelarji króla, osadzonej największej nadziei młodzieżą. Widać jak dalece Firlej zaufanie Zygmunta posiadał, gdy ten na zjazd Wormski w 1545 r. do Karola V wysłał i za powrotem nagrodził dwoma starostwy. Następnie jeździł do Włoch, dla wysłuchania przysięgi Bohdana hospodara wołoskiego. Odtąd już wznosił się Firlej nieustannie, począwszy od trzydziestego roku życia, kasztelan bełzki, wojewoda bełzki, lubelski, marszałek koronny i wojewoda krakowski. Tak szybkie wznoszenie się a najbardziej ostatnia łaska królewska, podobno za wstawieniem się Giżanki otrzymana, zrobiła mu naturalnie nieprzyjaciół.
Zborowscy burzliwi, stali na ich czele.
Teraz gdyśmy kilką słowy narysowali przeszłość wojewody i dali poznać jego w kraju znaczenie, wejdźmy do jego domu.
Tyle razy opisywano domy panów polskich, wspaniałość ich, dwory liczne, królewski przepych magnatów, że nie sądzimy tu potrzebnem, wdawać się w opis szeroki i szczegółowy krakowskiego wojewody mieszkania. Bogactwa Firlejów niezmierne, dozwalały im żyć na stopie największej, utrzymywać dwór ze szlachty złożony, takiego znaczenia w Polsce będący, zwłaszcza w czasie blizkim wyboru nowego króla. Wykształconego smaku za granicą, wojewoda przepychem powierzchownym dogadzając zwyczajowi, innego rodzaju przepych zostawiał dla siebie. Kosztownie obrazy i posągi nabyte we Włoszech, ubiory wschodnie, pamiątki z miejsc świętych, zdobiły komnaty wojewody. Ogromne domostwo zajmowane przez niego z dworem, dzieliło się na trzy prawie oddzielne części różnego charakteru. W jednej mieściła się rodzina wojewody, jego żona i dzieci natenczas ostatnia z trzech małżonek Mniszchówna z domu, (co tłumaczy jakim sposobem Firlej przez Giżankę województwo krakowskie otrzymał). Tu on mieszkał sam, także przyjmował.
Druga część domu, dolna, zajęta była dworem i kancelarją wojewody, trzecia wszystkiem co koniecznie potrzebne do życia pańskiego, najmniej się pokazuje. Tam był zarząd kuchni, piwnic, stajen i t. p.
Powiedzieliśmy już, że wojewoda ogromny dwór utrzymywał. — Kancelarja jego składała się z największych nadziei młodzieży, przysposabiającej się tutaj do zajęcia później stanowisk najważniejszych w urzędach duchownych i cywilnych.
Pomimo że Firlej był ewangielikiem, nie wszystka młodzież dworska wyznanie to dzieliła; większość nawet katolicką była. Wojewoda mało na to zważał, dwie bowiem żony mając katoliczki i wszystkim dzieciom prawie dozwalając się wychowywać w pozorach tylko nowej wiary (gdyż wszystkie wyparły się jej), nie miał czasu apostołować. Zostawiał to innym.
Ogromna sala na dole pałacu, sklepiona jak wszystkie ówczesne mieszkania w mieście, zajęta była kancelarją wojewodziańską. Tu nie tylko urzędu wojewodzińskiego, ale raczej i bardziej osoby Firleja tyczące sprawy załatwiały. Podwojewodzi w osobnym oddziale domu i oddzielnej kamienicy, zastępował Firleja w tem co starościńskiego i wojewodzińskiego urzędu dotykało. Wielki stół pąsowem suknem pokryty przerzynał salę, bliżej ku oknom jej posunięty, kilkanaście krzeseł skórą wybitych i wysiedzianych, dwie ławy suknem okryte, stół otaczały. — Szafa za szkłem zawierała papiery i księgi, a z jej otwarcia widać było, że często się radzić jej musiano.
Wśród stołu porozrzucane karty, kałamarze, pieczęci, jedwab’ z motkiem zielony, wosk farbowany, leżały bez porządku.
Kilkunastu młodej szlachty kręcili się wesoło po sali, bo właśnie w tej chwili starszego i przełożonego nie było. — Wyszedł zwołany do pana wojewody, z czego korzystając chłopięta, porzucali pisma i jęli się swywoli. Dwóch tylko siedzieli nad księgami z głowy pospuszczanemi.
— Słuchaj Bonar, krzyczał drapiąc się na okno młody jasnowłosy, kuso ubrany chłopak. Niech mi się nie wiem co stanie, jeślibym nie wolał sto razy, tysiąc razy być żakiem ubogim, niż kancelarzystą pana wojewody.
— Bardzo temu wierzę, rzekł Bonar, tobie smakuje swoboda więcej niż przyszłość, niż nadzieje...
— E! co mi tam nadzieja! zawołał chłopak. Człek się niemi nie nakarmi, a co życia zmarnuje. O! mój Boże i jakiego życia, najśliczniejszego, najweselszego. Co mi potem z bogactw, z dostatku i złotego łańcucha na szyi, kiedy zęby się wykruszą, łeb wypełznie i starość siadłszy na karku, grzbiet pochyli.
— Wyśmienicie ci do twarzy, gdy mówisz o starości!
Wszyscy podnieśli oczy na siedzącego w oknie, który tak się wybornie wykrzywił, zgiął, usta skręcił i trząść począł, że nawet dwaj najpilniej piszący śmiać się poczęli. — Jeden z nich, jakby mimowoli oderwany od pracy, rzekł z westchnieniem, zakładając pióro za ucho:
— A lepiej, że młodość prześwistać, przehulać, i potem na starość chleba żebrać, łaski prosić, stękać?
— Lepiej i nielepiej, posłuchajcie panowie. Znacie wy żywot i sprawy pana Mikołaja Reja?
— Któżby ich proszę nie znał, wszak ci je pan Trzecieski opisał.
— Alboż nie pracował? hę...
— Alboż nie siedział jak my za stołem w kancelarji...
— E! to krótko — ! Nic nie umiał, nic nie robił, ledwie się trochę pomazał łaciną, a tak go czcili wszyscy, tak mu na świecie dobrze było! Jeszcze po śmierci sławy używa.
— Miej-że głowę pana Reja! rzekł piszący.
— To bo to licho, że głowy za żadne pieniądze nie dostać!
Wszyscy znowu w śmiech, bo widać było że jasnowłosy sprawiał w kancelarji urząd wesółka.
— A zresztą, dodał, starość zawsze nie wiele warta, choćby ją odpokutować, nie wielka szkoda, młodość zaś zmarnować, to jej całem życiem odpłakać nie można. — Śliczne nasze życie za kratą jak bydlęta w stajni, przywiązani do stolika jak do żłobu!
— A czemu sobie nie pójdziesz, kiedy ci źle?
— Dobra rada! Szkoda że jej nie posłucham. — Na żakam za stary, na predykanta za młody, na...
— Ot, siedział byś i pisał, przerwał drugi przepisujący, bo i nam przeszkadzasz w uszy świdrząc swojem paplaniem i sam czas marnujesz.
— Kochanku, ozwał się uśmiechając jasnowłosy, nie bądź taki porywczy. — Że tobie smakuje łacina arcybiskupa Uchańskiego, listy kardynała Commendoni i uniwersały które przepisujesz, nie chciej we mnie wmówić, aby tylko niemi żyć i oddychać było można. Ja przynajmniej wolę przechadzkę na Krzemionki, nad Wisłę, niż najpyszniejszą mowę kardynalską, napędzającą do wojny z Turkami.
Piszący schylił głowę i nic nie odpowiedziawszy skrobał dalej po żółtawym papierze. Inni spojrzeli nań tylko i dali mu pokój.
— Słuchaj Bonar, wołał jasnowłosy siedząc w oknie. — Chodźmy w rynek.
— Po co?
— Przewietrzyć się, a gdyby trafiło z kim potuzać, toby nas trochę rozkurczyło. Mnie ręce podrętwiały od pisania. Jeszcze mi dali taki niewyraźny list do wpisania w księgę.
— Jaki list?
— Biskupa kujawskiego do biskupa krakowskiego. — A tobie?
— Ja — wiadomości z Wołoch z kancelarji pana Łaskiego wpisuję.
— Już jeśli myślą, że to wesoła zabawka, zawołał jasnowłosy! — Słuchaj Bonar, chodźmy na rynek.
— A jak przyjdzie Dyl.
Dylem nazywano starszego, który był suchy i długi a milczący, twarz zaś miał barwy nieco drewnianej.
— Towarzysze z łaski swojej powiedzą, że nas kto posłał.
— Przynajmniej nie ja —
— Ani ja — odezwali się piszący.
— Im bo koniecznie się chce zostać kanonikami krakowskiemi! rzekł jasnowłosy.
Pracowici nic nie odpowiedzieli.
— Idziesz Bonar?
— Czegoś mi strach, odłożmy to na później, jeszcze gotowi wypędzić.
— Czegoż ty się boisz! zaśpiewał jasnowłosy. Niechże ja uboga chudzina z łaski wzięta, której kolanem odprawę dać mogą, ale ty krewny wojewody. — Gdybym był tobą, ja bym nic nie robił, tylko biegał po rynku, figle płatał i raz na dzień zjawił się tu, dla pokazania zębów Dylowi.
— Piękne dajesz nauki, ozwało się kilku.
Chłopak śpiewać począł znajomą piosenkę ówczesną:
Sześć dni roskosznie przedawam,
Siódmy diabłu oddawam.
— Skorzystałeś z przepisywania, rzekł jeden.
— Jako?
— Bo nie zkąd tylko z listu pana Orzechowskiego dowiedziałeś się o tej piosence — prawda?
— Prawda i nie miałem pokoju, ażem się jej nauczył.
— Od kogo?
— Ba od kogo, jużci nie kto mistrz do piosnek, jak żaki. Wyczytawszy w liście Orzechowskiego pierwsze dwa wiersze, chodziłem z groszem w ręku od żaka do żaka, wołając — kto mnie tej piosenki nauczy? Aż trafiłem na swego.
— Zaprawdę, było za co płacić.
— Albo nie? Wyśmienita piosenka, wolę ją od Kochanowskiego.
— Po co Dyl poszedł do wojewody?
— Kto go wie? odniósł dwa listy do podpisania, jeden do pana Mikołaja Mniszcha, drugi do referendarza.
— Mówią, przerwał trzeci z boku, że nam towarzysz przybędzie.
— Jaki? co? doprawdy? zrywając się z okna zakrzyczał jasnowłosy. Otoś mi nowinę dał. Niech-że cię pocałuję.
I wziąwszy w ręce głowę mówiącego, poważnie złożył na niej pocałunek głośny.
— Przynajmniej chmury się trochę u nas rozejdą! Otóż będziemy drwić z przybysza, o to mu figle płatać. — Ja naprzód —
— Naprzód, przerwał pocałowany, że z niego drwić nie będzie można, bo to nie taki urwipołeć jak ty. —
— Hę! a co królewski syn?
— Prawieś trafił?
— Cha! cha! wytłumacz-że mi tę zagadkę.
— Różnie różni plotą. Ale to książątko, zowie się Słomecki, czy Sołomecki, czy licho go wie jak, bo to z Rusi.
— Sołomerecki, poprawił inny.
— Wyborne nazwisko do przekręcania, dorzucił jasnowłosy. Będę go zawsze zapominał, Szłomecki, Słomicki, Słomkowski itd. Ale którędyż on króla JMci dotyka?
— Baśnie to, ale zawsze są. —
— Pani matka jego, podobna bardzo do królowej Barbary. —
— A! rozumiem. —
— I bawiła na dworze nieboszczki królowy matki.
— Jeszcze lepiej rozumiem.
— I stryj dziecka uznać go za synowca nie chce. Ma nawet słyszę ochotę wielką łeb mu ukręcić.
— Dobrze, będziemy go panem stryjem straszyć.
— Takiego biedaka? spytał inny. Wszak ci to nie dawno jeszcze żaczkiem był i chleba żebrał po ulicach.
— A to jak?
— A to tak, że pani matka musiała go wysłać, porzucić, wyrzec się, żeby stryj nań nieustannie się nasadzający dał mu pokój.
— O! patrzcie, tęgi stryj!
— Przyjaciel Zborowskich, to dość.
— Zborowszczyk! To już rozumiem dla czego wojewoda bierze chłopaka pod swoją rękę.
— Ale i tu w Krakowie przydybali nieboraka książątko i byli pochwycili.
— Cudem się wywinął!
— Ciekawym go zobaczyć, tego żaczka księcia! Ot, kto wie, może go i nie będziemy prześladowali. Tak tylko trochę z początku. Ale musi nam opowiedzieć całą swoją historją, bom już diable ciekawy.
— Ciekawyś jej?
— Słuchałbym całą noc ciekawych historji. Ale u nas to o nie trudno.
— Czemu trudno? przerwał piszący, gdybyś chciał czytać, nalazł byś ich dosyć.
— Kędy?
— A kroniki?
— Piękna mi historja! jak król do króla posyłał, król z królem bił się, król królowi dał córkę, wziął kawałek kraju. Mowy nad któremi ziewać trzeba do wyłamania szczęki, listy pełne polityki, a zimne, że je wziąwszy w palce ręce marzną.
— A czytałżeś historją pana Tęczyńskiego w Hiszpanji, którą wczoraj przepisywał Bonar?
— Nie! alem nie ciekawy.
— Przecież to włosy od niej na głowie wstają, — jak go tracić mieli.
— Doprawdy?
— Ot posłuchajcie kiedy chcecie. Przeczytam wam.
I wziąwszy księgę ze stołu jeden z młodzieży usiadł z nią u okna, reszta do koła, a jasnowłosy uczepiwszy się kraty żelaznej, wychylił w podwórzec.
Wiecie Waszmość, ozwał się czytający do swoich słuchaczy, jako się pan Jan z Tęczyna za pozwoleniem a rozkazaniem miłego pana rodzica swego, w podróż odprawił, naprzód na dwór cesarza Ferdynanda, gdzie pacholęciem był czas długi. A choć tu się mógł dostatecznie sprawom rycerskim przypatrzyć i wyuczyć ich, nie było mu tego jednego dosyć. Pomyślał później jakby się udać na peregrynacją do dalszych krajów chrześcjańskich, aby widzieć hominum mores.
— Gdyby tak mnie kto wziął, choćby za pachołka, rzekł jasnowłosy, w koniec świata bym ruszył.
— Milcz, a nie przeszkadzaj.
— Milczę. To powiedziawszy wychylił się jasnowłosy i począł kredą po żupaniku tyłem doń stojącego towarzysza rysować oślą głowę.
— „Miły pan rodzic, mówił dalej trzymający księgę, uczynił synowi tę powolność, żądze jego pochwaliwszy, listy mu od króla z kancelarji wyjednał do innych dworów, miał też pan Tęczyński cesarskie do królów i książąt ziem rozmaitych, do papieża, do króla hiszpańskiego, francuskiego, królowej angielskiej, króla portugalskiego i innych wielu.
— Kiedy już ma listy, niechże rusza w drogę, ozwał się jasnowłosy, schnę czekając jak go tracić będą.
— Co dalej następuje, własne jest opowiadanie pana Tęczyńskiego, które z księgi familijnej na to od wieków utrzymywanej, aby w niej sprawy wielkie i pamięci godne wpisywać. Pan wojewoda pozwolenie wziąwszy, wyjąć kazał. Słuchajcie... To właśnie jakby gadał sam pan Tęczyński.
— Słuchamy.
— „Nie będę waszmościom opowiadał, czytał z karty chłopiec, jako mi wielkie służyło szczęście w gonitwach a turniejach na dworze każdego, a raczej napomnę tylko, co mi się przeciwnego trafiło w hiszpańskiej ziemi. Z Rzymu bowiem wyrobiwszy sobie podług myśli mej listy u papieża do inszych państw królów, odpocząwszy w stolicy onej stawnej, gdzie tyle ciekawości widzenia godnych znalazłem, przypatrzywszy się obyczajom włoskiego ludu, wielce osobliwym i cudnym, umyśliłem dalej jechać...
Posłuchajcież tylko co mi się trafiło w francuskiej i hiszpańskiej ziemi, gdziem o włos, z dopuszczenia Bożego życia nie utracił, bo po tylu fortunnych rzeczach, przypadły i nieszczęścia, jako to więc bywa w peregrynacji.
Jadąc naprzód przez Francją do Hiszpanji, ziemią Gaskońską zwaną, kędy lud wielce zły jest i mściwy nad wiarę. Przyjechawszy nad morzem do jednego miasta, którego już nazwiska nie pomnę, zachciało mi się ostryg. Rzekłem tedy postulonowi, aby nabrawszy ich w worek wiózł za mną, które on wziąwszy w woreczek, uczepiwszy do konia, ruszył. Wyjechaliśmy z onego miasta i w mili już byliśmy jako pomnę na polu czystem, gdy postulon począł zwalniać kroku folgując swej szkapie i ostawać odemnie począł. Napomniałem go aby rychło jechał, ale on słuchać nie chciał, powtórzyłem to powtóre i po trzecie, ale on się niezdara oglądał tylko i po swojemu wlókł jak przedtem... Kiedy tak, rzekłem mu rozgniewany, zostań, że się, a ja pojadę dalej bez ciebie. Na co on obruszywszy się znowu, począł mi łajać różnemi owemi tamtych krajów wymyślnemi przekleństwy i w dodatku grozić. Nareszcie porzuciwszy ów worek ostryg, jął się do szpady, którą miał u boku i skoczył na mnie.
Jam nie od tego, choć i z prostym plebejuszem w potrzebie się zmierzyć, a więc do swej także. Ale jakoś z konia się biorąc, noga mi w szerokiem strzemieniu uwięzła, żem się zeń dobyć nie mógł, z czego korzystając postulon, ciął mnie po ręku, tak, że tylko co ręki nie odrąbał. Tu ja wymknąwszy nogę i konia zbywszy, na niego przypadnę i tnę go raz, a drugi, ażem brzydko okrwawił, zaczem na konia jego prędko przypadłszy, na którym tłumoki moje były nie małe, pobieżałem do posty.
