Zygmuntowskie czasy/Tom IV/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
PAPIERY.

W mieszkaniu księcia Sołomereckiego nowe przygotowania do podróży, słudzy wszyscy na nogach, konie wyprowadzając siodłają, zaprzęgają, a zgraja żydów lichwiarzy, pijawek czarnych, kręci się w dziedzińcach. Książe zawsze potrzebny pieniędzy, przywykły tak do wystawnego i marnotrawnego życia, że odmienić go już nie mógł; w gorączkowem tem zniecierpliwieniu oddaje ostatnie klejnoty w zastaw, pamiątki po ojcu, pamiątki po matce. Chmara żydów ciśnie się do izby, gdzie starszy dworzanin zawiera te wstydliwe i upokarzające umowy. Jedni rozpychają drugich, kłócą, bo każdy chce zyskać; dają się bić, bezcześcić, łajać, a nie ustępują.
Książe, z obojętnością wielkiego pana nie patrzy, nie dowiaduje się nawet; wydobywa klejnoty, spoziera na nie bez łzy w oku, bez żalu, i oddaje, obelgami obsypując lichwiarzy, których sam wezwał. Potrzeba mu pieniędzy na drogę, ostatnie sposoby dostania ich wyczerpał, przyjaciele pożyczać nie chcą; udał się do żydów.
W kąciku Kampsor Hahngold rozpatruje kutas pereł i pierścień z szafirem; dalej drugi waży srebrną złocistą nalewkę z miednicą. Na dworzanach księcia czyni to wrażenie niemiłe, szepcą między sobą, oglądają się, wahają.
— Słuchaj Miklasiu, mówił starszy jeden do młodzika w zielonej barwie, coś tu się u nas źle święci. Ostatki żydzi biorą.
— A co nam do tego.
— I bardzo Miklasiu! To pachnie ruiną i nędzą, ostatki! a potem może i chleba zabraknąć. Trzeba o sobie myśleć.
— Ja myślę, że jeszcze pora, nic nie nagli, będzie miał pieniądze.
— A! będzie, ale czy to te pieniądze wystarczą na długo? Żydowski grosz, to się rozłazi prędko, rzekłbyś że się spieszy powracać do nich nazad. I za te kutasiki nie wiele go dostanie, bo żyd inaczej jak połowy wartości nie da.
— A więc cóż?
— Trzeba o sobie myśleć. Ja podobno konia wziąwszy i jurgieltu zapomniawszy, drapnę szukać innego pana.
— Powiedz-że i mnie, kiedy, to i ja z tobą. Inny, podsłuchawszy rozmowy, przysunął się.
— Nie spieszcie się, panowie bracia, fortuna jeszcze się do nas obrócić może. To jest casus ekstraordynaryjny, wygramy bitwę z księżną Jejmością i będziemy bogaci.
— Jeżeli wygramy.
— To nie ulega wątpliwości.
Obcy jakiś wsunął się między dworzan.
— Panowie bracia, należycie do dworu księcia Sołomereckiego?
— Tak jest.
— A nie życzylibyście sobie odmienić pana?
— Czemuż nie, jeżeliby się co dobrego nadarzyło.
— Wyśmienitego, nadarzyć się może.
— Cóż takiego?
— Księżna Sołomerecka potrzebuje dworzan dla siebie i syna, podwójny jurgielt da i barwę, a kto wie, co dalej. Za wierne usługi. U niej obietnica święta i jest z czego otrzymać.
Starszy się oburzył.
— Księżna! nieprzyjaciółka pańska.
— Ba! mości panowie, a cóż wam uczyniła?
— I bardzo wiele, z jej przyczyny nasz książę goły tak, że jurgieltu zapłacić nie ma z czego, a na drogę klejnoty zastawia.
— Któż mu winien, wszak księżna Jejmość dawała mu majątek, gdyby tylko chciał jej dziecka nie prześladować.
— I nie przyjął?
— Ani chciał słuchać. A przytem księżna swoim dworzanom mogła by dać jakąś gratyfikacją, co by załatało ten nie wypłacony jurgielt.
— Doprawdy?
— Ja myślę.
— Wy od niej jesteście?
— Nie, proszony tylko o wyszukanie. Myślałem że widząc co się tu dzieje, zechcecie może zapewnić sobie bezpieczniejszą przyszłość.
Dworzanie poczęli z sobą umawiać się.
Wieść jak błyskawica przeleciała między niemi; starsi, za niemi młodsi poczęli wahać się; a gdy raz przypuścili możność porzucenia księcia, myśl ta coraz się wszelkiemi okolicznościami utwierdzała. Niektórzy pozabierawszy swoje szkapy ze stajni, wybierali się jechać.
Starszy złapał ich we wrotach.
— Dokąd mości panowie? dokąd?
— Nie ma tu już co robić pono, jedziemy szukać służby.
Jak tylko jeden odważył się to wyrzec, reszta poszła za nim. Nieznajomy czekał z obojętną twarzą niedaleko wrót. Starszy pobiegł do księcia.
— Dwór W. ks. Mości, zawołał zdyszany, dworzanie...
— Co się stało?
— Odjeżdżają.
— Jak? dokąd?
— Rzucają służbę.
— Z jakiego powodu? To być nie może.
— Bóg wie, zapewne zlękli się dzisiejszej rannej z żydami sprawy.
— Podli! rzekł bledniejąc Sołomerecki dumnie, niech jadą na złamanie karku! Nie wstrzymywać ich, zapłacić jurgielt ostatniemi.
I zaciął zęby, oczy mu się zaiskrzyły, padł na krzesło blady.
