Zygmuntowskie czasy/Tom III/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zygmuntowskie czasy |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Dziwne są czasem przeznaczenia ludzi... Księżna Anna nie kochana w życiu przez nikogo (bo mąż ani miał czasu się do niej przywiązać), przeszła długie lata smutne, żyjąc może jednem tylko przypomnieniem kilku chwil weselszych, przypomnieniem człowieka co ją kochał, co nie śmiąc się przybliżyć nawet do niej, gdy ją ujrzał tyle wyższą od siebie, poszedł na zgubę umyślnie i zginął.
Lecz pamiętała ona o tem czy nie?... Któż wie co się w sercu dzieje. To pewna że nikomu nie mówiła, bo nikt nie wiedział o tajemnych schadzkach, o poznaniu się owem, o rozstaniu...
Szlachcic porzucił Słobodę swoją, na ręce zaufanego domownika napisawszy do brata, aby ją objąć przyjechał, a sam kilkunastu ludzi zebrawszy, przyłączył się jako ochotnik do garstki, która na czele mając Sołomereckiego, puściła się w pogoń za Tatarami, uprowadzającemi ogromny łup z Podola.
Pomimo przebiegłości napastników, którzy idąc na kraj obcy i wracając, doskonale umieli ślady za sobą zacierać, mnożąc je tak, aby niepodobna było rozeznać w którą stronę się udali, gdy obciążeni łupem, nową drogą dla większych zaborów wracali, pożarne łuny i dymy zdradziły Tatarów. Sołomerecki napróżno usiłując ich z tej strony Dniestru dognać, musiał się przeprawić niedaleko Chocima i puścić ku Budżakowi za Ordą.
Tatarzy, połączone Ordy Budżacka i Jedyssańska, zmykali ku Białogrodowi, trzymając brzegu rzeki i gęstych zarośli rozciągających nad Dniestrem. Codziennie pogoń była bliżej, ale dopędzić nie mogła uciekających żwawo.
Nareszcie niedaleko Tyhina (Benderu) wieczorem dnia wczesnej wiosny, ujrzano tylne straże Tatarów, ale nie pora była stoczyć z niemi bitwę. — Noc nadchodziła, deszcz lał, ziemia stepowa oślizła, koniom i ludziom więziła nogi i stąpić śmiało nie dawała. Tatarzy zdawali się znużeni i nie obracając ku pogoni, padli obozem z tamtej strony miasteczka Tyhina z jeńcami razem. Jeńcy i łup jeszcze nie byli podzieleni, odzyskać ich można. Sołomerecki wysłał część swoich, aby puściwszy się stepem okrążyli nocą obozowisko i z tamtej strony od Białogrodu razem z nim nazajutrz uderzyli. Sam chciał zająć półkolem Tatarów tak, aby ich do Dniestru przyprzeć. Ale na to siły mu nie wystarczały, więcej jednak ufając odwadze niż liczbie, od zamiaru nie odstąpił, rachując na to, że Tatarowie znużeni, że ogromne trzody, kupy jeńców, wozy łupu, nie dozwolą im myśleć nawet o walce. Ale się mylił. Orda uciekała dla tego tylko, aby garść pogoni za sobą wprowadzić na znany kraj, otoczyć i wyciąć. Liczba Tatarów daleko była większą, niż się spodziewano. Znając jak oni wiele zwykle z sobą koni prowadzą, i jak przez to wojska ich ogromnemi przy małej liczbie ludzi się wydają, Sołomerecki zbyt zmniejszył lik Ordy. Gdy tymczasem Budżackiej, Białogrodzkiej i Jedyssańskiej z nad Kujalnika Ordy kilka tysięcy było, a część główna która się przodem cofała, wypocząć czas miała. To co Sołomerecki zamierzał względem Tatar, oni myśleli, przygotowali dla niego, z tą różnicą, że z większą siłą, a odesłana garstka dla zajęcia tyłu obozowi tatarskiemu, do reszty osłabiła księcia.