Straszno mi było, abym w owym kraju cudzoziemskim za te rany wedle ich prawa nie odpowiadał, zafrasowałem się wielce, gdy mnie spytano o postulona. Alem ich odprawił tem, że mu koń ochromiał, aż się zostać musiał, więc lekko jedzie oddawszy tłumoki. Pospieszając zaś, nimby przybył ów postulon siadłem na inne konie i choć wieczór był, biegłem przeciwko nocy i noc całą bez oddechu.
Ale to był dopiero początek owych przygód, które mnie czekały na drodze hiszpańskiej... Jechałem dalej do Valadolid spokojnie, odbierając pieniądze w bankach, gdzie miły pan rodzic one mi posłał na ręce kupców.
Ostatnia już posta przed Valadolid, a był wieczór późny, zajechaliśmy do pewnej austerji, które tam zowią posada, aby spocząć. Nawinął się gospodarz i podnosząc latarkę ku mnie, chwilę zadziwiony postał, potem kłaniając się, zawołał:
— Mile witam u siebie hrabię z Tęczyna.
Obejrzałem się zdumiony zkąd mnie znał, aliścim go także sobie przypomniał zaraz. Był za moich pacholęcych czasów na dworze cesarskim ów Hiszpan, człek dobry i spokojny. Począł mi tedy wielką chęć okazywać i zatrzymywać u siebie bardzo gościnnie nie puszczając dalej. Chciałem był zaraz tego wieczora jechać do Valadolid, ale mi nie dał ruszyć.
— Hrabio, rzekł, daj się namówić na noc, bo ja wiem dla czego was wstrzymuję. Miasto Valadolid właśnie wielkim pożarem goreje, niebezpieczno teraz cudzoziemcowi wjeżdżać i ukazywać się, gdzie lud nieszczęściem rozjątrzony, każdego posądzić gotów że za jego sprawą złe się stało, zwłaszcza iż rozchodzą się wieści, jakoby podpalaczami byli ludzie jacyś obcy, nieprzyjaciele kraju. Zaczem — dodał — przenocujcie u mnie, a ja was jutro z rana do miasta przeprowadzę.
Rozmyśliwszy się tedy, postanowiłem u niego przenocować, zwłaszcza na jego dobrą dla mnie chęć zważając, i tak przy wspomnieniach cesarskiego dworu, za którym ów Hiszpan wzdychał, bo tam nie małe pieniądze zebrał, przeciągnęła się ochota długo w noc, że ja co rano miałem wstać, zasnąłem potem do południa i wyjechałem aż po rannym obiedzie. Ów Hiszpan jak był przyrzekł, prowadził mnie sam do miasta. — Ledwieśmy się do niego zbliżyli, postrzegliśmy dymy czarne nad niem i płomię żółte, całe place i ulice wygorzałe do szczętu, kędy pożar przeszedł. Wśród tej klęski, wlekli się kupami ludzie różni osmoleni, odarci, tumulty czyniąc, jak to bywa w podobnych razach. Ale Hiszpan mój mijał ze mną zręcznie kupy pogorzelców, gdy unikając ich wpadliśmy z deszczu pod rynwę jak pospolicie powiadają. Albowiem najechaliśmy na tych, co ich zowią Aguzeli (Alguazil), którzy są jakoby gwardją locum tenenti miasta tego.
Ci naprzód poczęli nas pytać, co za jedni byliśmy? Na co odpowiedział im Hiszpan, który mnie znał, żem był cudzoziemcem znakomitym, podróżującym dla swojej ciekawości. Nie spełna to oni zrozumieli, albo i nie chcieli może dać wiary, poczęli znowu pytać, którym imię moje powiedziałem i z dodatkiem podobno dla nich, bo mnie tak obcesowo naskoczyli jak zbójcy jacy. Na to oni w wielką furją wpadli, a nie słuchając gospodarza rzucili się otaczając nas. Jam do szpady nie miał czasu bo ich było wielu, z koni mnie wnet ze sługami zsadzili, tłomoki poodpinali, szpadę mi jeden oberwał, któremu gdy się bronię, drugi za puinał com go u pasa nosił pochwycił, inny za czapkę z bogatem spięciem, ale tej przecie nie dałem, broniąc się w ciżbie jakem mógł.
Odemnie rzucili się do sługi, który u pasa na sznurku miał klucze od wszystkich tłomoków, te mu naprzód odebrać chcieli, ale ja widząc to i wiedząc, że gdyby to odebrali, mogliby mnie łatwo zgubić: bo za kluczami temi były papiery i listy, z których mogłem dać sprawę o sobie, sam naprzód za klucze owe ręką chwyciłem. Poskoczył jeden z tego chłopstwa i zaczął je rwać do siebie — ja nie daję. On dobywszy miecza rękę mu odciąć grozi.
— Tnij, rzekę, nie dam. Aż się pomiarkował, gdy go postulon z gospodarzem poczęli uśmierzać i odszedł. Ja za klucze dopiero i do siebiem je wziął. Tak mnie pan Bóg od kalectwa ochronił; alem inaczej uczynić nie mógł, wiedząc że tam wiele ludzi niewinnych ginie tym sposobem, gdy pojmawszy rzeczy rozchwycą, listy popalą, a nareszcie i samego stracą bez wiary. Otóż gdy się to dzieje, właśnie wielkie było zamięszanie w mieście z powodu kupców, którzy dojść nie mogli, czyją sprawą tak szkodliwy ogień został podłożony. Chwytali więc każdego cudzoziemca, a drugich i męczyli srodze, aby się czegoś dowiedzieć.
Gdym tedy kluczów nie dał, otoczyli mnie ci ludzie do koła, a zebrało się ich we dwoje, tłum wielki ludu ze wszystkich stron, któren widział jak mnie szarpać poczęto. Pochwycili prowadzić mnie Algazilowie, a sług moich osobno, do gubernatora miasta, przez ulice płonące jeszcze, jakby złoczyńców jakich wiodąc i krzycząc, odgrażając się straszliwie. Gospodarz ów ze sługi memi i postulon szli także; postulon bowiem konie miał nazad prowadzić.
Na zakręcie ulicy wśród tłumu i zgiełku, spojrzę ja, com ledwie oczy dla sromu wielkiego śmiał podnieść, ażci jadą na koniach strojno i pańsko jacyś rycerskiego stanu ludzie; a obaczywszy tłum, stali w miejscu. — Spojrzę powtóre i zdumiałem się zrządzeniu opatrzności, poglądam jeszcze, aż oto jeden z nich poskoczy do mnie.
— Co to jest? Hrabia z Tęczyna? nie mylę się?
— Jam jest! ja — nie mylicie się. —
— Dla czegoż cię wiodą? zawołał drugi do mnie, i wstrzymali ową gwardję.
— Alboż wiem, za co w waszej ojczyźnie, rzekłem, spokojnie podróżujących zatrzymują i grabią?
Poczęli tedy oni na żołnierzy hałasować, ale to nie pomogło. Byli to: Conte di Luna znany mi z cesarskiego dworu, gdzieśmy razem z dworzanami pacholęty byli, Dundzian, Mamilcza i Robulus wielcy moi przyjaciele, z któremi miałem dawną zażyłość, pozsiadali zaraz do mnie z koni, czapkę mi włożyli, którą był zdarł jeden z tych chłopów, ową gwardją sługom swym rozpędzić kazali i między siebie z uczciwością wziąwszy, sami poprowadzili do Vicegerenta.
Srodze tak byłem moim tym wstydem zażarty, że gdyśmy przyszli do niego, nie powitałem go grzecznie ani hiszpańskim językiem, ale po łacinie. Ten mnie zapytał:
— Alboś Niemiec?
— Polak jestem, odpowiedziałem, hrabia z Tęczyna. Zatem poświadczyli moi towarzysze znajomi, ale on zażądał dowodów i wymagał ukazania listów moich. Odpowiedziałem, że tego uczynić nie mogę, bo mi wszystko zabrano i tłomoki i listy. Kazał je przynieść a były one na szczęście moje u Duńczynina Mauryki jednego z owych towarzyszy com ich spotkał, z którymi pospołu służyłem cesarzowi, za co dziękowałem Bogu. Bo gdyby je byli chwycili ludzie inni a rozpatrzyli sami, znaleźli by tam dwie rzeczy, wielce mi szkodzić mogące. Naprzód księgi sługi mego Celiusza, którego ojciec heretyk wielki, mieszkający w Bazylei (zwał się Celius secundus Curion), wydał był z Waldezjuszem (Janem) przeciwko papieżowi. Te gdyby byli napadli, sługa by pewnie poszedł na stos, a i panu Bóg wie coby się było dostało. Druga, miałem w owych tłomokach kilka przyprawnych kunsztów w racach z prochem, a te zobaczywszy, bez wszelkiego miłosierdzia byli by mnie spalili, gdyżbym się popadł w mniemanie, żem niemi miasto podpalił. Wszakże te race były w tłomoku uwinięte w koszulę; a że jakoś około tego czasu spalono kilka miast i Valadolid właśnie gorzało, o którem mówiono, że poszedł ogień z podpalenia, byłbym przypokutował niewinnie. Były także w tym tłomoku listy do królowej angielskiej, które zobaczywszy, jął mnie pytać Vicegerent, jakiej byłem wiary!
Rzekłem, katolik. Conte di Luna z drugiemi poświadczyli, że tak było.
A chociażem mu dowodnie listy pokazał, com za jeden był, rozjątrzony odpowiedzią moją, odesłał mnie do więzienia, do rozkazu królewskiego. Zaczęli go więc prosić znajomi aby puścił mnie na rękojemstwo, ale i tego rozjadłszy się uczynić nie chciał, a zatrzymał mnie w niewoli, gdziem się dobrze biedy najadł. Pisałem tedy do ks. Piotra Wolskiego Dunina z domu Łabęciów, który naówczas był w legacji do dworu hiszpańskiego od króla Zygmunta Augusta, a skoro go moje listy doszły, natychmiast rozkazano mnie oswobodzić, czego musiał Vicegerent dopełnić, acz mu się nie chciało.
Jechałem więc do króla ze skargą na owych hamowników i szarpaczy, co po drodze spokojnych ludzi zatrzymywali i otrzymałem sprawiedliwość, a nawet doświadczywszy łaski królewskiej, znaczne upominki odniosłem. A miałem tam i na dworze królewskim przygodę. Był Hiszpan niejaki nazwiskiem Cornero, poprzyjaźnił się ze mną, bywałem ja u niego, on u mnie w gospodzie z innemi, z któremi grywaliśmy często. Raz tedy przegrał do mnie ów Hiszpan sumę nie małą, ale jej zbytecznie żałując, chciał mnie zmusić abym mu ją powrócił. Nie mógł jednak tego dokazać, postrachem odgrażał się na mnie, z czegom ja ufając sobie naigrawał się jeszcze. Jednego wieczora wracałem od przyjaciół ulicą, a ciemno było choć oczy wykol; nagle zastąpi mi drogę, przed gospodą prawie, kilku płaszczami zawiniętych ludzi, chcąc mnie zelżyć. Jam wszakże ostrożny będąc, wziął się do szpady i przyparł do muru. Owi najęci siepacze ku mnie skoczą, ja po nich wezmę się rąbać tak, że pouciekali, sam też Cornero w tej potyczce ranny, tył podać musiał i więcej mnie nie zaczepiał.
Od tej przygody jakiś czas omnia feliciter succedebant. Zamierzyłem do Portugalji jechać, gdzie sama królowa rządziła naówczas, sprawując królestwo dla młodych lat króla. Tu z nawiedzenia Pańskiego złożony byłem ciężką chorobą, aż o mojem zdrowiu lekarze już małą nadzieję robili, ale za wielkiem staraniem i pilnością na dworze królowej, od której nie mało dowodów łaski i serca doświadczyłem, także za staraniem kardynała Malvecego, przyszedłem do pierwszych sił, acz nie prędko jednak.
Wróciłem ztąd znowu do Hiszpanii — i w drodze trafiło mi się jechać przez Granadę, dawną Maurytańskich królów stolicę, gdzie sławne budowy niewiernych ręką wzniesione, prawie czarodziejską pięknością zdumiewają. Kilka tu dni zabawiwszy, wyjechałem pod wieczór z miasta w dalszą podróż. Ledwieśmy w lasku stanęli z mulnikiem na popas, aż ujrzałem kawalkatę znaczną znajomych moich, którzy za mną gnali, chcąc mnie przytrzymać jeszcze dla przyjacielskiej biesiady. Nie mogłem wszakże bawić się dłużej z niemi dla pośpiechu, a poznać im się nawet dać nie chciałem. Zakrywszy więc twarz płaszczem, udałem sługę, słudze zaś panem być kazałem, a tak mnie młodzież owa, spojrzawszy pominęła. Zaczem spocząwszy i ja w drogę, pomyślałem sobie, żeby to tak może najlepiej było resztę podróży odbyć sługą niby będąc, a Celjusza panem czyniąc. Celjusz bowiem różnych ziemi języki dobrze znał i obyczaje, z ludem grubym i prostym doskonale sobie począć umiał.
Tu się przebrawszy wedle tej myśli, wjechaliśmy w góry, które się ciągną za Granadą, zowią się one Sierra Nevada, wierzchołki ich pokrywają śniegi i lody wieczne, zkąd nawet latem do miasta dla ochłodzenia wody, biedni ludzie bryły lodowe zwożą. Natrafiliśmy właśnie na wezbrany strumień i szeroko w jarze rozlaną wodę. Pytam przewoźnika: Czy można przez nią? Milczy.
Pytam go powtóre, czy muły przepłyną? potrząsa tylko głową i okazuje, że to trudno będzie. Ja tedy wtykam mu w rękę sztukę srebrną, aby pojechał próbować. Puścił się na jednym mule. Pókiśmy jeszcze około brzegu probowali i umawiali się, noc nadeszła, ale szczęściem księżyc był i świecił jasno, jakby naumyślnie. Już był przewodnik na drugiej stronie i wołał na nas abyśmy za nim płynęli. Ja tedy mojego muła ku wodzie skierowałem, ale iść nie chciał, począłem go bić, stoi właśnie jak mówią — gdyby muł uparty, słudzy go kijmi poczęli okładać, ale i to nic nie pomogło. Tymczasem przewodnik z drugiego brzegu woła, abyśmy płynęli prędzej gdyż nas mogą Maurowie błąkający się napaść i o gardło przyprawić. A muł jak nie chce tak nie chce w wodę. Naówczas Celjusz, który pana udawał, probuje swego muła, czyby za tamtym i mój łatwiej nie poszedł; w wodę go wpędził ale zaraz od brzegu ponurzył się, z siodła spadł, że go całkiem widać nie było i tylko muł spłynął na wierzch, bo go woda wyniosła i patrzeliśmy jak płynął niosąc na sobie szkatułkę moją z kotkiem morskim, którego wiozłem dla ciekawości do naszych krajów.
Gdy się to dzieje, a ja wyrzekając wielce za Celjuszem stoję, nadbiega jakaś hałastra z pochodniami. Woda też ta gwałtowna, z gór idąca, potrochu była opadła, poczęli szukać sługi, ale nie znaleźli tylko muła którego prąd uniósł i wbił pod jedno drzewo u brzegu.
Zatem zebrawszy co było zostało z owej nieszczęśliwej przeprawy, udaliśmy się z tem chłopstwem do wsi, gdzie była austerja. Zaraz się tedy wieść rozniosła, że jakiś cudzoziemski pan utonął, którego słudzy tylko pozostali (bom ja, jak wiecie, postać na siebie sługi wziął). W owej wsi starszy począł na mnie intrygować odebrawszy wszystkie rzeczy i tłomoki i kosztowności i com tylko z sobą miał. Tej nocy trzymali mnie pod strażą, a nazajutrz z rana zebrawszy ludzi wszystkich, poszli szukać utonionego. Znaleźli Celjusza daleko od owego miejsca, a przy nim paczki z kosztownemi ubiorami mojemi i rzędami na konie, także na nim ubior ze złotem, na palcach jego kilka pierścieni, drugie w kieszeni. Szli pytać mulnika, który powiedział jak widział że tamto był pan, a my słudzy.
Włożył tedy starszy owej wsi potwarz na nas, żeśmy pana swego utopili umyślnie i odgrażał się że nas wszystkich potraci.
Prosiłem go najmocniej, aby posłali po dowody do gubernatora od którego byliśmy tylko dwie mile, ale tego nie chciał uczynić, bo tam taki jest zwyczaj, że każdy sobie pan. Posadzono mnie z ludźmi razem do kłody. Było to jakoś, jeśli dobrze pomnę we Środę, tak żem ja i przez Czwartek przebył w srogiem więzieniu, a pojąłem dobrze, że ów starszy umyślnie chce nas potracić, aby zabrał tłomoki kosztowne, bo gdyśmy do niego po hiszpańsku mówić poczęli, rozumieć nas nawet nie chciał.
Tamem się już Bogu tylko, a Najświętszej Matce jego polecał, noc całą nie spiąc, srodze się frasując i pana rodzica mego a dom przypominając, myśląc że tu przyjdzie zginąć marnie, na obcej ziemi, śmiercią nie szlachecką, ale złoczyńców, zdrajców i gburów. Głowa mi od frasunku gorzała, nadziei nie miałem żadnej.
Rano jakoś w Piątek przyszli słudzy starszego, chłopstwo i tłum prowadzić nas i bez sądu zgubić dla tych marnych kosztowności, których pożądali, jako szat ze złotem, com ich na dworze króla hiszpańskiego używał, kilka łańcuchów, manelli, pierścieni, zapon. Lecz na moje szczęście, kiedy oni te rzeczy z tłomoków, dziwując się im wykładali, listy wszystkie cesarskie, króla hiszpańskiego, króla francuskiego, portugalskiego i t. d., innych książąt i panów, do tego pasporty moje hiszpańskie i portugalskie z innemi papiery, co były w puszce miedzianej razem, wypadły. Te gospodyni austerji do siebie wzięła. Bóg to zrządził. W Piątek rano przychodzi tedy chłopstwo i siepacze do więzienia naszego, gdzieśmy Bogu ducha polecali leżąc na słomie mokrej. Wiodą nas na stracenie wielką gromadą. Ale tylko cośmy za wrota owego domostwa wyszli, zerwie się burza sroga, wicher wielki i takie powietrze, że jeden drugiego o dwa kroki nie widział. Opatrzyli się siepacze, że pod tę złą chwilę nie ma co robić, trzeba ustąpić do domu i poczekać.
