Zygmuntowskie czasy/Tom IV/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
J.

Już miał wysiadłszy z kolasy wnijść na próg swego domu książe, gdy zastępujący mu drogę mężczyzna stanął we drzwiach tak, że przejście zaparł.
— Precz z drogi! zawołał popychając gwałtownie Sołomerecki.
Nieznajomy okryty płaszczem po oczy, nie odstąpił i kroku, sparł się nogami o uszak, głową o drugi, rozkrzyżował, nie ruszył.
— Precz! precz! powtórzył popychając go silniej książe i odwracając do sług.
— Słówko, Mości książe.
— Czego ten chce odemnie?
— Nie przejdziesz W. ks. Mość, póki nie pomówisz ze mną.
— Któż ty jesteś?
Młodszy Czuryło, (on to bowiem był) odpowiedział z przyciskiem.
— Przyjaciel księżnej pani.
— Czegoż chcesz? na życie moje zastawiłeś się tu?
— To być może.
— Więc bierz je, zakrzyczał Sołomerecki.
— Nie tak M. książe jak myślicie. Nie odrzucam ofiary, ale nadstawiam swoje za wasze.
— Ty! za moje! nowa obelga — sługa!
— Nie jestem sługą niczyim — szlachcic i wam równy.
— Mnie równy! Mnie równi są tylko Radziwiłłowie i Ostrogscy, hołyszu.
Za tą odpowiedzią, silny policzek Czuryły wślad dał się słyszeć.
Niepodobna opisać zajadłości z jaką książe rzucił się krzycząc na szlachcica, nie miał czasu dobyć szabli z gołą ręką, wściekły puścił się nań, porwał go wpół i rzucając o ziemię, nogami zdeptał.
Kilku dworzan, zdaleka w milczeniu poglądali na ten bój dziwaczny. Czuryło podniósł się w mgnieniu oka z dobytą szablą, książe swoją z pochew wyrwawszy, przypierał go do ściany wązkiego przejścia, w którem się znajdowali.
Zacięta walka rozpoczęła się.
Szable obcinały i szczerbiły co chwila, suknie padały na nich w kawałki porąbane, krew ciekła, a oni nie ustawali. Czuryło zbity upadkiem, w pierwszej zaraz chwili ranny, bił się jednak mężnie; księciu dodawało sił wspomnienie świeżej, krwią chyba zatrzeć się mogącej obelgi.
Kilka chwil w tem półcieniu migały tylko szable, słychać było zdyszany oddech walczących, uderzenia broni i wykrzyki urywane. Nikt nie śmiał wmięszać się między nich, Czuryło oglądał się, bo czuł jak słabiał.
— Do mnie! moi! zakrzyczał.
— To zasadzka! wołał Sołomerecki, to zdradziecki podstęp bratowej!
Nadbiegł Pieniążek z Łęczycaninem, ale tych wstrzymywali we drzwiach z dobytemi szablami stojący dworzanie książęcy. Tymczasem osłabiony szlachcic, usiłując co prędzej skończyć, ostatka dobywając sił, ciął raz po razu księcia, który szybkości uderzeń nie mogąc się zasłonić, przechylił się nareszcie i upadł pośliznąwszy na wznak.
Czuryło przeciął mu głowę i prawie w tej samej chwili pochylił się sam, oparł o ścianę i mdlejącym głosem zawołał:
— Ratujcie!
Usłyszawszy padającego, dworzanie posunęli się w korytarz, za niemi Pieniążek i Łęczycanin, który wołał:
— O! o! nawarzyliśmy pięknego piwa!
Widząc pana we krwi broczącego, rozjuszeni ludzie nastąpili z szablami na omdlałego zabójcę i byli by go rozsiekali w sztuki, gdyby nie oparli się im dwaj pomocnicy. Pieniążek walczył, gdy Łęczycanin usiłował na ramiona Czuryłę wziąść.
Ale byliby temu nie dali rady, gdyby nie przybycie starego ojca, który dowiedziawszy się o wyjściu syna, niespokojny, przeczuwając z jego mowy zasadzkę, pospieszył na miejsce.
Okropny widok zabitego księcia i wpół żywego, bo ledwie znaki życia dającego Czuryły, obłąkał starca. Rzucił się na oślep, siekąc pana Pieniążka i Łęczycanina, wziąwszy ich za nieprzyjaciół.
Ledwie go pohamowano przecie i opierając się sługom księcia, uniesiono trupa z domu. W płaszczu pana Pieniążka wyciągnięty, z zamkniętemi oczyma, zbroczony krwią obrońca księżnej zdawał się dogorywać. Niekiedy tylko konwulsyjne drgania dowodziły jeszcze w nim życia. Za niosącemi ciało szedł ojciec spłakany, z załamanemi rękoma, z suchą powieką, w odzieniu potarganem, sam ranny lekko i okrwawiony cały.
Dworzanie księcia Sołomereckiego podnieśli pana i położyli w pierwszej izbie na łożu. Jeden z nich pospieszył po felczera żyda w pobliżu mieszkającego.