Ludzie wysłani pławniami dniestrowemi dla przybliżenia się do obozu tatarskiego i wzięcia o nich języka, nic groźnego nie zobaczyli. Obóz leżący za Tyhinem w stronie Białogrodu na równinie stepowej blisko rzeki, chociaż ogromny, nie zdał im się groźny. Rachowali na liczbę wielką luźnych koni i większą jeszcze ztąd i jeńców podolskich. Tak więc bitwa gotująca się na ranek, zdawała wcześnie wygraną. W obozie polskim cieszono się nią noc całą, gotując o świcie na tabor uderzyć. Ale krótka była radość. — Około północy dwóch czy trzech srodze rannych przybiegli oznajmując o zupełnem zniszczeniu garstki wysłanej, którą w gołym stepie otoczywszy, wyrznęli Tatarzy tak, że ledwie kilku wymknąć się potrafili. Tylko co ochłonięto z postrachu i naradzano się co czynić miano, wahając już, czy nie lepiej by zbyt nierównej walki unikając, cofać, gdy z wielkim krzykiem zewsząd ukazujący się Tatarzy na polskie obozowisko naskoczyli.
Dzień ledwie świtać poczynał, deszcz pruszył, konie i ludzie pomęczeni byli, a co gorzej wódz i naczelnicy wszyscy pomięszani świeżą stratą, która zupełnie szyki popsuła i z napastników zmieniła ich na broniących się już tylko napaści. Postrach stał się wielki, ale mimo to Tatarzy nie zaraz rady dali taborowi. Jakkolwiek Polacy z wieczora dopiero wczoraj nadeszli, ani się oszańcować, ani miejsca wybrać mogli dobrego, szczęście im posłużyło, że się przyparli do szczątków starego trajanowego wału, który jako tako z jednej strony ich zasłaniał. Z drugiej były pławnie dniestrowe, któremi chyłkiem śród zalewów znajomych, ruszyli się Tatarzy. Jakkolwiek naprędce rozbity obozik, otoczony był jednak wedle zwyczaju wozami, połączonemi łańcuchy. Tatarowie niezręczni, w kilka tysięcy często taborowi podobnemu z kilkuset ludzi rady dać nie umieli.
I tu tak się stało z początku. Skoczywszy na strzał Orda, harcować poczęła do koła, ale przed silnym ogniem za wozami ukrytych żołnierzy ustępować kilkakroć musiała. Sołomerecki zagrzewał swoich, aby się trzymali, a widząc otoczonym zewsząd, myślał nad wieczór, porzuciwszy wozy, przerzynać nazad. Niektórzy radzili wpław Dniestr przebyć i uciekać. Ale ogromnie rozlane wody wiosenne myśleć nawet o tem nie dozwalały, a w razie możności nie wiele by to posłużyło, gdy z drugiej strony Jedyssańska Orda, koczująca niedaleko, napaść ich zaraz w stepie mogła.
Zamknięci w obozie swoim, umacniając go ile możności, Polacy odstrzeliwali się Tatarom, którzy ze swojej strony krążąc nieustannie w koło, zasypywali oblężonych strzałami i posuwali się coraz bliżej, starając zapalić wozy taboru.
Położenie garstki tej było rozpaczliwe, długo trzymać się tak, choćby najodważniejsi, dla braku żywności nie mogli. Potrzeba było koniecznie przebojem pójść na zginienie lub uratować. Ratunek wszakże wielce niepewny, bo ćma Tatar napływała. Zostawiwszy obóz swój pod strażą słabszych i zwoławszy świeże posiłki z niedaleko koczujących aułów, w bałkach naddniestrowych, Orda ze wszystkich stron opasywała tabor. Wkrótce nic widać nie było do koła, tylko tłumy dziczy z wrzaskiem, z zapalonemi oczyma hasającej po stepie. Od Dniestru nawet opasali ich Tatarzy, wielkim wiankiem ruchawym osaczając.
Na straszny ten widok garści ludzi wpadłych w zasadzkę, walczącej z tłumem kilkakroć liczniejszym, wszedł dzień wiosenny jasny, wietrzny, pogodny. Zamknięci w obozie widzieli jak na dłoni Tatarów, nadbiegających od Tyhina coraz liczniej, potrząsających tykami przygotowanemi, puszczających strzały i wywijających nożami. — Na srogich twarzach dziczy malowała się piekielna radość, mieli bowiem w ręku nieprzyjaciela, który poddać się prędzej — później musiał. Niektórzy przyskakiwali pod same wozy rzucając żagwie zapalone i kłaki, ale po wczorajszej słocie wilgoć broniła od ostatniej klęski pożaru.