Tymczasem w Piątek, gdy się to dzieje, gospodarz onej gospody, kędyśmy siedzieli, mocno zachorował, a leżał w pół śmierci, posłano za księdzem aby go na tamten świat gotował. Ujrzał nas ksiądz przybyły i spyta, co my za jedni? Odezwę się jako do duchownego po łacinie, zdając mu ze wszystkiego sprawę, powiadając o listach, które zabrali mi z puszką. Pyta ksiądz kto je wziął?
— Gospodyni ma je u siebie, odpowiedziałem. Ksiądz do niej, a ona pokazała wszystkie jak znalazła. Przypatrzył się im ksiądz i pieczęciom także, zawołał starszego do siebie na którego powstał, jak śmiał podróżnych tak pochwytać i na nich nastawać. Zatem pobrawszy nas i papiery, dla gruntowniejszego rzeczy zbadania, jechał z nami nazad do Granady.
Tu powziął już pewną wiadomość o mnie od kapitana i innych przedniejszych w mieście, co mnie znali. Posłano zaraz do wsi tamtej za chłopstwem, kazano kilku pojmać, rzeczy wszystkie mnie powrócić i na gardle nawet miano karać tych zbojów, co by uczyniono pewnie, gdybym był na nich instygował. Ale do czego by mi się to przydało?
Nie tracąc czasu, znowum swoją krzywdę i despekt mi wyrządzony opisał ks. Duninowi Piotrowi Wolskiemu, będącemu w Madrycie pod tę porę posłem; na tem przestając.
Jużem się był tyle razy w tej hiszpańskiej ziemi nabrał strachu, żem z niej jako żywo co najprędzej chciał uciekać. Za trzecim noclegiem od Granady w ziemi maurytańskiej, jadąc do Sywilji (Sevilla) kwapiąc się bardzo, a nie chcąc bawić w drodze, słudzy którym ja przykazałem aby pośpieszali, przodem się byli wyprawili. Z tych jeden wiódł muła z tłomokami i strawą, bo tam na taki kraj byliśmy trafili, gdzie czegośmy z sobą nie przywieźli, tego nie dostali. — Jeść nie było co. Trafiło się nam dwie drogi, jedna w lewo, druga w prawo, zaczem słudzy moi pojechali przed się w lewo, a ja o tem nie wiedząc udałem się w prawo, minąwszy dobrą drogę. Jadąc ja na mule, a w tem słonko zaszło, zamierzchło. — W godzinę prawie drogi trafiłem ja na jedną chałupkę, w której nie zastałem nikogo jeno stare babsko. — A była ta chromina położona w górach i zaroślach gęstych, na ustroniu i pustyni. Począłem rozpytywać baby o drogę i gospodę, ta zaczęła mi coś odpowiadać i pokazywać, ale czy to dla wygody dziwnej, czy dla języka tamtego kraju przekręconego po chłopsku, zrozumieć jej nie mógł. Obaczywszy że nocleg niepewny i ludzi moich nie ma, chciałem muła nazad wyprowadzić i jechać dalej, aliści wypadną kilku zbirów z chałupy na mnie prosto, wezmą mnie pod boki, jeden za muła chwyci, drudzy wpychają do izby. — Ja im się poczynam opierać, oni mnie pod boki macają i co który znajdzie przy mnie — to zabierze. Jeden chwycił kaletę z pieniędzmi (bom ich miał część przy sobie), drugi czapkę ze spięciem, trzeci puinał i szpadę; ba i pierścienie którem miał na palcach i w kieszeniach, co mi je podawali towarzysze i dobrzy przyjaciele — panięta i dworzanie cesarscy na braterstwo i pamiątkę — odebrali.
Tak, żem się tylko został w jednym błahym kabaciku, do którego się już nawet także poczęli przymawiać bardzo wymownie, jakby go zedrzeć ze mnie. Chcę ja wyjść z izby do muła — idzie dwóch za mną i pilnują, nie dając stąpić kroku. Nadrabiam fantazją, ale mnie strach ogarnął, bo byłem w ich ręku jak w oprawców, pustynia wielka, drożyna którą nikt nie jeździł, ani nadziei posiłku, domyślałem się już, że słudzy inną stroną pojechać musieli.
W tem spojrzę z owej izby przez drzwi, aż za nią druga komnatka, wejdę tam, a jeden z tych łotrów za mną w krok. Nie ma sposobu. Wziąłem wiązkę słomy która tam leżała na ziemi, jakbym się chciał położyć (bo noc już była późna), a tego co za mną wszedł zacznę prosić, żeby mi wody przyniósł.
Wyszedł jakoś, a wychodząc drzwi za sobą przywarł, ja je zaraz lepiej jeszcze drągiem którym znalazł pod ręką podparł, a sam począłem szukać jakby tu umknąć. Było tam okienko nie wielkie w las, ale wysoko w ścianie, ani do niego doleść. — Szczęściem jakiś tam kamień leżał pod niem blisko, podtoczyłem go wziąwszy się na siłę, pocznę probować aby wyleść.
Trudno. Wyjmę rękę, potem głowę, a ledwie wycisnąwszy się przez nie i padłszy w podwórze, zacznę uciekać w zarośla. Tu mi rzeczka drogę zagrodziła. Wchodzę w wodę po pas. Była to rzeczka, jak to w tym kraju nie rzadko, otoczona skałami, co się nad nią powychylały w różne strony. Spojrzę do koła dokądby się tu schronić, Bóg mi dał dopatrzeć otworu w skale nad wodą, do którego przystępu nie było, tylko przez nią. Ja tam co prędzej wcisnąłem się skuliwszy i przycichłem.
Nie minęło ćwierć godziny, słyszę hałas u brzega za sobą, pocznę mimowoli drżeć od strachu i zimna, bom był bez wszelkiej broni. Widzę światło padające na wodę, a owi zbirowie z pochodniami klnąc idą, szukają mnie wszędy śladem. Myślę, jakoś mnie Boże uchował nie raz, uchowaj i teraz — pocznę się modlić w duchu. A tak zrządzeniem Bożem poszukawszy mnie chwilę, odeszli znowu. Tu dopiero przekonałem się jawnie że szło o moje gardło.
Było już dobrze potem w noc, począłem z mojej tej dziury wyłazić nazad i biedz drogą w tył, kędym przyjechał. Księżyc świecił jasno, tom też musiał krzakami się przedzierać, aby mnie goniąc nie zobaczyli; późno już w noc, nad dzień, ujrzałem na drodze kawalkatę w kilka koni i mułów, kolass i ludzi, którzy byli przededniem wstawszy w drogę się wybrali. Wyjdę ku nim kwapiąc się, a ten co jechał szlachcic jakiś z żoną zawoła na mnie.
Ja do niego — pyta co za przyczyna żem tak odarty? pocznę mu opowiadać przygodę moją i zdawać sprawę o wszystkiem. Dał mi zaraz ów szlachcic konia, zsadziwszy sługę swego i jechaliśmy razem do tej chałupki. Po drodze wstąpiliśmy do wioski, która była w górach niedaleko, aby z sobą wziąść ludzi dla pojmania złoczyńców, ale przybywszy na miejsce nie zastaliśmy już nikogo w niej krom owej baby, którą zabraliśmy z sobą.
Szlachcic ten dał mi brata swego, aby mię odprowadził do noclegu, gdzie ludzie moi byli na drugiej drodze, pożyczył płaszcza swego, kalety, czapki, szpady i puinału. Trafiłem przecie na zafrasowane sługi tegoż dnia, to tylko com miał przy sobie straciwszy, owemu przewodnikowi memu okazując wdzięczność, wedle możności obdarowawszy go[1].“
— Co? już koniec? spytał jasnowłosy.
— Koniec.
— A ja bym do wieczora był słuchał.
Dwaj piszący ruszyli ramionami.
— Co za szkoda, żem tam z nim być nie mógł!
— Żeby jak Celjusz utonąć?
— O! ba, nie dałbym się wodzie, jestem lekki.
— A potem co ma wisieć —
Wszyscy poczęli się mocno śmiać, gdy w tem drzwi się otwarły i dwie osoby weszły do sali.
Zastraszona groźbami brata, księżna nie wiedziała co począć z sobą i synem, gdy nadszedł w samą porę pan Czuryło. Przywiązany do rodziny, z którą jego ojciec i dziad węzłami pokrewieństwa, potem domownictwa połączeni byli. Stary szlachcic myślał tylko o tem, jakby księżnie, którą za panię swoją uważał, skutecznie dopomódz.
Wziął się więc natychmiast do śledzenia kroków, związków, stosunków przyjaźni i myśli prawie księcia Sołomereckiego. Łatwo mu było nieznajomemu niby przypadkowie ująć sobie dworzan, niczego się nie domyślających. Od nich to naprzód dowiedział się, że ich pan jest przyjacielem poufałym Zborowskich. Ta wiadomość podała mu myśl ucieczenia się o pomoc do Firleja. Poszedł z tem do księżnej; a że rodzina Sołomereckich miała dawne jakieś stosunki z Firlejami, wdowa chwyciła się podanej rady żywo i z największą wdzięcznością. Pan Czuryło nastawał na to, aby nie spuszczając się na inne pobudki, nie zapominała powiedzieć o przyjaźni Zborowskich dla księcia. Był to pewny środek zainteresowania wojewody.
Szlachcic nie omylił się. Wojewoda wysłuchał wszystkiego zimno, ale gdy księżna nadmieniła, że jej prześladowca ufa w pomoc Zborowskich.
— W. ks. Mość, rzekł dumnie wojewoda, możesz rachować na moją. Syna jej biorę do siebie, zobaczymy czy książę i panowie Zborowscy ośmielą się go tknąć.
— Brat mój, brat mój, odpowiedziała wdowa, odważy się na wszystko. Czyż nie przekupywał sług, nie nasyłał zbójców, nie usiłował pochwycić biednego dziecka? nie sprzeciwia się woli królewskiej?
— Zobaczymy, zawołał Firlej — pocierając szpakowatego wąsa, kto tu w Krakowie pan, czy Zborowscy czy ja. Syn W. ks. Mości zostanie u mnie, nie wstyd mu tak jak innym zacząć od mojego dworu, nauczy się, przetrze między ludźmi; a tu go ręka nieprzyjaciół nie dosięże. Wy pozostaniecie w Krakowie?
— Jakkolwiek pilno mi na Ruś, będę oczekiwać na króla JM.
Firlej głową potrząsł smutnie.
— Muszę też wysłać do Rzymu, dla odzyskania dowodów mojego małżeństwa, tam wyprawionych przez księdza Hausera przed laty kilkunastu.
— Jak go zowiecie tego księdza? spytał wojewoda.
— Hauser.
— Coś mi się to nazwisko błąka. Słyszałem o nim. Nie powrócił do kraju nazad.
— Wiesz co o jego losie? żywo przerwała księżna.
— Gdybyście mężnie znieśli, powiedział bym.
— Niech wiem przynajmniej, mam li mieć nadzieję lub nie?
— Żadnej mościa księżno — na nieszczęście ksiądz Hauser z Rzymu wybrał się do Grecji, chciał zwiedzić Azją i miejsca święte, chciał podróżować trochę świata, jakom i ja za młodych lat czynił.
— Cóż mu się stało?
— W. ks. Mość nie rozpaczaj, dodał Firlej, ale wiemy to z pewnością, że się dostał na morzu będąc w ręce tureckich morskich łotrów, którzy go wespół z innemi schwycili w niewolą. Naprzód u Turków na galerach, potem u Tatar, dokąd go przedano jako tłumacza zdatnego, żył dość długo. Dowiadywał się do kraju prosząc o wykup, ale nikt o tem nie pomyślał. Musiał zemrzeć w niewoli.
— A z nim ostatnia moja nadzieja! krzyknęła księżna w rozpaczy i płakać poczęła.
— Posłuchajcie mnie jeszcze, przerwał Firlej zastanawiając się. W Rzymie ksiądz Hauser zrobić musiał co mu polecono. Tam więc ślad pozostał tej sprawy i można mieć z akt konsystorza wyjęte dowody.
— Sądzicie, panie wojewodo?
— Tak sądzę i napiszę o tem do kardynała Commendoniego. Nadto mu chodzi o pozyskanie nas, aby dla mnie uczynić tego nie miał.
Sołomerecka nie umiała wojewodzie wyrazić swej wdzięczności. Nazajutrz Stanisław kniaź Sołomerecki, młode szesnastoletnie pachole, czarno ubrane, (gdyż księżna ślub uczyniła inszej sukni mu nie dać, pókiby przez rodzinę uznany nie był), udał się z matką do pałacu wojewody Firleja. Stary popatrzył mu w oczy, pogładził poufale po czuprynie i kazał zawołać starszego sekretarza.
— Słuchaj, rzekł do niego, gdy suchy i długi (przezwany Dylem) pan pisarz wojewodziński stanął u drzwi z pokornym ukłonem. Słuchaj waszmość panie Wierzbięta, oto jest powinowaty nasz, książę Sołomerecki, którego matka w opiekę moją oddaje i poleca mi. Jest to dziecko prześladowane, zagrożone przez familją związaną ze Zborowskiemi. Waszmość oka z niego nie spuszczaj. Mogą mu co złego uczynić. Polecam go wam; niech się uczy w kancelarji naszej, niech się wyciera między ludźmi, niech będzie jak waszmość poczciwy, a jak ojcowie odważny, szlachetny.
— I ja go wam polecam, przerwała postępując matka, i zdejmując z palca pierścień kosztowny, podała go panu Wierzbięcie, który nań wielkie oczy zrobił... Przyjmijcie ten błahy upominek od matki, abyście spojrzawszy nań, prośby jej przypomnieli. Ja wam oddaję najdroższy mój skarb.
Pomimo patetyczności tej sceny, która oblana była łzami księżnej, pomimo surowego oblicza wojewody, trudno się było wstrzymać od śmiechu patrząc na pana Wierzbiętę.
Był to chudy, stary już mężczyzna, niezmiernie poważnego oblicza, wyropionych oczów i tak sztywny, twardy, żebyś rzekł lalka drewniana. — Anima damnata wojewody, spełniał jego rozkazy ze ścisłością nadzwyczajną, nie pojmując aby co im na zawadzie stanąć mogło. Wprawny w pisanie listów i kancelaryjne formy, milczący i utrzymujący tajemnicę jak kamień w wodzie na dnie, nie żonaty, nie potrzebujący wiele, cały oddany pracy, nie pożądający rozrywek, był to rodzaj narzędzia nałogiem już tak nakręconego, że inaczej myśleć i działać nie umiał, tylko wedle normy swojej od lat kilkudziesięciu. Dodajmy że pan Wierzbięta całe prawie życie spędził w kancelarjach, gdzie go szacowano, i z których wyjść na wyższe stanowisko nie pragnął. Skromny w ubraniu aż do zaniedbania, obojętny na powierzchowność, w wyszarzanym kontuszu granatowym, w długich butach ciemno-burakowych, obwiązany pasem jedwabnym prostym, pan Wierzbięta nigdy nie miał innego klejnotu w swojem posiadaniu nad sygnet z krwawnikiem, nigdy nie marzył o pierścieniu; gdy więc księżna podała mu kosztowny podarek, zrobił minę tak pociesznie zafrasowaną, spojrzał na wojewodę tak dziwnie, cofnął się tak przerażony, że Firlej sam uśmiechając się rzekł:
— Dla czegoż nie mielibyście przyjąć.
Pan Wierzbięta wziął, schylił się podziękować, ale mając już pierścień w ręku, zupełnie nie pojmował co z nim począć. Na myśl mu nawet nie przyszło, aby go włożyć na palec. Palce pana Wierzbięty były to chude i długie klocki, pokryte jasnym włosem, zawalane atramentem i zupełnie wyrzekające się wszelkich ozdób. Biedny pan pisarz począł od intencji chowania pierścienia za nadrę, ale pomiarkował że ztamtąd wypaść może, potem pomyślał o kieszeni, kieszeń była podobno dziurawa, dopiero ostatecznie nie mając co robić wsunął go na palec. Ale że się na nim kręcił i groził upadkiem, pan Wierzbięta musiał go ścisnąć w dłoni.
Cała ta pocieszna scena odbyła się w jednej chwili i księżna zajęta dzieckiem wcale jej nie widziała; wojewoda, który ją przewidywał, znając poczciwego swego pisarza, uśmiechał się nieznacznie.
— Niech W. ks. Mość będzie pewna, dodał łykając ślinę pisarz pomięszany, że będę czuwał nad księciem, jak...
Chciał powiedzieć, jak nad własnem dziecięciem, ale w chwili wymówienia zdało mu się, że to będzie za mało i jąkając się dokończył:
— Jak nad najświętszym depozytem.
— Jestem tego pewny, rzekł wojewoda. Znam cię i mogę ręczyć. Wyznaczemy kniaziowi komnaty podle moich i nie będziemy go spuszczać z oka.
— A teraz, dodał Firlej, niech pójdzie poznajomić się z towarzyszami. Nie shańbi go towarzystwo dobrej szlachty Bonarów, z któremi jestem spokrewniony, Skrzeńskich, Ponętowskich i Górków. Każdy szlachcic, a nie mało książęcych imion na dworach swej braci poczynają i uczą się, jak potem własne złożyć dwory.
Stanisław na wezwanie matki pokornie jako starszemu i opiekunowi podziękował wojewodzie, ucałował matkę, która nad głową położyła mu znak krzyża świętego i wyszedł z panem Wierzbiętą.