Ten nadbiegł, ale wziąwszy puls, przyłożywszy rękę do serca, zwierciadło do ust, pokiwał tylko głową.
— Po co ja tu? on zabity, rzekł obojętnie.
— Zabity! powtórzyli ludzie spoglądając na siebie, piekielna myśl przeleciała im głowy. Rzucili się do domu, zabierając co jeszcze pozostało, co kto mógł pochwycić, wywodząc konie, zabierając suknie, klejnoty, wszystko. Jeden tylko stary sługa opierał się temu rabunkowi okropnemu w obliczu pana martwego, skrwawionego i sinego, leżącego w pustej izbie, ogołoconej ze wszystkiego. Ale jeden przeciw wszystkim nic nie mógł; z rozpaczą biegał od jednego do drugiego, zaklinał, prosił, groził, łajał, nic nie pomagało, odpychali go, a w ostatku zamknęli na klucz w ostatniej izbie. Potem zajadle spiesząc, waśniąc się, krzycząc, gromadząc, ładując tłómoki, jeden po drugim dosiadali koni w podwórcu i uciekali.
Obraz to był dziwnych i przerażających barw. Ten trup cały we krwi i ranach, w nagiej izbie, ta hałastra rabująca pozostałość: zimna, obojętna, chciwa, wynosząca się z pospiechem; ten ostatni, jedyny sługa wierny, zamknięty i w rozpaczy rwący sobie włosy z głowy, dobijający się do drzwi, wołający pomocy z okna, którego kraty obejmował sinemi rękoma.
A w ulicy niedaleko drugi orszak żałobny, syn na płaszczu niesiony, ojciec idący za nim w rozpaczy, bezprzytomny jak pijany, słaniający się i zataczający od muru do muru. Jeszcze nie doszli byli do mieszkania p. Czuryły, gdy kolasa księżnej i jej ludzie, wracając od kasztelana Firleja, spotkali się z panem Pieniążkiem i Łęczycaninem, niosącemi rannego.
Księżna Anna poznała starego Czuryłę i niespokojna kazała wstrzymać konie.
— Co to jest? co się wam stało? zawołała.
Na dźwięk tego głosu, ranny otworzył oczy, ujrzał Annę i podnosząc się na ręku wybełkotał sił ostatkiem:
— Zabity, bądź spokojna o syna, zabity.
— Kto zabity? kto?
— Kogoś zabił, jakiegoś księcia! rzekł Łęczycanin, bo stary Czuryło nic nie widział i nie słyszał.
— Panie Łowczy, zawołała księżna, na Boga powiedzcie mi co to jest?
Stary głowę podniósł, popatrzał obłąkanym wzrokiem do koła.
— Syn mój, rzekł, syn.
— Kto go ranił?
— Bił się z księciem.
— Z księciem, a książe?
— Nie wiem, bezprzytomny, zabity.
— Książe zabity?
Anna nie mogła pojąć tych wypadków, tak szybko po sobie następujących; w głowie jej się mięszało. Rozesłała swoich sług szukać lekarza dla Czuryły, sama nie wiedziała czy jechać do siebie, do nich, czy do księcia. Wreszcie wskazała sługom do domu. Ciało ponieśli dalej, gdyż młodszy Czuryło znowu omdlał i potrzebował spiesznego ratunku.
Pan Pieniążek zajął się natychmiast wszystkiem; widząc ojca w takim stanie, że raczej sam pomocy wymagał i opieki, niżeli by ją mógł dać komu.
A że bliżej znajdowała się kamienica pana Krzysztofa, tam więc zawrócono się z Czuryłą, i złożono go u Gronoviusa. Lekarz zajął się pilnie rannym, z pomocą Durana obmył rany, opatrzył je, zalał balsamem i zaleciwszy cichość i spoczynek, dozwolił do wieczora pozostawić u siebie. Stary ojciec płakał chwytając ręce lekarzy naprzemian i pytając ich bez ustanku:
— Będzie żył? czy wyżyje?
— Wedle wszelkiego podobieństwa, odparł Gronovius, rany nie są niebezpieczne, nie ma żadnej ważnej; ale liczne cięcia, utrata krwi wielka. Spokojności, czasu! Stary złożył ręce i siadł spokojniejszy w głowach synowskiego posłania.
Tymczasem księżna posłała do mieszkania brata, potem do Czuryłów, nareszcie oznajmując o wypadku do kasztelana.
Doniesiono jej, że książe nie żyje, reszta sprzętów i co było z nim rozszarpano, dwór się cały rozbiegł. Natychmiast posłani dworscy księżnej, zamówieni duchowni, i obmyślano wszystko, co do przystojnego pogrzebu potrzebnem być mogło.
Kapnicy już przybyli wprzódy, czuwali dokoła ciała; urząd zaś szukał zabójcy i rozesłał chwytać zbiegłych rabusiów. Należało co najrychlej uwieźć p. Czuryłę, ale to było niepodobnem, z powodu ciężkich ran jego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.