W tej ostateczności Polacy wznieśli się do bohaterskiej odwagi. Widząc zgubę swoją, postanowili nie poddać do ostatniego. Urządzono kolej do obrony wozów, ściśniono rzędy, wszyscy rzucili na kraje taboru. Dopuszczając napastników do siebie jak najbliżej, za każdym wystrzałem kładli trupem całe seciny Tatarów. Z piekielnem wrzaskiem i zajadłością, odzierając swych trupów, wywlekając pobite konie z pod ognia, cisnęli się zapaśnicy nowi.
Tymczasem w polskim obozie brzmiała jakby na urągowisko stara pieśń, nie zapomniana jeszcze:
— Bogarodzicy.
Osmaleni prochem, ranni od strzał, zawalani błotem, Polacy jedni nabijali rusznice, drudzy celowali i strzelali. Nie było tam już wodzów, towarzyszów i ciurów, ale jedno wojsko, w którym biła jedna odwaga. Wszyscy się zrównali rozpaczliwem męztwem w obliczu niebezpieczeństwa.
Sołomerecki stojąc na wozie nieco dalej, donośnym głosem kierował strzałami, niekiedy sam nabitą rusznicę zmierzał i wprawny strzelec nie chybił nigdy, rzucał się między swoich, rozstawiał, leciał gasić ogień, kazał zataczać wozy ze środka obozu w drugi rząd do koła, biegał, zachęcał.
Im gęściej uścielała się trupem ziemia na strzał od polskiego obozu, tem zajadlejsi stawali Tatarzy. Będąc pewni że tę garść zduszą w chwili i jednym postrachem do poddania znaglą, Białogrodzianie i Jedyssancy pienili z gniewu na widok pobitych.
Gdy pierwsza chwila przerażenia przeszła, Polacy przeciwnie, z pogodnem czołem i pieśnią pobożną, stanęli gotowi umierać. Potrzeba było widzieć, jak wesołe śmiechy odzywały się po obozie, gdy o krok świszczały nad głowami strzały tatarskie. Rannych wynoszono natychmiast do środka taboru pod naprędce wczoraj uklejone z nad dniestrowych brzostów i dębczaków szałasy, ale po opatrzeniu ran i zatamowaniu krwi, silniejsi wyrywali się iść walczyć znowu. Pewni śmierci, którą przenosili nad sromotną i ciężką niewolę, ostatkiem sił chcieli walczyć, aby przynajmniej nabić dziczy jak najwięcej. W tym powszechnym zapale nie było jednego, coby się nie rozpalił widokiem męztwa wszystkich, obojętności na śmierć i niebezpieczeństwo.
Jednym z najzuchwalszych był szlachcic z nad Bohu. Klęcząc na wozie, otoczony bronią, z okiem krwią zabiegłem, z twarzą od prochu osmoloną, z rękoma zakrwawionemi, bo mu rusznica jedna przeładowana przy wystrzale się roztrzasnęła, brał broń nabijaną ciągle przez dwóch z tyłu stojących pachołków, mierzył i strzelał. Czapka nasunięta na uszy pełna była tatarskich strzał uwięzłych w jej futrze i wierzchu, suknia podarta także strzałami, kilka lekkich ran sączyło krew, on nic nie czuł, na nic nie uważał. Ręce mu się trzęsły, krew wrzała, policzki gorączkowym rumieńcem paliły. Głośniej od innych śpiewał Bogarodzicę.
Nagle zamieszanie jakieś w obozie uczuć się dało, strzały zrzadniały, ludzie szemrać poczynali, bojaźliwie za siebie oglądać. Tatarzy ośmieleni przypadli. Nasz szlachcic skoczył z wozu zobaczyć co się działo, i ujrzał niedaleko Sołomereckiego rannego strzałą w oko.
Ten widok na chwilę zmięszał wszystkich, ale kilku starszych i odważniejszych poczęli wołać, zachęcać i znowu wszyscy rzucili się do wozów. Na czele ich był szlachcic.
— Mścijmy się za niego, zakrzyczał, do rusznic, bij psiego syna!
— Bij Tatara!
Cały dzień bezskutecznie przyskakiwali Tatarzy zgrzytając zębami do taboru napróżno. Ogień nie ustawał, padali gęsto i niczego dokazać nie mogli. Naówczas biorąc się na sposób, przyciągnęli pod tabór pobranych w nocy jeńców i poucinawszy im głowy, poczęli niemi rzucać do obozu. Ale widok tego okrucieństwa rozsrożył jeszcze Polaków. Nad wieczorem Tatarzy widać namyśliwszy się, przestali napaści i niedaleko, otaczając garstkę obsaczoną, pokładli spoczywać, tak jednak że ich rusznicowe strzały dosięgnąć nie mogły.