Na ówczas to otwarły się drzwi sali, jakeśmy powiedzieli w końcu ostatniego rozdziału, i w towarzystwie starszego sekretarza wszedł książę Sołomerecki.
Jasnowłosy chłopiec stoczył się z okna na ziemię, wszyscy rzucili do stolika, a pan Wierzbięta, przybrawszy minę uroczystą, z ręką ściśniętą w kułak (bo w niej ciągle trzymał pierścień) odezwał się do zgromadzonych:
— Oto waszmościów nowy towarzysz, książę Sołomerecki, którego mi specjalnie pan wojewoda polecił, którego ja specjalnie waszmościom polecam, który zasługuje, który...
Pan Wierzbięta wcale nie był wymowny, pisał łatwo, ale potocznej rozmowy utrzymać nie mógł, tem bardziej gdy uroczyście trzeba było wystąpić. Na tem więc skończyło się przedstawienie.
Wszyscy ciekawie zwrócili oczy na nowoprzybyłego, dosyć onieśmielony, zwłaszcza przypomnieniem żakowskich otrząsin, lękał się i tu czegoś podobnego. Niektóre z chłopiąt poglądali nań nawet z wyraźną ochotą przyczepki, ale wszystkich rozbroiła pełna łagodności, szlachetnego wyrazu, smutku głębokiego a razem jakiejś młodzieńczej powagi fizjonomia książątka.
Pierwszy jasnowłosy Michał Szpet po cichu odezwał się sympatycznie ku niemu pociągniony.
— Siadajcie, my was poznajomim z naszą robotą. Nie wielka to rzecz.
— Książę, przerwał pan Wierzbięta, nie będzie obowiązany do żadnej pracy, życzyłbym tylko aby się jej przypatrywał... To nigdy nie zaszkodzi.
— Dla czegoż bym na równi z towarzyszami nie miał dzielić się robotą? — odpowiedział Sołomerecki. — Owszem, proszę pana wyznaczyć mi.
— To potem jeśli zechcecie, potem. Tymczasem przypatrzycie się.
W tej chwili szanowny pan Wierzbięta obmacał się że klucza od swojej izdebki zapomniał, i zawsze trzymając pierścień w ręku, milcząc wyszedł z sali.
Pomimo wielkiej ochoty żartowania i pomęczenia trochę wedle zwyczaju nowo-przybyłego, wszyscy uczuli dla niego taką jakąś sympatję, że nikt począć nie śmiał. Wieść o niebezpieczeństwach, prześladowaniu, nie mało się też do tego przykładała.
— Jakkolwiekbądź, szepnął pan Ponętowski do Szpeta, trzeba żeby wedle zwyczaju ucztę nam wyprawił.
— Może nie ma za co? odrzekł jasnowłosy, dajmy mu spokój.
— Gdzie tam! wszak za listem królewskim odzyskali majątki. No! powiedźcie mu o zwyczaju.
Stanisław dosłyszał tych słów.
— Najmocniej proszę, odezwał się obracając do mówiących, powiedźcie mi zwyczaje. Byłem żakiem, sprawiano mi otrząsiny, może ten obrzęd i u was się odbywa?
— Nie, nie lękajcie się, ale dla poznajomienia z towarzyszami.
— Mam osobne mieszkanie i przygotowanie wszelkie — pozwolicie się więc prosić na wieczorną zabawę?
— Właśnie, właśnie, zawołał Szpet klaskając w ręce, bo i czas po temu. — Żaczki się weselą (bez przymówiska) chodząc z jasełkami, my powinniśmy także przystojnie się zabawić. — Bieda tylko, że to dziś wilja. —
— A zatem na jutro!
— Zgoda, pierwszy dzień święta.
— Będziecie więc łaskawi?
— Będziemy łaskawi zjeść i wypić co nam dasz, odparł Szpet. — A teraz kiedyś ciekawy, siadaj W. ks. Mość za stół, ja wam pokażę co robiemy. Oto: starsi piszą listy, memorjały, uniwersały i t. p., my je przepisujemy; przepisujemy także memorabilia ciekawe różne, dyarjusze i t. p. Ale nie zawszeż nad pisaniem siedzieć, to by szlachcicowi nie przystało, zwłaszcza kto się omniszyć nie myśli i na kanclerstwo nie patrzy. — Mamy konie, mamy broń, mamy podwórzec szeroki, gonim czasem, z kopją uwijamy się, strzelamy do Turka i rycerską sprawą zajmujemy się. Pan wojewoda nawet bardzo na to mile patrzy; a W. ks. Mość umiesz co tego rzemiosła?
— Nigdym się go nie uczył; prędzej jeszcze pisać niż rąbać się i toczyć koniem potrafię; muszę dopiero począć naukę rycerską.
— Dobrze traficie, jest tu stary Smogulski, który was i prędko i wyśmienicie ułoży do szabli i konia. — Ale, dodał Szpet, jeśli to wam nie przykro, powiedźcie swoją historją. Mówią o was, żeście nie mało biedy skosztowali.
Staś zarumienił się, ale odmówić nie mogąc, bo by to był brak zaufania, począł opowiadać towarzyszom to co z przeszłych już wiemy rozdziałów.
Dwaj starsi wstali od pisania i także słuchali.
Na całym chrześcjańskim świecie Bożego Narodzenia święto obchodzi się uroczyście, wesoło; wielka to bowiem rocznica dnia w którym się Zbawiciel urodził, co świat miał wywieść ze stanu upadku do walki i zwycięztwa nad grzechem. W dawnych czasach, gdy jeszcze duch wiary głębiej przejmował serca wszystkich, święto to i inne daleko z większem uniesieniem i zapałem religijnym obchodzone były. Boże Narodzenie, Zmartwychwstanie, Zielone święta, były dniami wesela dla całego kraju, a zwłaszcza dla ludu.
Nadeszła w XVI wieku reforma zmieniła nieco zwyczaje, odrzucając większą część obrzędów, jakoby bałwochwalstwem tchnących. Ale i reforma z ludem, z pamiątkami odwiecznemi, od razu gwałtownie zerwać nie mogła. To co później odrzuciła całkowicie, musiała w początkach tolerować. Jakkolwiek dwór wojewody Firleja był już zupełnie protestancki, żona jego katoliczka, wielu domowników i dworzan tego wyznania, obchodzili dnie uroczyste wedle starych zwyczajów. W dzień wilii Bożego Narodzenia osobny stół nakryto dla katolików dworzan, któren piękna i młoda Mniszchówna, ostatnia Firleja żona, z domownikami swemi zajęła.
Ukazały się gwiazdy na zimowem niebie, nakryto do stołu i złamaniem opłatka, życzeniami szczęścia, poczęła się skromna przy pewnym wytworze uczta chrześcjan czuwających i oczekujących Narodzenia Bożego.
Nadchodzące święto rozweselało wszystkich, i pomimo uszanowania dla pani wojewodzinej, która zresztą sama z ciężkością powagę matrony z młodemi laty swemi pogodzić mogła, dworzanie na szarym końcu uśmiechać się i w pół cicho mówić poczęli. Późnym już wieczorem wstano od stołu, ale nikt z katolików spać iść nie myślał, zebrali się starsi i młodsi do Sołomereckiego, którego pokochali od razu i oczekiwali godziny mszy pasterskiej.
Dawniej zwłaszcza w miastach, uważano za obowiązek znajdować się na tym obchodzie nocnym, z którego winszując sobie, wesoło rozbiegano do domów spocząć do ranka.
Dworzanie katolicy księcia wojewody, trzymając się zwyczaju, zebrali się także w projekcie udania do kościoła. Około północy ruszyli wszyscy, razem z panią wojewodziną, która do kościoła Panny Marji jechała.
Ulice Krakowa nie spały. We wszystkich oknach gorzały światła, nikt prócz reformowanych (i to nie wszystkich) nie zasnął, dzwony odzywały się z wysokich wież kościelnych, okna domów pańskich smugami żółtego światła przerzynały czarnej nocy oponę. Konni, jezdni, piesi, rozmawiając, z pochodniami, z latarkami rogowemi i papierowemi w ręku spieszyli na mszę Pasterską. U drzwi kościelnych dźwięczała pieśń dziadowska i wołanie o jałmużnę.
Na ciemnem tle nieba wyiskrzonego mrozem, ale bez księżyca, mrugały gwiazdki blade, tajemniczo w ziemię patrząc.
Wiatr dął ostry od północy — dachy spiczaste od kamienic bielały śniegiem, skrzypiał on pod nogami idących, a chorągiewki wież i ganków szeleściały obracając się.
Tłumy żaków z pieśniami przebiegały ulice; więcej jeszcze cisnęło się do kościołów. Poczęła się msza Pasterska. Na Gloria, z chórów kościelnych ozwały się wedle zwyczaju głosy żaków naśladujące spiew ptasi, ryczenie zwierząt, zadęły fujary chłopskie.
Obrzęd ten z wielą innemi dziś zarzucony, powiadać miał, że się narodził Pan, którego wszelki zwierz chwali, któremu wół i osioł służyli pierwsi, pierwsi uklękli przed nim, któremu pastuszkowie pokłonili się przed innemi.
Dziś by to może śmiesznem się zdało, i wówczas już szydzili z tego reformowani, ale lud rozumiał znaczenie głosów i modlił się goręcej słysząc je.
Zawieszone w kaplicy jasełka, do których po mszy lud się cisnął, wyobrażające dziecię Jezus w żłobie, Józefa i Marją przy nim, świeciły zapalonemi do koła świecami, wyjawione zostały po wszystkich zwłaszcza zakonnych kościołach.
Około jasełek stara nasza pieśń brzmiała, pełna prostoty i wdzięku:
W żłobie leży
Któż pobieży i t. d.
Takich pieśni prawdziwie wesołych, radosnych, śpiewano mnóstwo, i jak u grobu Zbawiciela jęczał żal Matki i płacz chrześcjańskiej duszy, prostemi ale poetycznemi wydany słowy, tak u żłobu śpiewał świat cały ptaszęcym głosem wesela.
Musieli ojcowie nasi mocno być wiarą przejęci, gdy stworzyli te pieśni nabożne, jakim równych nie ma podobno żaden naród. Niektóre kantyczkowe, tak niesłusznie wyszydzone śpiewy, są arcydziełami uczucia i poruszają bardziej, niż najszczytniejsza modlitwa. Są one śmieszne dla tych tylko, którzy nigdy wiary nie mieli, uczucia ocenić nie potrafią i wszystko czego nie pojmują zbywają szyderstwem.
Wesoło, ochoczo, śmiejąc się, winszując, lud płynął z kościołów, przy odgłosie dzwonów zwiastujących Narodzenie Boże. Żacy wrzeszczeli kolędę — dziadowie kolędę śpiewali, całe miasto kolędowało.
W jedną stronę szli Bursarze niosąc ogromną gwiazdę z papieru woskowanego, oświeconą wewnątrz; w drugą ze śpiewem i chichotaniem posuwały się jasełka, za niemi skakał żak przebrany za kozę, drugi za konia, trzeci za niedźwiedzia, czwarty za niedźwiadnika cygana.
Był to początek tylko owych peregrynacyj jasełkowych, które się od pierwszego dnia święta przedstawiały potem kilka tygodni. Pomimo mrozu i późnej nocy, wesoła ciżba dworzan pana Firleja i połączonych z niemi znajomych zatrzymała się śród ulicy, gdzie żacy stanęli pod kamienicą z szopką.
— Zrzućmy się, zawołał Szpet, niech nam jasełka pokażą.
— Dobrze, dobrze — ozwały się głosy zewsząd i każdy dobył pieniądz z kieszeni, otulił się opończą lub futrem, wybrał miejsce, oczekiwał dramatu. — Żacy, którym przewodniczył Urwis, zajęli miejsce pod bramą domostwa, ale zważając na ostry wiatr cofnęli się za zgodą wszystkich do gospody otwartej. Tam w kącie izby, w jednej chwili napełnionej ludem, stanęła szopka na stole. — Do koła przodem panowie dworzanie, dalej słudzy ich, mieszczanie i tłum widzów ciekawych. Nigdy w naszych teraźniejszych teatrach tak głębokie nie panuje milczenie, tak zaostrzona nie oczekuje na widowisko ciekawość. Scena ta maleńka, lalki co na niej grają drewniane, pożycza im wyrazów żak prosty, a tak się wszyscy patrzeć i słuchać gotują — aż miło.
Obejrzmy widzów, jak postawali na palce, powyciągali szyję, pootwierali oczy. — Pani Marcinowa z córką Jagusią ciśnie się nie lękając dworzan do pierwszego rzędu, ufa w posiłek pani Janowej, która jej towarzyszy. Twarzyczka wdzięczna Jagusi, różowej, białej z siwemi oczkami dziewczynki, więcej pomogła tu niż łokcie i kułaki Marcinowej; a z córką przypuszczono i matkę do pierwszego rzędu, jako malum necessarium.
Z podziwieniem ujrzał Staś, teraz dworzanin już i pobożne chłopię, poczciwą Marcinowę. Nie zapomniał on jałmużny co mu pierwsza na wejście do stolicy serca dodała i zbliżył się do przekupki.
— Nie poznajecie mnie? rzekł do niej.
Mieszczka zrobiła wielkie oczy, pociągnęła ku sobie córkę i spytała...
— A bo co?
— Pamiętacie tego żaczka, któremuście dali gomółkę płaczącemu i modlącemu się za miastem?
— A bo co?
— To ja, to ja...
— To wy? to być nie może. — A któż wy jesteście? a dla czegoż?
— Długa to historja, odpowiedział Staś, dziś mam matkę, jestem dworzaninem pana wojewody, ale nigdy — o nigdy nie zapomnę waszej jałmużny.
Marcinowa rumieniąc się z poczciwego wstydu, odbąknęła:
— Nie ma tak o czem pamiętać!
— Kto to taki? spytała stojącego obok dworzanina.
— Kniaź Sołomerecki!
— Książę!
— Tak jejmościuniu, ale widać że się znacie zdawna.
— Jakże! w Imię Ojca i Syna, tażem ja mu dała była jałmużnę!
— Kiedy był żaczkiem...
— Tak! ale powiedzcież mi, jakim sposobem on — książę — tak był opuszczony? nie pojmuję, przecież ma matkę...
— O! to strasznie długa i zawikłana historja, odpowiedział spytany.
— Wyobraźcie sobie pani Janowa. — Ale ja muszę się tej tajemnicy dowiedzieć koniecznie. — Wszak to ja księciu dałam jałmużnę, pamiętacie, wówczas, gdyśmy razem za miasto wyszły...
— Nic nie pamiętam.
— Na Boga narodzonego, to osobliwsza historja. — Gdyby mi nie wstyd, prosiłabym tego książątka, żeby mi opowiedział.
Sołomerecki dosłyszał tego i obracając się ku mieszczce, rzekł — przyjdę kiedy do waszego straganu i powiem wszystko.
— Niech ci Pan Bóg nagrodzi, bo bym się spaliła od ciekawości.
Gdy się to dzieje, w drugim końcu izby dwóch ludzi spina się na palce, włażą na ławę i wskazując ręką na Sołomereckiego, szepczą:
— Oto ton! gdy w tłumie wychodzić będzie, zarzucić mu płaszcz na głowę, zatulić gębę i za mną...
— Dobrze, ale jeśliby dworzanie...
— Ciemno w ulicy, uważajcie tylko dobrze który i szybko z nim potem...
Ale oto szopka już ustawiona, świeczki pozapalane, nad nią kręci się jasna gwiazda, Urwis pokłonił się z za teatru znajomemu swemu Stanisławowi, i rozpoczynają.
Koza kręcąc głową stoi z jednej strony, niedźwiedź z drugiej. — Koza co raz to poskoczy ku Jagusi, a Jagusia ciśnie się do matki i krzyczy ze strachu, a przytomni się śmieją.
Widzicie naprzód żłób, stajenkę, w żłobie leży dzieciątko spowinięte, obok niego Józef święty sparty na lasce, klęczy tuż Matka Boża. — Wchodzą prowadzeni przez anioła pasterze i kłaniają się. Wół i osiół pochylili głowy nad ubogą kolebką Zbawiciela, i wedle słów pieśni rozgrzewają oddechem chłodne powietrze zimnej szopki...
Wszyscy poklękli i śpiewają:
W żłobie leży —
Potem: Anioł pasterzom mówił —
Potem: A cóż z tą dzieciną będziem czynili?
Braciszkowie mili, że się nam kwili,
Zaśpiewajmy mu wesoło i. t. d.
A gdy ta pieśń brzmiała, za każdą zwrotką ochoczego śpiewu cały zgromadzony lud tak głośno, tak raźnie wywodził; — Hoc, hoc — Pa-pa — Ta-ta i t. p., że aż miło było słuchać.
W tej to prostej piosence tyle uczucia, tyle prawdziwej radości.
— Cicho, cicho, otóż i dramat.
Wyszedł z czerwoną brodą Herod i każe dzieci mordować, rozpiera się na scenie, a Urwis co za niego gada, tak głos swój nastroił, że dzieciom aż straszno. Nie długie panowanie Heroda. — Otóż i śmierć z kosą, ot djabli, którzy po niego przychodzą. — Napróżno im się wyrywa, wyprasza, chce opłacić — nic nie pomaga, szarpią go i niosą do piekieł.
To rozwiązanie tak przewidziane i pewne, wzbudza jednak w patrzących dziwne uczucia. Jeden z bliżej stojących wyrobników, mikształtnikami zwanych, palnął pięścią w stół i zawołał:
— Dobrze mu tak, gałganowi!
Chwila upłynęła i wysuwają się nowe postacie. — Stara baba robi masło, djabeł jej pomaga.
Na widok silnych poruszeń starej baby, widzowie polegają od śmiechu.
Z udaną gorliwością djabeł to jej podstawia maślnicę, to przytrzymuje, to bije, a za każdą razą jakiegoś figla spłata. — Rozlewa się mleko, wywraca naczynie; djabeł ubolewa, płacze, jęczy, a coraz to szturchnie starą, to popchnie, to szczypnie.