Sołomerecki i wielu innych rannych, obóz w nieporządku i zamięszaniu, znaczna część prochu i kul wyszafowana, znużenie, wszystko kazało myśleć prędko o czemś stanowczem, gdyż jutrzejszego dnia mogło i żywności i ładunków zabraknąć.
Wszyscy zgodzili się na wycieczkę i przebój. Tatarowie nigdy się tego po całodziennej walce nie spodziewali. Polacy miarkując w której stronie oblegający byli najsłabsi i najmniej liczni, rzucając wszystko co obciążyć mogło w ucieczce, osiodławszy wypoczęte konie zmierzchem zaśpiewali znowu, rozerwali tabor i w nagromadzone rzeczy swoje, które rzucić musieli, podłożywszy ogień, wypadli na spiących prawie Tatar.
W jednej chwili zgiełk i zamięszanie stało się okropne. Cała siła Ordy wstała do koni i zaparła drogę tej garści. Polacy strzelając i tnąc przebijali się przez tłumy. Czarna chmura zasłaniała zachodnią łunę, deszcz lać począł, ziemia ślizka usuwała się z pod kopyt koni. Jedni padali roztratowani w mgnieniu oka, drugich stryczkami z koni chwytali Tatarzy i zsadzali wlokąc i chłostając, inni pobici strzałami walili się ranni; reszta skupiona ciasno, odstrzeliwając się, odcinając, parła naprzód. — Za niemi obóz płonął pożarem, a reszta tłuszczy poskoczywszy ratowała z płomieni co mogła jeszcze pochwycić, roznosząc szeroko po stepie rozżarzone głownie i szczątki pożogi.
Nie wielka garść Polaków potrafiła wymknąć się Tatarom. Ścigana przez nich do Chocima prawie, unosząc z sobą Sołomereckiego, dostała przecie w Podole. Z wesołej pogoni idącej z nadzieją odbicia jeńców, wróciła kupka rannych, zwalczona głodem, bojem, znużeniem, nie do poznania zmienionych i opłakujących straty niepowetowane najodważniejszych, największej nadziei braci.
Nasz Nadbożanin, kilką strzałami ranny, wyszedł był z innemi z obozu, ale sam dobrowolnie zostawszy się odstrzeliwać na tyle pocztu, pochwycony został przez Tatara, który nań pętlę zarzucił i wpół uduszonego pod nogi swojego konia pociągnął.
Nigdy prawie Tatar nie posuwał zemsty i zajadłości do zabójstwa bezbronnego jeńca, a to dla ważnej przyczyny. Jeniec była to majętność; czy okupiony przez swoich, czy przedany do Turcji stanowił zawsze pewną sumę. Niewolnicy niewierni u Turków wysoko cenieni i szacowani jako niezmordowani pracownicy, z trudnością nawet za dość znaczne sumy wykupieni być mogli, przysłowie bowiem przesądne muzułmanów powiadało, że kto ma chrześcjanina niewolnikiem, ten nigdy głodu i niedostatku nie dozna. Tej to okoliczności winien był życie Nadbożanin nasz, któren wkrótce straciwszy z oczów swoich, skrępowany i przywiązany do siodła, za panem nowym do obozu za Tyhinem wlec się musiał.
Straszliwy był widok jego.
W stepie równym i mogiłami tylko gdzie niegdzie zasianym, pokrytym zieloną wyskakującą po wiosennych deszczach trawą, zbitą kopyty Ordy, wyżłobionym kilką jarami, na lewo ku Dniestrowi, szeroko leżała Orda Białogrodzka i Jedyssańska powracająca z łupieży podolskiej. Dymiły ogniska, nad któremi pieczono końskie schaby, gotowano zacierkę z prosianej mąki i juchę z dorzniętych szkap, mąką zatartą. Konie ogromnemi stadami pasły się do koła, ku Dniestrowi gęsto na zielone już pławnie zbiegając. Tam i owdzie rozsypane były wozy, napełnione wszelkiego rodzaju łupem. Na nich widać było suknie pańskie i chłopskie, bogate sprzęty, ubiory kapłańskie, połamane krzyże i kielichy kościelne, zbroje, futra, makaty, płótna.
Stada wołów, owiec, koni, leżały znużone na ziemi szukając strawy i wody, nie mając siły się podnieść. Mnóstwo ich pozdychało i ze zdętemi brzuchy, wyciągnionemi skościałemi nogi, odartą skórą, czerwieniało gołem ścierwem. Dalej leżeli, stali, siedzieli powiązane w tył mając ręce, nieszczęśliwi niewolnicy wszelkiego stanu, płci i wieku. Starcy, dzieci drobne (najmilsza zdobycz Tatarów, bo ich wychowywali w swej wierze i obyczajach), kobiety. Niektórzy nadzy prawie, inni popaleni straszliwie, inni ranni, inni obłąkani nieszczęściem i bezprzytomni.
Był to obraz straszliwy, wstrząsający. Do koła ta dzicz upojona zdobyczą, wesoła, rozbestwiona, krwawa, we środku jeńcy płaczący i w milczeniu oczekujący najstraszniejszej chwili, podziału łupów. Starcy z wejrzeniem osłupiałem, dziewczęta z zapuchłemi od płaczu oczyma, matki rozpaczające, niemowlęta pojone mlekiem kobylem i leżące same na ziemi, po kilkadziesiąt razem; dzieci śmiejące się i skaczące, bo nierozumiejące jeszcze co się z niemi działo. Nad każdą kupą Tatarzyn z biczem na straży, często kobieta nawet wpół naga, baranim kożuchem okryta, z roztwartemi ustami i krwawą źrenicą.
Nie jedna niewolnica zapominając o sobie, szukała oczyma pochwyconej dzieciny, wyrwanej córki, nie jeden ojciec płakał za synem, który zmarł w drodze nie mogąc zbiedz za koniem Tatara, padł gdzieś w stepie i został na wieki. Mężowie rozdzieleni od żon, napróżno starający się zbliżyć do nich, dzieci wyciągające zdala ręce do matek. Wśród tego obrazu, siwo-włosy stary ksiądz, z krzyżem z dwóch kijków białych związanym na piersi, w łachmanie na zbitych i silnych plecach, klęczący i pocieszający swoich, sprawiedliwością Bożą, nagrodami wiecznemi. Głos jego głuszą krzyki Tatarów, pisk dzieci, ryki bydła i gwar obozu.
Dalej, to dwa trupy blade odarte do naga, na których już siedli kruki i skubią oczy otwarte; jasne włosy dziewczyny rozwinęły się na stepowej czarnej ziemi, siwy włos rozsunął się po skroni. Nad niemi stara kobieta siedzi związana i płacze, to jej mąż, to córka.
Ale oto chwila stanowcza, w której obraz okropny, jeszcze się staje straszniejszym jeśli być może — chwila podziału jeńców. Murza dowodzący wyprawie, usiadł przed rozbitym z pilśni namiotem, wszyscy znoszą, spędzają, zwożą, co kto ma. Ludzie, bydło, rzeczy ściskają się w jedną kupę. Wydzielają część dowódzcy, części pojedyńczych ludzi, Orda się potem rozsypuje w step znowu. Złoto i srebro i suknie i konie i bydło i ludzie, zarówno niemiłosiernie dzieli milczący stary dowódzca wyprawy. Temu ojciec, syn drugiemu, tu matka a tam córka, tam mąż, a tam żona.
Każdy pędzi własność swoją przed sobą i napróżno jedni ku drugim wyciągając ręce, wołają, płaczą; — padają pod razami śmiejących się Tatar. A matka patrzeć musi na hańbę córki dziecięcia, mąż na zesromocenie żony, ojciec na katowanie syna. Krzyki bestjalskiej radości, wołania o pomoc która przyjść nie może, jęki gwałconych, ryczenie chłostanych, mieszają się ze śpiewem Tatarów i tętętem koni. Ci modlą się, tamci mdleją i konają ze strachu, inni poszaleli z rozpaczy. Dzieci na wozach bawią się sznurkami co je krępują i uśmiechają do siebie. Ksiądz stary głośno, wyraźnie odmawia modlitwę. Dwa razy ręka Tatara zatuliła mu usta uderzeniem krwawem, a kapłan nie przestał.
Murza powoli podjął łuk z ziemi, kazał się ludziom odstąpić i patrząc na krzyż, który starzec tulił do piersi, wymierzył do serca. Dobroczyńca! Strzałą jedną położył go trupem.