Niepodobna opisać jak to bawi patrzących, którzy wyłażą na ławki, na stoły, aby lepiej widzieć komedją. Pomimo figlów djabelskich masło nareszcie zrobione, wymyte i złożone w jaszczyku.
— Co z masłem będziemy robili? pyta baba djabła.
— Wiecie co matuniu, odpowiada ogoniasty zasiadając przed nią z miną poważną, pójdziemy na targ i przedamy. — Jeść szkoda.
Idą tedy na targ, ale w drodze djabeł odkrada jaszczyk, wylizuje masło i napełnia naczynie, nie możemy powiedzieć czem, dość że czemś bardzo niesmacznem i niepachnącem. Uczyniwszy to, namawia babę, aby wróciła do domu i zjadła sama masło dla swego zdrowia. Baba daje się przekonać, wracają. Djabeł rozpala ogień, przynosi zamiast prosięcia kota i piecze go przy ogniu z przygotowanem masłem.
Stara poczyna wołać swojego faworyta Maciusia, ale się go dowołać nie może. — Siadają do stołu, po długim ogonie poznaje baba zdradę, walka się rozpoczyna. Djabeł bez broni, stara występuje z ożogiem. Naturalnie kończy się porwaniem do piekieł czarownicy.
Arędarz i arędarka oszukujący chłopów ukazują się na scenie, — i tu nieuchronny szatan czatuje na nich uśmiechając się. Widziemy go skurczonego pod stołem karczemnym i śledzącego oczyma każdy obrót żydów. Żydzi go nie widzą, a ta okoliczność silny w patrzących wzbudza interes. Po pociesznej scenie z chłopami rozpoczyna się druga między małżeństwem, która się kończy bitwą. Djabeł występuje w roli rozjemcy.
Jeden Urwis mówi za wszystkich, za Heroda, za śmierć, babę, djabła, żyda i żydówkę, a za każdą razą odmienia głos, i to cienko, to grubo, to chropawo się odzywa pociągając sznurki swych lalek.
Jeśli współczucie może radować artystę, Urwis powinien był być zupełnie szczęśliwym, widzowie bowiem tak doskonale przejmowali się sytuacjami, tak się na całe gardło śmieli, tak klęli, że dla nich widocznie złudzenie było całkowite.
I nowa też składka zaraz się dla żaczków zsypała w czapkę. Ciżba poczęła się wysuwać na ulicę z gospody. Dworzanie pana wojewody już wychodzić mieli, gdy Marcinowa chwyciła silnie za rękę Sołomereckiego.
— A to wy?
— Poczekajcie na miłość Bożą.
— Co chcecie?
— O was tu chodzi...
— Cóż takiego? Co takiego? spytali dworzanie inni.
Marcinowa tajemniczo położyła palec na ustach i uprowadzając nieco w stronę księcia, rzekła mu:
— Nowy spisek na was się knuje, tylko co dwóch ludzi za mną stojących umawiali się jak was przy wyjściu z gospody pochwycić. Bądźcie ostrożni.
— Co to? co to? przypadając spytał Urwis, który uradowany składką, nadbiegł pomówić z dawnym towarzyszem. Rozumiem, pewnie znowu Lagus, lub jemu podobni.
— Coś takiego.
Dworzanie w chwili się naradzili.
— Zasadzić się na nich.
— Niech dwóch wynijdzie naprzód i zasiądzie.
— Ja, wychwycił się Urwis, porywając za kij z kąta.
— Wy, rzekł Szpet do Sołomereckiego, we środek.
— Mam przecie szablę.
— Dajcie jej pokój, teraz nie czas jej używać. Pozwólcie się nam pobawić.
Naradziwszy się, Urwis z dwoma ze dworu wyszedł; udając odchodzących do domu, zastanowili się niedaleko i czatowali na zasadzonych. Ale nikogo widać nie było.
Po chwilce Sołomerecki z resztą towarzyszów wysunął się z gospody. — Nadspodziewanie jednak nikt nie posunął się ku nim.
— Zasadzka gdzieindziej, rzekł Szpet: trzymaj się Sołomerecki środka, jest nas dziesięciu, żak idzie z nami, damy sobie rady.
Szli więc dalej w milczeniu. Noc była ciemna, mroźna i od śniegu tylko przeźroczysta. — Na zawrocie żebrak, któregośmy widzieli goniącego za księżną wyjeżdżającą od brata, ozwał się do nich ponuro:
— Miejcie się na baczności!
Dworzanie wojewodzińscy chcieli go zatrzymać i wypytać, ale rzucił się w ciemne przejście i znikł im z oczów.
W tejże chwili prawie czterech ludzi pijanych, śpiewających na całą ulicę, zbliżyli się ku nim. Każdy z nich w inną stronę się zataczał, tak że to ztąd, to zowąd do kupki dworzan wpadli. Nikt nie posądzał ich nawet, i śmiejąc się z opilców, Szpet począł nawet draźnić jednego, gdy ten z pod czapki nasuniętej spojrzawszy na idących, we mgnieniu oka zarzucił Sołomereckiemu opończę swoją na głowę i świsnął. Inni poskoczyli ku niemu i nim dworzanie dobyli szabel, już czterej napaśnicy chwycili księcia i unieśli. Urwis idący przodem w przeciwną stronę nie uważał tego, ale krzyk go obudził; razem z innemi począł biedz za uciekającemi, których widać było przemykających po pod kamienicami.
Nagle jak w wodę wpadli, znikli. — Ulica w tem miejscu rozchodziła się na krzyż, a że pełno było na niej powracających z kościołów, a noc ciemna, nie podobna rozeznać, gdzie się napaśnicy podzieli. Urwis popędził w jedną, dworzanie w dwie inne strony podzieliwszy się.
Nazajutrz rozpacz była w domu księżnej, a gniewem wrzał wojewoda. Ponieważ nikogo innego posądzać nie było nawet można o pochwycenie pacholęcia, tylko księcia Sołomereckiego, wojewoda rozesłał szpiegi swoje, rozstawił podle mieszkania jego ludzi i kazał kroki śledzić. Nie tyle mu może o dziecię, co o obrazę własną, co o skarcenie zuchwalca, który na jego dworzanina śmiał się porwać, chodziło. Wojewoda siwe brwi marszczył i stukając w stół pięścią wołał, że nie daruje winnemu, gdy go odkryje. Księżna płakała. Z rana zaraz udała się do Firleja, on jej przyrzekł pomoc i w istocie pracował gorliwie, aby wynaleźć dziecię; ale to matki zaspokoić nie mogło.
— Dziecko moje, syn mój, wołała, o Boże mój, o Boże, ratuj je, ratuj mnie, zlituj się nademną!
I obłąkana, z pałacu wojewody rozkazała się wieść do księcia Sołomereckiego. Dworzanie szydersko się kłaniając wdowie, otwarli jej podwoje.
Książę siedział w krześle ponury. Jakby się spodziewał tych odwiedzin, nie zdziwił się niemi, zachmurzył tylko.
— Dziecko moje, syn mój! zawołała wpadając matka.
— Czego chcecie? nie rozumiem was mościa księżno, rzekł zimno Sołomerecki.
— Dziecko moje, porwane przez was, gdzie jest? oddajcie mi je.
— Powtarzam, że was nie rozumiem.
— Dziś w nocy pochwycono mego syna, książę — zlituj się nademną — wróć mi go.
— Kto pochwycił syna waszego? z wyraźną niespokojnością zrywając się rzekł książę. Pochwycono go, powiadacie?
— O! nie udawajcie na Boga, nie chciejcie matki oszukać — książę.
— Nie oszukiwałem w życiu nikogo, dumnie odparł Sołomerecki. Nie wiem gdzie jest syn wasz, gdybym go porwał i gdybym wiedział o nim, nie taiłbym się przed wami, jak się nie taję, że chcę go mieć w ręku i że mu zgubę gotuję.
— Weźcie wszystko książę — wszystko — a oddajcie mi syna.
— Ale ja nie wiem gdzie jest ten podrzutek! zawołał książę. To nowy wybieg wasz, dodał po chwili namysłu. Umieściliście go u wojewody dla tego, że Zborowscy są przyjaciołmi memi, teraz samaś go pewnie odesłała, kędy? nie wiem, aby ukryć przedemną i upominasz się go u mnie, dajcie mi pokój.
— Wszystko co mam za syna mego!
— Wszystko co W. ks. Mość masz nie może zapłacić hańby imieniowi wyrządzonej. Ale ja nie wiem gdzie on jest.
— To być nie może! wy wiecie, książę, na wszystko święte zaklinam, na wnętrzności twej matki, na głowę ojca.
— Dajcie mi pokój, księżno, szukajcie go gdzie się wam podoba — ja o nim nie wiem!
— Słuchaj, z zapałem macierzyńskiego niepokoju o dziecku zawołała księżna, chcieliście abym się dla niego wyrzekła imienia, majątku, abym wam zapewniła posiadłości rodu naszego. Spełnię wszystko, uznam się zhańbioną, dziecie moje nieprawem, siebie bezecną, oddam co mam; powróć mi go.
Książę się zastanowił chwilę, ale pomyślawszy, szydersko odrzekł:
— Wybornie! wiedząc że go wam wrócić nie mogę, sami go gdzieś znowu ukrywszy, udajecie teraz —
— Książę — ja płaczę, łez udać nie można.
— Dla czegoż nie?
— Oddaj mi syna, oddaj Stanisława.
— Dajcie mi pokój, mościa księżno. Nie zapieram się, że radbym go mieć w moim ręku, ale go nie mam.
— To być nie może! Więc wasi ludzie, więc nie wiecie chyba, któżby go śmiał porwać, dlaczego?
— Wybornie udajecie, rzekł Sołomerecki nieporuszony, ale mnie to nie oszuka. Baliście się, abym go od Firleja nie pochwycił, co bym był nieochybnie uczynił, dla tego zapewne. Ale ja go znajdę! zakrzyczał.
Księżna nie wiedziała co myśleć, osłupiała, z rękoma załamanemi stała przed nim.
— Ja go znajdę! powtórzył książę. Może myślicie zapozwać mnie o porwanie dziecka? myślicie z pomocą wojewody wymódz co postrachem? Ja się niczego i nikogo nie lękam mościa księżno, ani wojewody, ani was, ani samego króla! tknąć mnie nikt nie śmie. Niech przekonają! niech przekonają! Nie przekonanego więzić nie można. Wojewoda się nie odważy.
I podniósł pięść zaciśnioną w górę.
— Ale któż o tem mówi? zawołała Sołomerecka, ja was przyszłam błagać, nie grozić wam.
— Powtarzam wam, krzyknął popędliwie wywracając stół stojący przed nim Sołomerecki. Ja nic nie wiem!
— Słudzy wasi.
— Nie wiem! nie wiem! nie wiem! Jeśli słudzy, nie wiem także — nie męczcie mnie dłużej!
— Litości książę!
— Ja nie mam litości.
— Zlituj się.
— Nie umiem się litować.
— Wszystko co mam.
— Nic od was nie potrzebuję, prócz wyrzeczenia się dla syna imienia, którego nosić nie powinien.
— Ja się go wyrzekam.
— Dobrze, dajcie mi to na piśmie, urzędownie.
— Ale oddajcie mi syna.
— Syna — ja nie wiem o synu waszym, gdy mi dacie zaręczenie, razem z wami szukać go będę.
— Nie lękajcie się zdrady, zawołała Sołomerecka, przysięgam wam — oddajcie mi syna, wszystkiego dopełnię.
Książę zgrzytnął zębami z gniewu.
— Ale do stu tysięcy czartów — ja nie wiem gdzie jest!
— Książę, to być nie może! któżby go pochwycić mógł?
— Nie wiem, na Boga nie wiem!
— Wy! wy byście nie wiedzieli!
Sołomerecki zniecierpliwiony zadzwonił silnie i rzucił o ścianę dzwonek, który trzymał w ręku. Słudzy wpadli tłumnie.
— Wołać mi Nemirę!
Drugiemi drzwiami wszedł zielono ubrany mężczyzna, ten sam któregośmy widzieli u Hahngolda.
— Gdzie jest to dziecko? spytał go książę surowo.
— Ja nie wiem, przerażony rzekł Nemira.
— Kto je porwał? ty? twoi? ten żyd? mów! prawdę mów! mów przy niej. — Jeśli go masz w ręku tem lepiej — mów!
— Prawda, mości książę, odbąknął nieśmiało Nemira, ja — chciałem — to jest — starałem się, spełnić żądanie W. ks. Mości względem tego dziecka — ale...
— Ale, nie bąkaj, mów mi, a prędko! zawołał Sołomerecki posuwając się ku niemu.
— O! mów na Boga! mów, dodała matka.
— Ja — ja — ja nic nie wiem.
— Twoi go porwali dziś w nocy?
— Nie — mości książę, nie.
— Może ten żyd — wiesz.
— Jaki żyd? żyd? drżąc podchwyciła księżna.
— Nie, mości książę, ja nic nie wiem.
— Widzicie! widzicie! odwracając się do księżnej, rzekł Sołomerecki, cały poburzony i zapieniony z niecierpliwości i gniewu. Ja nic nie wiem, wyście to sami go skryli, wy udajecie. Ale na Boga nie ukryje się on przedemną, nie! nie!
I rzuciwszy wejrzenie srogie krwią zaszłe na bratowę, Sołomerecki oddalił się z Nemirą, którego odwiódł w głąb domu.
Gdy wyszli do drugiej komnaty, książę stał chwilę zamyślony, popatrzał w oczy dworzaninowi.
— Ty w istocie nic nie wiesz? rzekł wolniej.
— Nic, Mości książę, zupełnie, pierwszy raz słyszę.
— Ale ten żyd, umówiony od was dawniej, wiedział o tem, może chce mając w ręku chłopca targować się? Może to on go porwać kazał?
— Tego nie wiem mości książę.
— Spiesz do niego! Jeśli tam jest to chłopię, zostawić. Wszystko co chcę otrzymam. Nikt inny nie mógł go porwać, jeśli nie wymysł matki.
— Ale ona płakała mości książę.
— Łzy kobiece! to rosa codzienna! Nie kupić ich! Nemiro — idź.
Nemira skoczył na konia w stajni i popędził ku mieszkaniu Hahngolda, ale tam żyda nie zastał. Powiedziano mu że od dni kilku nie widzieli go w domu, niespokojni nawet byli o niego — gdzie się podział. Nemira pojechał do Bursy, której był kampsorem, ale i pan Pudłowski i nikt o żydzie powiedzieć nie umiał, od dwóch tygodni znikł z miasta.
Nie wiedząc kogo Hahngold używał wprzód do porwania dziecka, Nemira nie mógł dalej badać, powrócił więc do domu z niczem. Książę Sołomerecki palił się ze złości.
— To ich robota, wołał, rozesłać szpiegi, zapłacić choćby ostatniem, zastawić moje klejnoty — do ostatniego rzędu, a dojść gdzie on i co z nim zrobili.
Toż samo prawie, zimniej tylko, mówił wojewoda Firlej, który posądzając nikogo innego tylko księcia Zborowskich, klął się, że porwanego odszuka. Dziesięciu żydków sprawnych, których wojewoda do wszystkich podobnych używał robót, rozlecieli się po Krakowie, po okolicach. Matka ze swojej strony pieniędzmi, prośbami, łzami, starała się nakłonić otaczających ją, aby dołożyli starania dla odszukania dziecka. Ona pomimo zaklęć, nie mogła przypuścić nawet, aby kto inny nad Sołomereckiego był sprawcą tego nowego nieszczęścia.
We łzach gorżkich przepędziła ona cały pierwszy i następne dni święta, nie wychodząc już tylko do kościoła, nie widując tylko pana Czuryłę i swoich domowników. Nie miała już nawet siły drugi raz jechać do wojewody, któren odwiedziwszy nazajutrz Sołomereckę, starał się w nią wlać otuchę, zapewniając, że syna jej wynaleźć musi. Ale rozesłani szpiegowie nic stanowczego nie przynieśli.
Od pierwszej bytności księżnej u Sołomereckiego, ubogi który otrzymawszy jałmużnę, biegł za powozem do jej domu, który później ostrzegł idących dworzan w nocy Bożego Narodzenia, aby się mieli na baczności, siadał teraz zawsze na progu kamienicy, w której mieszkała księżna, lub na przeciw jej okien. Człowiek ten niedawno wpisany do Bractwa, opowiadający się niewolnikiem wyzwolonym niedawno z jassyru niewiernych, okrywał się tajemnicą dziwną.
Ponury, milczący, nie przestając z nikim ze swoich, niewiedzieć gdzie uchodząc na noc, ani wiedzieć zkąd zjawiając się na dzień, zdawał się przemyślać nad czemś długie godziny i rzadko kiedy wyciągał rękę po dar przechodzących. Szczątek żelaznego łańcucha, oznaka zbytej niewoli, wisiał mu zawsze na ręku. Obojętny na chłód, na słotę, na obelgi i razy, z oczyma wlepionemi w okna kamienicy, lub niebo, całe dnie nieruchomy przepędzał.
Czasem tylko zbliżając się do drzwi domu, którego zdawał się pilnować, mrucząc coś spoglądał wewnątrz, a gdy napotkał sługę ochotnego, rozpoczynał z nim rozmowę, wypytując o księżnę.
— Co was ona obchodzi? pytali go.
— Co? hm! dała mi kilka razy jałmużnę! Niech jej Bóg nagrodzi. A potem, jestem rodem z Rusi, moi rodzice służyli u jej rodziców, dziadowie u dziadów. Słyszałem o tem w dzieciństwie.
— Jak się nazywasz?
— Nie pomnę — nie pomnę! — Dwadzieścia kilka lat niewoli!
— Możnaż zapomnieć nazwiska?
— O! można! z głębokiem powiadał westchnieniem.
Nazajutrz po porwaniu młodego Stanisława, ubogi siedział u proga jak zawsze. Słudzy już tak do niego przywykli, że go nie spędzali. Widział wyjeżdżającą i powracającą księżnę, a gdy zalana łzami stąpiła w ganek, zatrzymał ją wyciągając rękę.
— W imie matki Bożej.
— Módl się za dziecię moje.
— Bądźcie o nie spokojni, odrzekł ubogi. Wczoraj...
— Ty wiesz co? spytała żywo.
— Byłem tam.
— Byłeś? mów.
— Słyszałem umawiających się.
— Kto oni?
— Jacyś, jacyś — szlachta. Było ich czterech. Przestrzegłem dworzan, ale to nic nie pomogło.
— Ci ludzie? znasz ich może.
— Nie znam, ale to nie byli ludzie księcia.
— Ty znasz księcia?
Ubogi spuścił głowę. Bóg czuwa nad uciśnionym, rzekł. Bądźcie spokojni.
— O! gdybym mogła.
— Strzeżcie się Czuryły, szepnął bardzo cicho żebrak. I on tam był wczoraj. Dodał jakby zmuszając się, z wyrazem boleści.
Matka stanęła zdziwiona, przerażona, nie pojmując co to ostrzeżenie znaczyć mogło, i po chwili zdumienia nie pytając więcej weszła do domu.
Nie mogła ona najmniej jednak posądzać wskazanego starca, który tyle jej dał dowodów swego przywiązania.
Przestroga żebraka zdała jej się omyłką dziwną, wszakże niespokojna, posłała za nim. Pana Czuryły nie było w Krakowie, odjechał niewiedzieć dokąd.
Rozmyślając nad tym wypadkiem, księżna co raz bardziej poczęła dziwić się słowom żebraka i natręctwu tego nieznajomego człowieka, którego od niejakiego czasu wszędzie spotykała. Posądzająca jak wszyscy nieszczęśliwi i zdradzeni, wpadła na myśl, że mógł być szpiegiem księcia.
Chwytając się jej, rozkazała natychmiast śledzić ubogiego i nie spuszczać z oczów. Sama zaś rozesławszy ludzi na wszystkie strony, w niepokoju i modlitwie oczekiwała wiadomości. Ale napróżno. Dnie po dniach mijały, a rozesłani jeden po drugim z niczem powracali. Wojewoda Firlej nic nawet przez swoich wprawnych szpiegów dowiedzieć się nie mógł nad to, że w nocy wilii Bożego Narodzenia pięciu ludzi ciemno ubranych wyjechali z Krakowa drogą ku Rusi. Jeden z nich w pośrodku jadący, średniego wzrostu, wysmukły, płakał i wyrywać się zdawał milczącym towarzyszom, którzy nic mu złego nie robiąc, gwałtem jednak prawie uprowadzili go z miasta, dokąd zdaje się chciał powrócić.
Kilkonastą laty wprzód nim opowiadane zaszły wypadki, między Bracławiem a Winnicą, nad skalistym brzegiem Bohu, który po zielonej kręcąc się łące, gdzie niegdzie nastawiał czarną skałę mchem porosłą, stał mały zameczek na wzgórku. Wał wysoki, opalisadowany otaczał go kręgiem; z jednej strony opływała rzeka, z drugiej woda fosy głęboko wyrytej, na której bokach tu i owdzie wyrzynał się kamienny pokład.
Dawno nie deptane wały pokryły się darnem zielonym, dzikiemi chwasty, a gdzie niegdzie dziki chmiel zarzucał się na palisady i gęstemi splotami okrywał je, wycinane swe liście zwieszając na bujno porosłe bodjaki, drobną tarninę i szypszynę. Piękne są brzegi Bohu, bo gdzie wzgórek dozwoli wzrokiem sięgnąć dalej, to widzisz gaje brzozowe i brzostowe, łąki zielone, pola złociste, role czerwonawe, wsie w sadach ukryte, kopuły wysmukłych cerkwi, krzyże wiejskich cmentarzy, i środkiem Boh jak wstęgę, a gdzie niegdzie źwierciadła stawów, błyszczące od promieni słonecznych. — Ale piękny widok ten nie zawsze równie był pięknym. Często wpadający z pod Oczakowa lub Budżaku Tatarzy przepłynęli płomieniem po polach, po wsiach, stratowali zielone łąki i dymem zakopcili Podole; a gdzie były wesołe osady, sterczały czarne pale pogorzałych chałup, wysokie słupy upadłych cerkwi, osmolone skelety drzew.
A nim naszli Tatarzy, uprzedzali ich wedle podań ludu kruki i ptastwo gromadami lecące, wisiała długo chmura w stronie od której przyjść mieli, powietrze było ciężkie i duszne, a nocą dźwięki niepojęte przebiegały powietrze i ziemia drgała jakby ze strachu wczesnego.
Zameczek o którym mowa, nigdy jeszcze nie był w mocy tatarskiej, zimą broniły go strome wały, starannie wodą polewane i jak szkło ślizkie, rzeczka która tu bystro płynęła nie zamarzała nigdy, nareszcie kilka działek ku wrotom obróconych, w baszcie wchodowej ustawionych. Nie opodal pod skrzydłem zamku, długa sadami uwieńczona rozsypała się po wzgórzu pochyłem wioska. — Zdala na widnokręgu bielał gród Winnicki, Korjatowiczowska dzielnica. Wnętrze opasane wałami, bardzo było szczupłe. — Jedna wchodowa ze spuszczanym mostem baszta broniła wejścia, dwie inne mniejsze stały na rogach czworoboku nieregularnego, a raczej w dwóch punktach koła zajętego wałami, na usypach podniesionych nieco.
Palisada łączyła bramę i dwa boczne bastjony, z których strzelnic patrzały działa na biegącą doliną drogę.
Wewnątrz kilka tylko budowli murowanych. Naprzeciw wrót długi piętrowy budynek z jednem wejściem warownem i strzelnicami, z kilką oknami nieregularnie powycinanemi na rzeki i smugi wychodzącemi, nic go nie zdobiło, z dwóch tylko rogów uczepione jak gniazda jaskółcze maleńkie bastjoniki, zawieszone w górze, zakończały długą gładkę ścianę, przeciętą dwoma odrapanemi szkarpami. Prostopadle do głównej budowy dwie inne mniejsze i niższe zajmowały resztę placu. Ściany ich niepodniosłe, ale dachy za to śpiczaste i kilka nad niemi okopconych kominów. Oprócz tego stajnie, składy, murowany skarbiec okrągły, kryły się za oficyną i folwarcznym domem. Dwie stare lipy, jedyne w podwórcu drzewa, smutnie nad wał wychylały gałęzie.
Ku rzece, po za domem, nie wielkie miejsce zasadzone wiśniami, brzostami, brzozami i młodą lipiną, formowało niby ogródek, na którego wolnych od drzew grzędach uprawiano ogrodowinę. — Z wierzchołka wału gdzie się wysuwały nań drzewa, dziwnie piękny odkrywał się widok na rzekę naprzód, potem na dalekie łąki, pola i Winnicę, jakeśmy wprzód opisali. Ten też tylko widok mógł ożywić nieco mieszkańcom zameczku smutny ich pobyt w ciasnem ogołoconem z drzew prawie i szczelnie opasanem miejscu.
Z okien piętrowych głównego domu, z baszt i bramy tylko, można było spojrzeć dalej, z podwórca zaś i dolnych piątr nic nad palisadę i wał nie dojrzałeś.
W tym to ustroniu stryj opiekun, sierotę swoją, którą za syna wydać pragnął, lat kilka przetrzymał w srogiem zamknięciu. Świeży wypadek z bogatą dziedziczką z domu Ostrogskich uczynił go nieufnym, bojaźliwym, niespokojnym. Nie wiedząc czy potrafi obronić, starał się ukryć dziedziczkę wielkich majętności, które lękał się dla domu swego ujrzeć straconemi. Tutaj zaś w pustym prawie dla napadów tatarskich kraju, gdzie bogaci właściciele lękali się przemieszkiwać i jakiemikolwiek dochody kontentując, spuszczali je na rządców co się odważyli wziąść na się obowiązek ciężki władania dobrami; tutaj nie było kogo lękać się księciu. Wprawdzie smutnie, samotnie, dziko rosła synowa przyszła, ale bezpiecznie za to. Nie obawiał się bowiem najmniej książę Tatarów, raz że zameczek jakkolwiek mały, był obronny i nie do wzięcia, dobrze osadzony, w działa, prochy i kule zawsze zaopatrzony: powtóre że Tatarzy rzadko miewali czas o zamki się kusić. W wielkich tylko wyprawach i to na krótko czasem próbowali szczęścia, a jeśli od razu nie zdobyli, odstępywali.
Tu zaś dla niezamarzłej rzeki, stromych wałów i czujnej straży, niespodziane pochwycenie było prawie niepodobnem.
Biedna sierota, z starszą od siebie nieco Agatką, dziewczyną wiejską do usług dworskich wziętą, z ochmistrzynią Janową i kilką sługami, smutnie najweselszy wiek pędziła. Kilka razy jak burza przeszli mimo zamku Tatarzy i widziała ich z zamkowej baszty sypiących się szarańczą na puste, wyludnione wcześnie sioła, widziała bezsilnie oskakujących wały, rzucających strzały do bramy dla wystraszenia oblężonych, podnoszących na żerdziach skrwawione głowy pobitych ludzi. Jedno to tylko przerywało smutnie, powolnie wlokące się godziny jak siostry rodzone, jak bliźnięta do siebie podobne. — Po przerażeniu, po pogromie, przebiegali często nazad Tatarzy (jeśli co zwyklej nie szli drugim szlakiem), albo puszczała się za niemi pogoń.
Napady tatarskie zawsze prawie zimą się trafiały, wiosnę, lato, jesień trzeba było spędzić, głosu nawet obcego nie słysząc w ciszy głuchej. — Przerywał ją tylko wieczorem głos dzwonów po rosie dochodzący z Winnicy, szmer wioski niedalekiej, odzywy ptastwa na błotach i szum wiatru na polach hasającego.
Jakie były zatrudnienia sieroty? Jak wszystkich kobiet naówczas. Nikt nie myślał o nauce, bo dla niewiasty kądziel, modlitwa, dziecko stanowiło wszystko. Przygotowanie więc do przyszłego życia nie wiele kosztowało. Uczono prząść, szyć, czasem trochę pisać (nasze księżne w XVI. wieku ledwie się niekiedy podpisać potrafiły), zresztą modlić się, ręcznych robót kobiecych wytworniejszych, gospodarstwa itp. Większa część tych rzeczy nabywała się bez pracy prawie, z napatrzenia, machinalnie; zostawało wiele czasu swobodnego na piosenki i dumania.
Sierota nasza śpiewała rzadko, dumała wiele. Nic tak nie usposabia do myślenia jak samotność tęskna.
W cieniu kilku tych drzew za zameczkiem rosnących, na ławce darniowej, w towarzystwie Janowej lub Agatki, czasem sama, sierota Anna całe dnie przesiadywała z kądzielą swoją, z krosnami, na których wzorki wyszywała. — Wieczorami słuchała głosu dzwonów, śpiewu ptaków, szmeru rzeki. — A kiedy nad tym szerokim krajobrazem, tak urozmaiconym i pięknym, zaszumiała burza, lubiła z baszty modląc się wprawdzie, drżąc trochę, patrzeć na pędzące chmury po nad ciemniejącą ziemią.
Wieczorem to były powieści bez końca, śpiewy nieustanne. Agatka na czele, za nią inne dziewczęta rozpowiadały dziwne stare dzieje, o Żmijowym wale, o Tatarach, o Wilkołakach, o zielu Baranku itp., śpiewały ruskie smutne pieśni, o sokołach kochankach, o mogiłach stepowych i kozakach mołodcach.
Wszak wiecie podanie o zielu Baranku, podanie które nietylko w ustach ludu, ale w poważnych księgach starych znajdziecie. W tatarskiej ziemi rosnąć ono miało na nizkiej łodydze, wychodził z roli baranek, zupełnie zwierzątku tego nazwania podobny, nawet wełną okryty, zjadał on do koła trawy otaczające, potem usychał. Powieść o tej dziwnej roślinie znalazła zupełną wiarę wszędzie, nasz Okolski ją jeszcze i późniejsi nawet powtarzają.
Takiemi to powieściami o dziwach, o zaklętych królewnach i królewiczach po nie przybywających zdaleka, karmiono smutną jej młodość. W samotności wcześniej dojrzała, wcześniej rozwinięta, prędko straciła Anna[2] wesołość, którą w jej położeniu dziecię tylko mieć mogło. Pytała często otaczających o to, co się jej w życiu własnem niepojętem wydawało, ale jej nie umieli czy nie chcieli wytłumaczyć.
Jednego wieczora siedziała zamyślona na wałach zamku pod wiśniowemi krzaki, cisza panowała do koła, słońce zachodziło jaskrawo, gdy ją obudził z drzemiącego dumania, co się obwija po głowie, podobne niewyraźnemu marzeniu, śpiew jakiś. — Głos był obcy, nieznany, męzki, szedł z dołu, z nad rzeczki. — Stado dzikich kaczek zerwało się z zarośli i przeleciało po nad zamkiem; a ruska piosnka brzmiała a brzmiała.
Anna słuchała jej z upodobaniem, bo to było nowem dla niej. Głos męzki tak świeży, miły, mocny, pierwszy raz odbijał się o jej ucho. Oczyma szukała śpiewaka. — Na Bohu płynął łódką młody chłopak i podniosłszy oczy na zamek, zastanowił się nieco, w łódce leżała rusznica. Pływak był młody, przystojny, ubrany jak szlachta się nosiła, przez plecy miał torbę, w ręku wiosło, na głowie słomiany kapelusz.
Z dziecięcą ciekawością wyskoczyła Anna na wał, aby go bliżej zobaczyć. On się ukłonił. Zapewne nie wiedział do kogo mówił, bo poufale odezwał się do niej:
— Podsłuchaliście mnie.
— Przepraszam, śpiewajcie.
— To bo ruska piosenka.
— Ja lubię ruskie piosnki.
— Najlepiej bo śpiewać, kiedy nikt nie słucha.
— Dla czego?
— Człek myśląc że go słuchają, chciałby co najlepiej, a nie potrafi nawet dobrze.
— Kto wy jesteście? zkąd? pierwszy raz was tu widzę.
Nieznajomy chłopak wskazał na gaj zdaleka ciemniejący na wzgórzach.
— To moja Słoboda; albo raczej ojcowska, ale ojciec daleko — ja tu sam. — A wy tutejsi? spytał.
— Tutejsza, odpowiedziała rumieniąc się Anna.
Ubiór księżniczki wcale jej stanu nie okazywał, skromna sukienka mogła zarówno pokrywać sługę szlachciankę przy księżniczce będącą jak ją samą. Szlachcic może i nie wiedział kto mieszkał na zamku; pokłonił się uśmiechając, ruszył wiosłem i długo oglądając za siebie, odpłynął dalej.
Nazajutrz wieczorem po rosie znowu brzmiała dumka młodego myśliwca, który płynął z chutoru swego zarośla na kaczki i skierował pod zamek, zatrzymał się, spojrzał.
Anna stała na wale.
Przemówili do siebie słów kilka.
— Do zobaczenia, rzekł chłopak płynąc dalej.
Trzeciego dnia dłużej niż poprzedzających stała łódka na Bohu, dłużej stała księżniczka oparta o palisadę wału; a odjeżdżając nie żegnał jej chłopak, ona powiodła za nim okiem długo, długo, aż gdzieś w trzcinach zniknął. To patrzała na drżące trzciny, póki drżały, potem w mrok wieczorny i nareszcie powróciła do zamku. On nie wiedział kto ona była, miał ją za równą sobie, za córkę rządcy; za sługę — i nie pytał kto ona. Ona nawet nie myślała, kto on taki.
Czternastoletnia na ów czas księżniczka, starszą się jednak wydawała nad lata, wysmukła, blada, jasnowłosa, niebieskiego oka, smutnego wyrazu twarzy, łatwo mogła pociągnąć ku sobie młodego, co nie widział nic nad opalone i rumiane wiejskie dziewczęta. Smutek jej twarzy nawet zdobił ją niewymownie. — W samotności łatwo przywyknąć do pierwszego co ją przerwie i rozjaśni. I Anna przywykła do cowieczornych odwiedzin sąsiada, do piosnek jego, do rozmów z nim, do wesołych żartów, któremi ją rozrywał. — Nikt na nią nie patrzał, nikt tym schadzkom wieczornym nie przeszkadzał, miały one ponętę tajemnicy, bez niebezpieczeństwa żadnego.
Długo tak, bardzo długo znali się, nie wiedząc o sobie wiele i bawili nie patrząc w przyszłość. — Nie mówili o sobie; — nie wiem jak nazwać to uczucie, które dwoje sierot (i tamten bowiem był prawie sierotą) łączyło. Miłość jest gwałtowna, niepohamowana, przyjaźń nadto chłodna, nałóg zaobojętny. — Oni się kochali, ale nie miłością znajomą nam powszechnie, nie samą tylko przyjaźnią, nie nałogiem też zimnym. Anna kochała go jak pierwszą w życiu rozrywkę, pierwszą może własność, jak się kocha tego co naprzód nas postrzegł, polubił i przywiązał do nas. — On kochał ją jak piękne, cudowne zjawisko, o którego pochodzenie pytać nie śmiał, aby mu nie znikło. Pierwszego wieczora poufały prawie, następnych stał się nieśmiały, lękliwy, posłuszny skinieniu, wdzięczny za uśmiech. Więcej nie żądał.
Nie wiem jak prędko dowiedział się, że nieznajoma dziewczynka była księżniczką; ale potem już się on nie pokazał na łódce, na Bohu, nie było schadzek wieczornych. — Anna niespokojna, próżno wyglądała.
Po niejakim czasie ujrzała go w zamku. Trwoga była od Tatar, sąsiedzi zbiegli się tu wszyscy, rad im był dowódzca: bo ręce w takim razie drogie. Ale przybyły widocznie unikał księżniczki.