Szczęśliwy był Nadbożanin, że nie miał nikogo swego, nikogo nawet znajomego w tym tłumie. Schwycony, skrępowany, pociągniony, poszedł obojętnie na katownią, sądząc że ją zniesie odważnie. I zniósł by był własne cierpienie. Ale okropny widok, ale głosy wołające znanym językiem o pomoc do Boga, głosy kobiet bezsilnych wyrywających się napróżno zwierzęcym napaściom dziczy, oszaliły go prawie. Padł na ziemię zakrywając oczy, zatulając uszy, wzywając śmierci. Uczuł się chwyconym za powróz, który go krępował; stawiony przeciw Murzy, odpędzony na bok, nie postrzegł nawet komu się dostał w niewolę.
Nad wieczór dnia następnego, po dopełnionym podziale i najstraszniejszych okrucieństwach, dzicz ruszać się poczęła i rozbijać. Biczem z miejsca ruszony, Nadbożanin powstał i przytroczony do siodła, poszedł za nowym panem. Z nim razem była nie młoda niewiasta, dziecko niemowle i starzec bezsilny. Tatarzyn, który prowadził ich; doskonale rozporządził wszystkiemi, kilka sztuk bydła popędził przed sobą, dwa konie luźne szły obok niego, na jednym siedziała kobieta, na drugim starzec i dziecko; wszystkie trzy szkapy obwieszone były sukniami, skórami i różnym sprzętem. Ogromny łup zebrany w Podolu i Rusi katolickiej dozwolił każdemu z najezdników, dobrą uprowadzić zdobycz. Nadbożanin postrzegł w torbie wystający błyszczącym rogiem srebrny lichtarz z jednej strony konia, z drugiej żelazną patelnię. Starzec płakał, kobieta osłupiałem okiem patrzała, dziecko drzemało, Tatarzyn w milczeniu popędził bydło. Orda rozbiła się była i Białogrodzcy w swoją stronę, Jedyssańcy w swoją się udawali; Nadbożanin dostał się jednemu z Jedyssańców koczujących w bałkach nad Kujalnikiem za Dniestrem. Mimowolnie spojrzał w twarz swemu panu. Był to stary już człowiek srogiej twarzy, wklęsłych małych oczu, krótkich włosów czarnych, żółtej cery, odstawionych uszu. Na nagiej jego piersi kawałek baraniej skóry szerścią na wierzch obrócony, zszyty z przodu, marszczył się i garbił szeroko. Ręce z pod niego nagie, naga szyja wystawała, część nóg także obnażonych wisiała na sakwach któremi koń był obciążony; łuk miał i kołczan na plecach, nóż za pasem, kilka torb i dużo sznurów i łyk u łęku. Nie było wyrazu nasyconej radości jaka błyszczała w oczach innych Tatarów, na twarzy dzikiej, chmurnej, milczącego Jedyssańca. Zdawał się głęboko myśleć i machinalnie tylko dopełniać nadzoru nad zaborem swoim. Kilka razy zagadali do niego bracia mijając go, ale nic im nie odpowiedział. Zresztą uważał Nadbożanin, że drudzy byli dlań prawie z uszanowaniem. Jedyssaniec zboczywszy nad Dniestr, posuwał się drogą po nad pławniami, po stromych górach, szukając zda się brodu dla przebycia rzeki. Ale wiosenne wody wezbrane, szumiące, od koryta rzeki w odnogach długich po dolinie rozlane, zdawały się zupełnie nie do przebycia. Kilka razy zastanowił się Tatarzyn i pojechał dalej. Wjechali w laski skompij, brzostów, dębów i tarniny, środkiem których wydarte wodami jary; szare skały i żółte kamienie piaskowe z wnętrzności swych pokazywały. Przebywali strumienie, małe łąki, gąszcze i nareszcie stali spocząć na wzgórzu z którego daleki widok rozpościerał się na Dniestr, zarośla i kraj z drugiej strony rzeki. Tatarzyn w milczeniu zsiadł z konia, pospędzał biczem jeńców, puścił bydło w paszę, dobył zaraz pieczeni końskiej z pod siodła i począł jeść. Niewolnicy podzielili się kawałkiem chleba, któren wynieśli z obozu, chleba na żywność dla nich zabranego umyślnie, stwardniałego, spleśniałego, czarnego i zbrukanego błotem i krwią.
Inni krążący w tej stronie Jedyssańcy, poczęli się zbierać także na popas i porozpalali ognie, ale opodal od pierwszego. Tamci ustawiwszy podróżne kociołki gotowali z jaglanej mąki i sera kobylego ulubiony swój pokarm. Niewolnicy na boku cicho, płacząc rozmawiali z sobą. Nieznajomi, w tej chwili byli wszyscy braćmi i nikt z nich nie spytał drugiego — kto był? Każdy swoją nędzę opowiadał, mówił jak go pochwycono, lub opisywał co za katownie wycierpiał.