Tatarowie rozsypali się w okół i plądrowali, dłużej nad zamiar pozostać musiał szlachcic na zamku. I znowu, znowu się zbliżyli, nowa prawie zawiązała znajomość, ale teraz ściślejsza, żywsza, straszniejsza na przyszłość. On, wdzięczen, że go wybrała, przysięgał jej całe życie poświęcić, ona ze łzami w oczach mówiła mu cicho:
— Opiekun żeni mię z synem swoim, z moim bratem, nie mogę być twoją.
— Tyś księżna, ty bogata — ja szlachcic — wiem że moją nie będziesz! Ale gdy pójdziesz za mąż, ja rzucę się na wojnę i dam zabić Tatarom...
I płakali tak cicho, i mówili tak skrycie, że nikt łez nie widział, ni słów nie podsłuchał. Nie śniło się nikomu o tem.
Księżniczka dochodziła lat piętnastu, rosła, rozwijała się z tem uczuciem, które z nią razem rosło, powiększało się, bez nadziei na przyszłość. — On był smutny, coraz dzikszy, coraz niecierpliwszy i za każdą razą, gdy do zamku przybywał, gdy się potajemnie widywali, zdawał się lękać bardziej czegoś.
Nareszcie jednego ranku zaturkotało we wrotach, książę stryj z synem przyjechał, wioząc z sobą księdza. — Anna w dni kilka zaślubioną została. Z wychodzącym nad Dniestr za Tatarami jej mężem, przyłączył się na wyprawę nieznajomy sąsiad z za Bohu. Męża przywieźli ranionego w oko strzałą; tamten nie wrócił więcej.
I nie było o nim słychać, i nie śmiała o niego pytać, i może go zapomniała?
Nie wiem. — Z tylą łzami, mogła spłynąć pamiątka wiosenna dni kilku weselszych. — Czegoż ludzie nie zapominają???
Dziwne są czasem przeznaczenia ludzi... Księżna Anna nie kochana w życiu przez nikogo (bo mąż ani miał czasu się do niej przywiązać), przeszła długie lata smutne, żyjąc może jednem tylko przypomnieniem kilku chwil weselszych, przypomnieniem człowieka co ją kochał, co nie śmiąc się przybliżyć nawet do niej, gdy ją ujrzał tyle wyższą od siebie, poszedł na zgubę umyślnie i zginął.
Lecz pamiętała ona o tem czy nie?... Któż wie co się w sercu dzieje. To pewna że nikomu nie mówiła, bo nikt nie wiedział o tajemnych schadzkach, o poznaniu się owem, o rozstaniu...
Szlachcic porzucił Słobodę swoją, na ręce zaufanego domownika napisawszy do brata, aby ją objąć przyjechał, a sam kilkunastu ludzi zebrawszy, przyłączył się jako ochotnik do garstki, która na czele mając Sołomereckiego, puściła się w pogoń za Tatarami, uprowadzającemi ogromny łup z Podola.
Pomimo przebiegłości napastników, którzy idąc na kraj obcy i wracając, doskonale umieli ślady za sobą zacierać, mnożąc je tak, aby niepodobna było rozeznać w którą stronę się udali, gdy obciążeni łupem, nową drogą dla większych zaborów wracali, pożarne łuny i dymy zdradziły Tatarów. Sołomerecki napróżno usiłując ich z tej strony Dniestru dognać, musiał się przeprawić niedaleko Chocima i puścić ku Budżakowi za Ordą.
Tatarzy, połączone Ordy Budżacka i Jedyssańska, zmykali ku Białogrodowi, trzymając brzegu rzeki i gęstych zarośli rozciągających nad Dniestrem. Codziennie pogoń była bliżej, ale dopędzić nie mogła uciekających żwawo.
Nareszcie niedaleko Tyhina (Benderu) wieczorem dnia wczesnej wiosny, ujrzano tylne straże Tatarów, ale nie pora była stoczyć z niemi bitwę. — Noc nadchodziła, deszcz lał, ziemia stepowa oślizła, koniom i ludziom więziła nogi i stąpić śmiało nie dawała. Tatarzy zdawali się znużeni i nie obracając ku pogoni, padli obozem z tamtej strony miasteczka Tyhina z jeńcami razem. Jeńcy i łup jeszcze nie byli podzieleni, odzyskać ich można. Sołomerecki wysłał część swoich, aby puściwszy się stepem okrążyli nocą obozowisko i z tamtej strony od Białogrodu razem z nim nazajutrz uderzyli. Sam chciał zająć półkolem Tatarów tak, aby ich do Dniestru przyprzeć. Ale na to siły mu nie wystarczały, więcej jednak ufając odwadze niż liczbie, od zamiaru nie odstąpił, rachując na to, że Tatarowie znużeni, że ogromne trzody, kupy jeńców, wozy łupu, nie dozwolą im myśleć nawet o walce. Ale się mylił. Orda uciekała dla tego tylko, aby garść pogoni za sobą wprowadzić na znany kraj, otoczyć i wyciąć. Liczba Tatarów daleko była większą, niż się spodziewano. Znając jak oni wiele zwykle z sobą koni prowadzą, i jak przez to wojska ich ogromnemi przy małej liczbie ludzi się wydają, Sołomerecki zbyt zmniejszył lik Ordy. Gdy tymczasem Budżackiej, Białogrodzkiej i Jedyssańskiej z nad Kujalnika Ordy kilka tysięcy było, a część główna która się przodem cofała, wypocząć czas miała. To co Sołomerecki zamierzał względem Tatar, oni myśleli, przygotowali dla niego, z tą różnicą, że z większą siłą, a odesłana garstka dla zajęcia tyłu obozowi tatarskiemu, do reszty osłabiła księcia.
Ludzie wysłani pławniami dniestrowemi dla przybliżenia się do obozu tatarskiego i wzięcia o nich języka, nic groźnego nie zobaczyli. Obóz leżący za Tyhinem w stronie Białogrodu na równinie stepowej blisko rzeki, chociaż ogromny, nie zdał im się groźny. Rachowali na liczbę wielką luźnych koni i większą jeszcze ztąd i jeńców podolskich. Tak więc bitwa gotująca się na ranek, zdawała wcześnie wygraną. W obozie polskim cieszono się nią noc całą, gotując o świcie na tabor uderzyć. Ale krótka była radość. — Około północy dwóch czy trzech srodze rannych przybiegli oznajmując o zupełnem zniszczeniu garstki wysłanej, którą w gołym stepie otoczywszy, wyrznęli Tatarzy tak, że ledwie kilku wymknąć się potrafili. Tylko co ochłonięto z postrachu i naradzano się co czynić miano, wahając już, czy nie lepiej by zbyt nierównej walki unikając, cofać, gdy z wielkim krzykiem zewsząd ukazujący się Tatarzy na polskie obozowisko naskoczyli.
Dzień ledwie świtać poczynał, deszcz pruszył, konie i ludzie pomęczeni byli, a co gorzej wódz i naczelnicy wszyscy pomięszani świeżą stratą, która zupełnie szyki popsuła i z napastników zmieniła ich na broniących się już tylko napaści. Postrach stał się wielki, ale mimo to Tatarzy nie zaraz rady dali taborowi. Jakkolwiek Polacy z wieczora dopiero wczoraj nadeszli, ani się oszańcować, ani miejsca wybrać mogli dobrego, szczęście im posłużyło, że się przyparli do szczątków starego trajanowego wału, który jako tako z jednej strony ich zasłaniał. Z drugiej były pławnie dniestrowe, któremi chyłkiem śród zalewów znajomych, ruszyli się Tatarzy. Jakkolwiek naprędce rozbity obozik, otoczony był jednak wedle zwyczaju wozami, połączonemi łańcuchy. Tatarowie niezręczni, w kilka tysięcy często taborowi podobnemu z kilkuset ludzi rady dać nie umieli.
I tu tak się stało z początku. Skoczywszy na strzał Orda, harcować poczęła do koła, ale przed silnym ogniem za wozami ukrytych żołnierzy ustępować kilkakroć musiała. Sołomerecki zagrzewał swoich, aby się trzymali, a widząc otoczonym zewsząd, myślał nad wieczór, porzuciwszy wozy, przerzynać nazad. Niektórzy radzili wpław Dniestr przebyć i uciekać. Ale ogromnie rozlane wody wiosenne myśleć nawet o tem nie dozwalały, a w razie możności nie wiele by to posłużyło, gdy z drugiej strony Jedyssańska Orda, koczująca niedaleko, napaść ich zaraz w stepie mogła.
Zamknięci w obozie swoim, umacniając go ile możności, Polacy odstrzeliwali się Tatarom, którzy ze swojej strony krążąc nieustannie w koło, zasypywali oblężonych strzałami i posuwali się coraz bliżej, starając zapalić wozy taboru.
Położenie garstki tej było rozpaczliwe, długo trzymać się tak, choćby najodważniejsi, dla braku żywności nie mogli. Potrzeba było koniecznie przebojem pójść na zginienie lub uratować. Ratunek wszakże wielce niepewny, bo ćma Tatar napływała. Zostawiwszy obóz swój pod strażą słabszych i zwoławszy świeże posiłki z niedaleko koczujących aułów, w bałkach naddniestrowych, Orda ze wszystkich stron opasywała tabor. Wkrótce nic widać nie było do koła, tylko tłumy dziczy z wrzaskiem, z zapalonemi oczyma hasającej po stepie. Od Dniestru nawet opasali ich Tatarzy, wielkim wiankiem ruchawym osaczając.
Na straszny ten widok garści ludzi wpadłych w zasadzkę, walczącej z tłumem kilkakroć liczniejszym, wszedł dzień wiosenny jasny, wietrzny, pogodny. Zamknięci w obozie widzieli jak na dłoni Tatarów, nadbiegających od Tyhina coraz liczniej, potrząsających tykami przygotowanemi, puszczających strzały i wywijających nożami. — Na srogich twarzach dziczy malowała się piekielna radość, mieli bowiem w ręku nieprzyjaciela, który poddać się prędzej — później musiał. Niektórzy przyskakiwali pod same wozy rzucając żagwie zapalone i kłaki, ale po wczorajszej słocie wilgoć broniła od ostatniej klęski pożaru.
W tej ostateczności Polacy wznieśli się do bohaterskiej odwagi. Widząc zgubę swoją, postanowili nie poddać do ostatniego. Urządzono kolej do obrony wozów, ściśniono rzędy, wszyscy rzucili na kraje taboru. Dopuszczając napastników do siebie jak najbliżej, za każdym wystrzałem kładli trupem całe seciny Tatarów. Z piekielnem wrzaskiem i zajadłością, odzierając swych trupów, wywlekając pobite konie z pod ognia, cisnęli się zapaśnicy nowi.
Tymczasem w polskim obozie brzmiała jakby na urągowisko stara pieśń, nie zapomniana jeszcze:
— Bogarodzicy.
Osmaleni prochem, ranni od strzał, zawalani błotem, Polacy jedni nabijali rusznice, drudzy celowali i strzelali. Nie było tam już wodzów, towarzyszów i ciurów, ale jedno wojsko, w którym biła jedna odwaga. Wszyscy się zrównali rozpaczliwem męztwem w obliczu niebezpieczeństwa.
Sołomerecki stojąc na wozie nieco dalej, donośnym głosem kierował strzałami, niekiedy sam nabitą rusznicę zmierzał i wprawny strzelec nie chybił nigdy, rzucał się między swoich, rozstawiał, leciał gasić ogień, kazał zataczać wozy ze środka obozu w drugi rząd do koła, biegał, zachęcał.
Im gęściej uścielała się trupem ziemia na strzał od polskiego obozu, tem zajadlejsi stawali Tatarzy. Będąc pewni że tę garść zduszą w chwili i jednym postrachem do poddania znaglą, Białogrodzianie i Jedyssancy pienili z gniewu na widok pobitych.
Gdy pierwsza chwila przerażenia przeszła, Polacy przeciwnie, z pogodnem czołem i pieśnią pobożną, stanęli gotowi umierać. Potrzeba było widzieć, jak wesołe śmiechy odzywały się po obozie, gdy o krok świszczały nad głowami strzały tatarskie. Rannych wynoszono natychmiast do środka taboru pod naprędce wczoraj uklejone z nad dniestrowych brzostów i dębczaków szałasy, ale po opatrzeniu ran i zatamowaniu krwi, silniejsi wyrywali się iść walczyć znowu. Pewni śmierci, którą przenosili nad sromotną i ciężką niewolę, ostatkiem sił chcieli walczyć, aby przynajmniej nabić dziczy jak najwięcej. W tym powszechnym zapale nie było jednego, coby się nie rozpalił widokiem męztwa wszystkich, obojętności na śmierć i niebezpieczeństwo.
Jednym z najzuchwalszych był szlachcic z nad Bohu. Klęcząc na wozie, otoczony bronią, z okiem krwią zabiegłem, z twarzą od prochu osmoloną, z rękoma zakrwawionemi, bo mu rusznica jedna przeładowana przy wystrzale się roztrzasnęła, brał broń nabijaną ciągle przez dwóch z tyłu stojących pachołków, mierzył i strzelał. Czapka nasunięta na uszy pełna była tatarskich strzał uwięzłych w jej futrze i wierzchu, suknia podarta także strzałami, kilka lekkich ran sączyło krew, on nic nie czuł, na nic nie uważał. Ręce mu się trzęsły, krew wrzała, policzki gorączkowym rumieńcem paliły. Głośniej od innych śpiewał Bogarodzicę.
Nagle zamieszanie jakieś w obozie uczuć się dało, strzały zrzadniały, ludzie szemrać poczynali, bojaźliwie za siebie oglądać. Tatarzy ośmieleni przypadli. Nasz szlachcic skoczył z wozu zobaczyć co się działo, i ujrzał niedaleko Sołomereckiego rannego strzałą w oko.
Ten widok na chwilę zmięszał wszystkich, ale kilku starszych i odważniejszych poczęli wołać, zachęcać i znowu wszyscy rzucili się do wozów. Na czele ich był szlachcic.
— Mścijmy się za niego, zakrzyczał, do rusznic, bij psiego syna!
— Bij Tatara!
Cały dzień bezskutecznie przyskakiwali Tatarzy zgrzytając zębami do taboru napróżno. Ogień nie ustawał, padali gęsto i niczego dokazać nie mogli. Naówczas biorąc się na sposób, przyciągnęli pod tabór pobranych w nocy jeńców i poucinawszy im głowy, poczęli niemi rzucać do obozu. Ale widok tego okrucieństwa rozsrożył jeszcze Polaków. Nad wieczorem Tatarzy widać namyśliwszy się, przestali napaści i niedaleko, otaczając garstkę obsaczoną, pokładli spoczywać, tak jednak że ich rusznicowe strzały dosięgnąć nie mogły.
Sołomerecki i wielu innych rannych, obóz w nieporządku i zamięszaniu, znaczna część prochu i kul wyszafowana, znużenie, wszystko kazało myśleć prędko o czemś stanowczem, gdyż jutrzejszego dnia mogło i żywności i ładunków zabraknąć.
Wszyscy zgodzili się na wycieczkę i przebój. Tatarowie nigdy się tego po całodziennej walce nie spodziewali. Polacy miarkując w której stronie oblegający byli najsłabsi i najmniej liczni, rzucając wszystko co obciążyć mogło w ucieczce, osiodławszy wypoczęte konie zmierzchem zaśpiewali znowu, rozerwali tabor i w nagromadzone rzeczy swoje, które rzucić musieli, podłożywszy ogień, wypadli na spiących prawie Tatar.
W jednej chwili zgiełk i zamięszanie stało się okropne. Cała siła Ordy wstała do koni i zaparła drogę tej garści. Polacy strzelając i tnąc przebijali się przez tłumy. Czarna chmura zasłaniała zachodnią łunę, deszcz lać począł, ziemia ślizka usuwała się z pod kopyt koni. Jedni padali roztratowani w mgnieniu oka, drugich stryczkami z koni chwytali Tatarzy i zsadzali wlokąc i chłostając, inni pobici strzałami walili się ranni; reszta skupiona ciasno, odstrzeliwając się, odcinając, parła naprzód. — Za niemi obóz płonął pożarem, a reszta tłuszczy poskoczywszy ratowała z płomieni co mogła jeszcze pochwycić, roznosząc szeroko po stepie rozżarzone głownie i szczątki pożogi.
Nie wielka garść Polaków potrafiła wymknąć się Tatarom. Ścigana przez nich do Chocima prawie, unosząc z sobą Sołomereckiego, dostała przecie w Podole. Z wesołej pogoni idącej z nadzieją odbicia jeńców, wróciła kupka rannych, zwalczona głodem, bojem, znużeniem, nie do poznania zmienionych i opłakujących straty niepowetowane najodważniejszych, największej nadziei braci.
Nasz Nadbożanin, kilką strzałami ranny, wyszedł był z innemi z obozu, ale sam dobrowolnie zostawszy się odstrzeliwać na tyle pocztu, pochwycony został przez Tatara, który nań pętlę zarzucił i wpół uduszonego pod nogi swojego konia pociągnął.
Nigdy prawie Tatar nie posuwał zemsty i zajadłości do zabójstwa bezbronnego jeńca, a to dla ważnej przyczyny. Jeniec była to majętność; czy okupiony przez swoich, czy przedany do Turcji stanowił zawsze pewną sumę. Niewolnicy niewierni u Turków wysoko cenieni i szacowani jako niezmordowani pracownicy, z trudnością nawet za dość znaczne sumy wykupieni być mogli, przysłowie bowiem przesądne muzułmanów powiadało, że kto ma chrześcjanina niewolnikiem, ten nigdy głodu i niedostatku nie dozna. Tej to okoliczności winien był życie Nadbożanin nasz, któren wkrótce straciwszy z oczów swoich, skrępowany i przywiązany do siodła, za panem nowym do obozu za Tyhinem wlec się musiał.
Straszliwy był widok jego.
W stepie równym i mogiłami tylko gdzie niegdzie zasianym, pokrytym zieloną wyskakującą po wiosennych deszczach trawą, zbitą kopyty Ordy, wyżłobionym kilką jarami, na lewo ku Dniestrowi, szeroko leżała Orda Białogrodzka i Jedyssańska powracająca z łupieży podolskiej. Dymiły ogniska, nad któremi pieczono końskie schaby, gotowano zacierkę z prosianej mąki i juchę z dorzniętych szkap, mąką zatartą. Konie ogromnemi stadami pasły się do koła, ku Dniestrowi gęsto na zielone już pławnie zbiegając. Tam i owdzie rozsypane były wozy, napełnione wszelkiego rodzaju łupem. Na nich widać było suknie pańskie i chłopskie, bogate sprzęty, ubiory kapłańskie, połamane krzyże i kielichy kościelne, zbroje, futra, makaty, płótna.
Stada wołów, owiec, koni, leżały znużone na ziemi szukając strawy i wody, nie mając siły się podnieść. Mnóstwo ich pozdychało i ze zdętemi brzuchy, wyciągnionemi skościałemi nogi, odartą skórą, czerwieniało gołem ścierwem. Dalej leżeli, stali, siedzieli powiązane w tył mając ręce, nieszczęśliwi niewolnicy wszelkiego stanu, płci i wieku. Starcy, dzieci drobne (najmilsza zdobycz Tatarów, bo ich wychowywali w swej wierze i obyczajach), kobiety. Niektórzy nadzy prawie, inni popaleni straszliwie, inni ranni, inni obłąkani nieszczęściem i bezprzytomni.
Był to obraz straszliwy, wstrząsający. Do koła ta dzicz upojona zdobyczą, wesoła, rozbestwiona, krwawa, we środku jeńcy płaczący i w milczeniu oczekujący najstraszniejszej chwili, podziału łupów. Starcy z wejrzeniem osłupiałem, dziewczęta z zapuchłemi od płaczu oczyma, matki rozpaczające, niemowlęta pojone mlekiem kobylem i leżące same na ziemi, po kilkadziesiąt razem; dzieci śmiejące się i skaczące, bo nierozumiejące jeszcze co się z niemi działo. Nad każdą kupą Tatarzyn z biczem na straży, często kobieta nawet wpół naga, baranim kożuchem okryta, z roztwartemi ustami i krwawą źrenicą.
Nie jedna niewolnica zapominając o sobie, szukała oczyma pochwyconej dzieciny, wyrwanej córki, nie jeden ojciec płakał za synem, który zmarł w drodze nie mogąc zbiedz za koniem Tatara, padł gdzieś w stepie i został na wieki. Mężowie rozdzieleni od żon, napróżno starający się zbliżyć do nich, dzieci wyciągające zdala ręce do matek. Wśród tego obrazu, siwo-włosy stary ksiądz, z krzyżem z dwóch kijków białych związanym na piersi, w łachmanie na zbitych i silnych plecach, klęczący i pocieszający swoich, sprawiedliwością Bożą, nagrodami wiecznemi. Głos jego głuszą krzyki Tatarów, pisk dzieci, ryki bydła i gwar obozu.
Dalej, to dwa trupy blade odarte do naga, na których już siedli kruki i skubią oczy otwarte; jasne włosy dziewczyny rozwinęły się na stepowej czarnej ziemi, siwy włos rozsunął się po skroni. Nad niemi stara kobieta siedzi związana i płacze, to jej mąż, to córka.
Ale oto chwila stanowcza, w której obraz okropny, jeszcze się staje straszniejszym jeśli być może — chwila podziału jeńców. Murza dowodzący wyprawie, usiadł przed rozbitym z pilśni namiotem, wszyscy znoszą, spędzają, zwożą, co kto ma. Ludzie, bydło, rzeczy ściskają się w jedną kupę. Wydzielają część dowódzcy, części pojedyńczych ludzi, Orda się potem rozsypuje w step znowu. Złoto i srebro i suknie i konie i bydło i ludzie, zarówno niemiłosiernie dzieli milczący stary dowódzca wyprawy. Temu ojciec, syn drugiemu, tu matka a tam córka, tam mąż, a tam żona.
Każdy pędzi własność swoją przed sobą i napróżno jedni ku drugim wyciągając ręce, wołają, płaczą; — padają pod razami śmiejących się Tatar. A matka patrzeć musi na hańbę córki dziecięcia, mąż na zesromocenie żony, ojciec na katowanie syna. Krzyki bestjalskiej radości, wołania o pomoc która przyjść nie może, jęki gwałconych, ryczenie chłostanych, mieszają się ze śpiewem Tatarów i tętętem koni. Ci modlą się, tamci mdleją i konają ze strachu, inni poszaleli z rozpaczy. Dzieci na wozach bawią się sznurkami co je krępują i uśmiechają do siebie. Ksiądz stary głośno, wyraźnie odmawia modlitwę. Dwa razy ręka Tatara zatuliła mu usta uderzeniem krwawem, a kapłan nie przestał.
Murza powoli podjął łuk z ziemi, kazał się ludziom odstąpić i patrząc na krzyż, który starzec tulił do piersi, wymierzył do serca. Dobroczyńca! Strzałą jedną położył go trupem.
Szczęśliwy był Nadbożanin, że nie miał nikogo swego, nikogo nawet znajomego w tym tłumie. Schwycony, skrępowany, pociągniony, poszedł obojętnie na katownią, sądząc że ją zniesie odważnie. I zniósł by był własne cierpienie. Ale okropny widok, ale głosy wołające znanym językiem o pomoc do Boga, głosy kobiet bezsilnych wyrywających się napróżno zwierzęcym napaściom dziczy, oszaliły go prawie. Padł na ziemię zakrywając oczy, zatulając uszy, wzywając śmierci. Uczuł się chwyconym za powróz, który go krępował; stawiony przeciw Murzy, odpędzony na bok, nie postrzegł nawet komu się dostał w niewolę.
Nad wieczór dnia następnego, po dopełnionym podziale i najstraszniejszych okrucieństwach, dzicz ruszać się poczęła i rozbijać. Biczem z miejsca ruszony, Nadbożanin powstał i przytroczony do siodła, poszedł za nowym panem. Z nim razem była nie młoda niewiasta, dziecko niemowle i starzec bezsilny. Tatarzyn, który prowadził ich; doskonale rozporządził wszystkiemi, kilka sztuk bydła popędził przed sobą, dwa konie luźne szły obok niego, na jednym siedziała kobieta, na drugim starzec i dziecko; wszystkie trzy szkapy obwieszone były sukniami, skórami i różnym sprzętem. Ogromny łup zebrany w Podolu i Rusi katolickiej dozwolił każdemu z najezdników, dobrą uprowadzić zdobycz. Nadbożanin postrzegł w torbie wystający błyszczącym rogiem srebrny lichtarz z jednej strony konia, z drugiej żelazną patelnię. Starzec płakał, kobieta osłupiałem okiem patrzała, dziecko drzemało, Tatarzyn w milczeniu popędził bydło. Orda rozbiła się była i Białogrodzcy w swoją stronę, Jedyssańcy w swoją się udawali; Nadbożanin dostał się jednemu z Jedyssańców koczujących w bałkach nad Kujalnikiem za Dniestrem. Mimowolnie spojrzał w twarz swemu panu. Był to stary już człowiek srogiej twarzy, wklęsłych małych oczu, krótkich włosów czarnych, żółtej cery, odstawionych uszu. Na nagiej jego piersi kawałek baraniej skóry szerścią na wierzch obrócony, zszyty z przodu, marszczył się i garbił szeroko. Ręce z pod niego nagie, naga szyja wystawała, część nóg także obnażonych wisiała na sakwach któremi koń był obciążony; łuk miał i kołczan na plecach, nóż za pasem, kilka torb i dużo sznurów i łyk u łęku. Nie było wyrazu nasyconej radości jaka błyszczała w oczach innych Tatarów, na twarzy dzikiej, chmurnej, milczącego Jedyssańca. Zdawał się głęboko myśleć i machinalnie tylko dopełniać nadzoru nad zaborem swoim. Kilka razy zagadali do niego bracia mijając go, ale nic im nie odpowiedział. Zresztą uważał Nadbożanin, że drudzy byli dlań prawie z uszanowaniem. Jedyssaniec zboczywszy nad Dniestr, posuwał się drogą po nad pławniami, po stromych górach, szukając zda się brodu dla przebycia rzeki. Ale wiosenne wody wezbrane, szumiące, od koryta rzeki w odnogach długich po dolinie rozlane, zdawały się zupełnie nie do przebycia. Kilka razy zastanowił się Tatarzyn i pojechał dalej. Wjechali w laski skompij, brzostów, dębów i tarniny, środkiem których wydarte wodami jary; szare skały i żółte kamienie piaskowe z wnętrzności swych pokazywały. Przebywali strumienie, małe łąki, gąszcze i nareszcie stali spocząć na wzgórzu z którego daleki widok rozpościerał się na Dniestr, zarośla i kraj z drugiej strony rzeki. Tatarzyn w milczeniu zsiadł z konia, pospędzał biczem jeńców, puścił bydło w paszę, dobył zaraz pieczeni końskiej z pod siodła i począł jeść. Niewolnicy podzielili się kawałkiem chleba, któren wynieśli z obozu, chleba na żywność dla nich zabranego umyślnie, stwardniałego, spleśniałego, czarnego i zbrukanego błotem i krwią.
Inni krążący w tej stronie Jedyssańcy, poczęli się zbierać także na popas i porozpalali ognie, ale opodal od pierwszego. Tamci ustawiwszy podróżne kociołki gotowali z jaglanej mąki i sera kobylego ulubiony swój pokarm. Niewolnicy na boku cicho, płacząc rozmawiali z sobą. Nieznajomi, w tej chwili byli wszyscy braćmi i nikt z nich nie spytał drugiego — kto był? Każdy swoją nędzę opowiadał, mówił jak go pochwycono, lub opisywał co za katownie wycierpiał.
Na popasie od drugich niewolników dowiedział się Nadbożanin, że Tatarzyn któremu przypadł w niewolą, nie był Tatarem ale Tatarką. Jeden z Jeńców rozumiejący nieco języka dziczy, słyszał rozmawiających o niej Jedyssańców zowiących ją straszliwą czarownicą. Ciż sami opowiadali, że kobieta wyszła na wyprawę z mężem i synem, straciła obu w oblężeniu obozu polskiego i mówili że pewnie swoich więźniów wymyślnie przez zemstę pozabija. Żałowali oni jeńców jako straconego towaru, który by się mógł dobrze sprzedać w Białogrodzie, do Stambułu lub Adrjanopola.
Dowiedziawszy się Nadbożanin, że go prowadzi kobieta, czego poznać było niepodobna, zadrżał ze wstydu i postanowił wyrwać się z jej rąk. Tatarzy popasający pozostali, kobieta smagnęła biczem swoich niewolników i popędziła ich dalej. Złość ją brała, że Dniestru przebyć nie mogła, a z gniewu biła Nadbożanina i co raz to w oczy plwała starcowi, to schyliwszy się z konia do ziemi, zagarnąwszy garść błota, rzucała nią na spokojnego i niewzruszonego niewolnika. Niekiedy zgrzytnąwszy czarnemi zęby, pospieszała bijąc konie, odwracając się coraz i spoglądając gniewliwie na Dniestr. — Gdy się dobrze od innych Tatar oddalili, Nadbożanin zaczął mówić do starca.
— Uciekajmy, to kobieta!
— Nie chcę? gdziebym uciekł? odpowiedział starzec.
Tatarka zabroniła im mówić do siebie chłoszcząc obu. Szlachcic, począł powoli więzy krępujące go z tyłu, rozrywać; mrok padał.
Rozdłubawszy węzeł i utrzymując łyko dla niepoznaki w rękach, jeniec począł zwalniać kroku, jak gdyby ze znużenia, zostawać się, przypadać i jęczeć. Tatarka kłuła go nożem bez litości; ale w chwili gdy zajadle uderzała go nim, Nadbożanin pochwycił ją za rękę, wyrwał żelazo i skoczywszy z tyłu na konia, porwał ją za gardło.
Wrzasnęła straszliwie; — bojąc się aby jej krzyku do koła snujący się nie posłyszeli Tatarowie; szlachcic ścisnął za szyję tak, że ducha wyzionęła, a zrzuciwszy trupa, puścił się nazad.
Ale konie przywykłe do Tatarki i czujące dom w przeciwnej stronie stepu, nie łatwo dały się zwrócić. Kobieta i starzec łamali ręce i płakali.
— Nieszczęście! nieszczęście, wołali, zgubił nas, muszą złapać! złapią i będą karać jak zbójców, będą myśleć żeśmy mu pomogli. I stary drżał bezsilnie z przestrachu.
Nadbożanin nic mu nie odpowiedział, sam po chwili namysłu spuścił się z konia, porwał sakwy z mąką z niego i uskoczył w zarośla. Ledwie miał czas przypaść w gęstwinie, gdy Tatarowie nadbiegli i pochwytali jeńców. Ale zamiast mścić się, cieszyli ze śmierci kobiety, która ich część powiększała. Jeden wziął starca i dziecko, drugi kobietę, worki rozerznęli na dwoje; a niewiedząc czy miała więcej jeńców i z jakiej przyczyny nagle skonała kobieta, pojechali dalej ku Białogrodowi, szukając albo brodu, albo łodzi.
Szlachcic mniemał się ocalonym, postanowił iść powoli brzegiem rzeki, zaroślami, wodą, aż na Wołoszczyznę, miarkując że mu mąka w sakwach będąca, użyta oszczędnie, wystarczyć powinna. Całą pierwszą noc drapał się gęszczami i trzciną nazad. Nadedniem głosy Tatarów zmusiły go przypaść w wodzie prawie. Ale rany niedawne, głód, znużenie, zimno przejmujące od wody, poczynały działać.
Szlachcic uczuł się słabym; zawrót głowy, szum w uszach, drganie kolan, przeraziły go, bojąc się aby gorzej nie zachorował siedząc w miejscu i poddając się osłabieniu, zwlókł się i ciągnął dalej. Coraz gorzej a gorzej się czując, ku południowi rozciągnął się na pagórku, zamknął oczy, oczekiwał śmierci. Gorączka silna odjęła mu zupełnie przytomność, dziwne mary snuły się po drgającym mózgu. Widział się na łódce na Bohu, a na wale zamkowym uśmiechającą mu Annę, podającą rękę, wzywającą ku sobie, widział siebie w swej Słobodzie odludnej, na progu domostwa, gdy stada koni, owiec, bydła, wracają wiosennym wieczorem z paszy do domu, rozmawiającego z czeladką.
— To był sen tylko panie! mówił mu stary pasiecznik, wasza niewola, wasze nieszczęścia, to był sen. Łódka się na Bohu kołysze, płyńcie.
A młody chłopiec znów skakał w łódkę i płynął pod zameczek. I znowu witała go tam Anna podając rękę.
Sny ciemne i sny jasne następywały jedne po drugich, potem zamierzchło zupełnie, znikło wszystko.
Nadbożanin obudził się silnie miotany i targany, otworzył oczy, kilku Tatarów stali nad nim i wodą w twarz mu rzucając, wstrząsając nim usiłowali ocucić. Osłabionego i trawionego gorączką wsadzili na wóz wiozący łup, przywiązali powrozem do sterczących boków ogromnej arby parą wołów ciągnionej i pojechali ku Białogrodowi powoli.
Nazajutrz oczom biednego niewolnika zabłysnął poczynający się w lewo Liman dniestrowy. Na prawo był step, step na wszystkie strony dziki, nagi, najeżony tylko kurhanami, nasiany kośćmi bydła i ludzi wpół oszarpanemi z mięsa przez dzikie ptastwo i wilków. Zdala nad Limanem ogromnym jak morze, ukazały się szare mury Białego grodu, ściany zamku, minaret nad nim sterczący, księżyc meczetu; drzewa gdzie niegdzie osłaniające rozsypane do koła, liche domki lepione z kamienia, pokryte trzciną.
Wieczór był pogodny, jasny, wiosenny, świat się budził do życia, powiew łagodnego wiatru zwiastował cieplejszą porę; step zieleniał, kwitnął. W milczeniu posuwała się arba ku miastu, Tatarzy jechali na zmęczonych koniach wolno i poglądali zamyślono to na Liman i w stronę morza i Krymu, to na wieże starego zamczyska. — Białogród stawał się coraz wyraźniejszy, widać było baszty piętrzące się, okolny mur najeżony zębami, skałę czarną stanowiącą podstawę ogromnej budowy i ulice miasta poplątane, wązkie, ostawione domostwy podobnemi do kup gruzów, przysypanych kupą słomy. Gdzie niegdzie na ciemnem niebie wschodo-południa, wił się czarny dym tatarskich ognisk. Muezzin wołał z minaretu na modlitwę.
Przebywszy część miasta rozsypaną na płaskiej przestrzeni i pochyłości stepu ku Limanowi schodzącemu, złożoną z wązkich przesmyków, kamiennemi murki nad którą tylko dachy i gdzie niegdzie zaparte wrota wystawały, wyjechali na plac przed zamkiem obszerny, pusty. Tu rozmówiwszy się z kilku innemi Tatarowie, jedni zawrócili ku Bugasowi, tak zwanej od ujść dniestrowych części miasta, drudzy z jeńcem skierowali do zamku.
Szaro-białawe mury wrot, stanęły na oczach schorzałemu więźniowi, który tracąc powoli odzyskaną przytomność, począł sobie wyobrażać, że się znajduje na Bohu pod zameczkiem księżnej Anny i uśmiechnął się jakby do niej. Tymczasem przebywszy sklepiony wchód ziemny, most, minąwszy na prawo łaźnię Baszów Akkermanu, arba wioząca szlachcica, wtoczyła się w pierwszy podwórzec i zastanowiła prawie u samych wrót, na przeciw minaretu.
Z wierzchołka galerji Muezzin krzyczał piskliwie wiersze Alkoranu. Niewolnik usłyszał w jego krzyku głos Anny i zupełnie obłąkany, odpowiedział nań pieśnią tęskną, którą zanucił leżąc na wozie.
Silne uderzenie w głowę Tatara, który wziął to za naigrawanie niewiernego, pozbawiło znów nieszczęśliwego Nadbożanina przytomności.