Na popasie od drugich niewolników dowiedział się Nadbożanin, że Tatarzyn któremu przypadł w niewolą, nie był Tatarem ale Tatarką. Jeden z Jeńców rozumiejący nieco języka dziczy, słyszał rozmawiających o niej Jedyssańców zowiących ją straszliwą czarownicą. Ciż sami opowiadali, że kobieta wyszła na wyprawę z mężem i synem, straciła obu w oblężeniu obozu polskiego i mówili że pewnie swoich więźniów wymyślnie przez zemstę pozabija. Żałowali oni jeńców jako straconego towaru, który by się mógł dobrze sprzedać w Białogrodzie, do Stambułu lub Adrjanopola.
Dowiedziawszy się Nadbożanin, że go prowadzi kobieta, czego poznać było niepodobna, zadrżał ze wstydu i postanowił wyrwać się z jej rąk. Tatarzy popasający pozostali, kobieta smagnęła biczem swoich niewolników i popędziła ich dalej. Złość ją brała, że Dniestru przebyć nie mogła, a z gniewu biła Nadbożanina i co raz to w oczy plwała starcowi, to schyliwszy się z konia do ziemi, zagarnąwszy garść błota, rzucała nią na spokojnego i niewzruszonego niewolnika. Niekiedy zgrzytnąwszy czarnemi zęby, pospieszała bijąc konie, odwracając się coraz i spoglądając gniewliwie na Dniestr. — Gdy się dobrze od innych Tatar oddalili, Nadbożanin zaczął mówić do starca.
— Uciekajmy, to kobieta!
— Nie chcę? gdziebym uciekł? odpowiedział starzec.
Tatarka zabroniła im mówić do siebie chłoszcząc obu. Szlachcic, począł powoli więzy krępujące go z tyłu, rozrywać; mrok padał.
Rozdłubawszy węzeł i utrzymując łyko dla niepoznaki w rękach, jeniec począł zwalniać kroku, jak gdyby ze znużenia, zostawać się, przypadać i jęczeć. Tatarka kłuła go nożem bez litości; ale w chwili gdy zajadle uderzała go nim, Nadbożanin pochwycił ją za rękę, wyrwał żelazo i skoczywszy z tyłu na konia, porwał ją za gardło.
Wrzasnęła straszliwie; — bojąc się aby jej krzyku do koła snujący się nie posłyszeli Tatarowie; szlachcic ścisnął za szyję tak, że ducha wyzionęła, a zrzuciwszy trupa, puścił się nazad.
Ale konie przywykłe do Tatarki i czujące dom w przeciwnej stronie stepu, nie łatwo dały się zwrócić. Kobieta i starzec łamali ręce i płakali.
— Nieszczęście! nieszczęście, wołali, zgubił nas, muszą złapać! złapią i będą karać jak zbójców, będą myśleć żeśmy mu pomogli. I stary drżał bezsilnie z przestrachu.
Nadbożanin nic mu nie odpowiedział, sam po chwili namysłu spuścił się z konia, porwał sakwy z mąką z niego i uskoczył w zarośla. Ledwie miał czas przypaść w gęstwinie, gdy Tatarowie nadbiegli i pochwytali jeńców. Ale zamiast mścić się, cieszyli ze śmierci kobiety, która ich część powiększała. Jeden wziął starca i dziecko, drugi kobietę, worki rozerznęli na dwoje; a niewiedząc czy miała więcej jeńców i z jakiej przyczyny nagle skonała kobieta, pojechali dalej ku Białogrodowi, szukając albo brodu, albo łodzi.
Szlachcic mniemał się ocalonym, postanowił iść powoli brzegiem rzeki, zaroślami, wodą, aż na Wołoszczyznę, miarkując że mu mąka w sakwach będąca, użyta oszczędnie, wystarczyć powinna. Całą pierwszą noc drapał się gęszczami i trzciną nazad. Nadedniem głosy Tatarów zmusiły go przypaść w wodzie prawie. Ale rany niedawne, głód, znużenie, zimno przejmujące od wody, poczynały działać.
Szlachcic uczuł się słabym; zawrót głowy, szum w uszach, drganie kolan, przeraziły go, bojąc się aby gorzej nie zachorował siedząc w miejscu i poddając się osłabieniu, zwlókł się i ciągnął dalej. Coraz gorzej a gorzej się czując, ku południowi rozciągnął się na pagórku, zamknął oczy, oczekiwał śmierci. Gorączka silna odjęła mu zupełnie przytomność, dziwne mary snuły się po drgającym mózgu. Widział się na łódce na Bohu, a na wale zamkowym uśmiechającą mu Annę, podającą rękę, wzywającą ku sobie, widział siebie w swej Słobodzie odludnej, na progu domostwa, gdy stada koni, owiec, bydła, wracają wiosennym wieczorem z paszy do domu, rozmawiającego z czeladką.
— To był sen tylko panie! mówił mu stary pasiecznik, wasza niewola, wasze nieszczęścia, to był sen. Łódka się na Bohu kołysze, płyńcie.
A młody chłopiec znów skakał w łódkę i płynął pod zameczek. I znowu witała go tam Anna podając rękę.
Sny ciemne i sny jasne następywały jedne po drugich, potem zamierzchło zupełnie, znikło wszystko.
Nadbożanin obudził się silnie miotany i targany, otworzył oczy, kilku Tatarów stali nad nim i wodą w twarz mu rzucając, wstrząsając nim usiłowali ocucić. Osłabionego i trawionego gorączką wsadzili na wóz wiozący łup, przywiązali powrozem do sterczących boków ogromnej arby parą wołów ciągnionej i pojechali ku Białogrodowi powoli.
Nazajutrz oczom biednego niewolnika zabłysnął poczynający się w lewo Liman dniestrowy. Na prawo był step, step na wszystkie strony dziki, nagi, najeżony tylko kurhanami, nasiany kośćmi bydła i ludzi wpół oszarpanemi z mięsa przez dzikie ptastwo i wilków. Zdala nad Limanem ogromnym jak morze, ukazały się szare mury Białego grodu, ściany zamku, minaret nad nim sterczący, księżyc meczetu; drzewa gdzie niegdzie osłaniające rozsypane do koła, liche domki lepione z kamienia, pokryte trzciną.
Wieczór był pogodny, jasny, wiosenny, świat się budził do życia, powiew łagodnego wiatru zwiastował cieplejszą porę; step zieleniał, kwitnął. W milczeniu posuwała się arba ku miastu, Tatarzy jechali na zmęczonych koniach wolno i poglądali zamyślono to na Liman i w stronę morza i Krymu, to na wieże starego zamczyska. — Białogród stawał się coraz wyraźniejszy, widać było baszty piętrzące się, okolny mur najeżony zębami, skałę czarną stanowiącą podstawę ogromnej budowy i ulice miasta poplątane, wązkie, ostawione domostwy podobnemi do kup gruzów, przysypanych kupą słomy. Gdzie niegdzie na ciemnem niebie wschodo-południa, wił się czarny dym tatarskich ognisk. Muezzin wołał z minaretu na modlitwę.
Przebywszy część miasta rozsypaną na płaskiej przestrzeni i pochyłości stepu ku Limanowi schodzącemu, złożoną z wązkich przesmyków, kamiennemi murki nad którą tylko dachy i gdzie niegdzie zaparte wrota wystawały, wyjechali na plac przed zamkiem obszerny, pusty. Tu rozmówiwszy się z kilku innemi Tatarowie, jedni zawrócili ku Bugasowi, tak zwanej od ujść dniestrowych części miasta, drudzy z jeńcem skierowali do zamku.
Szaro-białawe mury wrot, stanęły na oczach schorzałemu więźniowi, który tracąc powoli odzyskaną przytomność, począł sobie wyobrażać, że się znajduje na Bohu pod zameczkiem księżnej Anny i uśmiechnął się jakby do niej. Tymczasem przebywszy sklepiony wchód ziemny, most, minąwszy na prawo łaźnię Baszów Akkermanu, arba wioząca szlachcica, wtoczyła się w pierwszy podwórzec i zastanowiła prawie u samych wrót, na przeciw minaretu.
Z wierzchołka galerji Muezzin krzyczał piskliwie wiersze Alkoranu. Niewolnik usłyszał w jego krzyku głos Anny i zupełnie obłąkany, odpowiedział nań pieśnią tęskną, którą zanucił leżąc na wozie.
Silne uderzenie w głowę Tatara, który wziął to za naigrawanie niewiernego, pozbawiło znów nieszczęśliwego Nadbożanina przytomności.