— Słyszysz W. Mość? ostatkami im zapłacić, nie chcę ich teraz, znajdę innych, nie chcę gdyby mnie na klęczkach prosili. W tem jest czyjaś podmowa. Idź.
Starszy wyszedł i nawołując wyjeżdżających z podwórza:
— Mości panowie bracia, rzekł, za pozwoleniem. Książe Jegomość kazał mi wam jurgielt opłacić na was i na konie, proszę do mnie.
Ta niespodziewana wiadomość zachwiała dworzany, porzucali konie, poszli odbierać pieniądze, kilku sądząc że się omylili i wstydząc swojego kroku chcieli pozostać. Starszy oznajmił że ma polecenie odprawić ich. Inni wierni księciu nie myśleli nawet o odjeździe; ale takich kilku tylko pozostało, reszta wysunęła się za wrota z nieznajomym, który ich poprowadził z sobą, szepnąwszy coś Hahngoldowi. Żyd pobladł, zamamrotał coś do drugich żydów, a lichwiarze w oka mgnieniu porzuciwszy jeszcze nie otaksowane klejnoty i nie chcąc już w żadną wchodzić umowę ustąpili.
Starszy pobiegł do księcia.
— M. książe, żydzi traktować nie chcą.
— Co się im stało?
— Nie pojmuję! nie rozumiem, poszeptali coś z sobą, porzucili umowy i poszli.
— Wszyscy?
— Wszyscy. Książę osłupiał.
— W tem jest jakaś sprawa szatańska. Pieniędzy! pieniędzy i jechać! Muszę spieszyć, oni to dziecko przekleństwa uwiozą znowu! Do Litwy, do Litwy. Rób W. Mość co chcesz, a dostań mi pieniędzy.
— Nie wiem co mam robić, nie pozostało nic, gdy żydzi odmawiają.
— Innych wezwać.
— Było ich przed chwilą więcej niż potrzeba, teraz nie ma ani jednego.
— Ale z jakiegoż powodu?
— Nie pojmuję.
— Może warunki?
— Ja nie podawałem żadnych, wedle dyspozycji W. ks. Mości godziłem się na proponowane przez nich.
— Cóż ich odstręczyło? to coś jest.
— Jest, ale niepojętego!
Książe uderzył o stół pięścią.
— Wyjeżdżać! zawołał.
— Ale to niepodobieństwo!
— Wyjeżdżać mówię!
— Dworzanie uszli.
— Mniejsza o to, wyjeżdżać, wyjeżdżać!
— Nie ma pieniędzy.
— Wystarczy tych co są.
— Opłacone za rozkazem W. ks. Mości jurgielta.
— Wszystko wyszło?
— Do grosza, nawet dla dwóch zabrakło.
— Sprzedaj Wpan co chcesz. Wyjeżdżać, muszę dziś wyjechać.
— Ale cóż sprzedamy?
— Zastaw Wpan duszę, krzyknął książe w gniewie, a dostań pieniędzy; potem rzucił się do papieru i pióra, prędko napisał słów kilka do Piotra Zborowskiego i kazał wysłać dworzanina do niego.
Gdy się to dzieje, zrozpaczony i zniecierpliwiony książe przechadza się po izbie kroki wielkiemi, głowa mu płonie, miesza się, klnie, niepokoi. Sto razy pyta czy nie wrócił posłaniec od Zborowskich. Nareszcie przyjechał.
— Przywiózł pieniądze?
— List tylko!
Nieczytając, rzucił go na podłogę, oczy mu się roziskrzyły, zapaliły, zęby zgrzytnęły.
— Przyjaciele, zawołał, przyjaciele, niech ich szatan zdusi!! Rodzaj gorączki, rodzaj obłąkania opanowywa go, nie wie co począć.
— Wyjeżdżać! woła, wyjeżdżać! konie, powóz, sprzęty, sprzedać wszystko, pojedziemy we dwóch, we trzech a wyjeżdżać, wyjeżdżać!
Nie mniejsza niespokojność w gospodzie księżnej i u pp. Czuryłów, ta o synu zwątpiła, chce posyłać za nim; ci namawiają się co począć, młodszy wybiera się sam w drogę. On to odmówił dworzan księcia i przyjął ich dla Anny, sądząc że tym sposobem wstrzyma wyjazd jego, on szepnął żydom słowo czarodziejskie, które wstrzymało pieniądze. Ale i to nie pomogło zupełnie.
— Potrzeba go uprzedzić, rzekł młody Czuryło, jest nas kilku, wszystko gotowe, jedziemy, a nim książe przybędzie na dwór Sapiehy, już tam Stanisława nie zastanie.
To mówiąc, począł sposobić do drogi. Stary pomagał mu sam.
Z tłomoczka wypadł zwitek papierów zasmolonych długiem noszeniem po wierzchu, czerwonym sznurkiem jedwabiu związanych.
— Co to jest? spytał stary.
— A! to jeszcze pamiątka mojej niewoli.
— Jaka?
— Wiosłując na galerze tureckiej pod Stambułem, miałem za towarzysza i sąsiada biednego księdza przez zbójców morskich zabranego. Ten umierając oddał mi papiery jakieś, zaleciwszy abym za powrotem do kraju komu należeć będą przesłał, mają bowiem posługiwać jakiejś rodzinie naszej. Ksiądz był Polak podobno, lub przynajmniej długim pobytem u nas spolaczały. Wracał z Rzymu, gdy go pochwycili zbójcy.
— Widziałeś te papiery? spytał stary.
— W niewoli musiałem ukrywać i przepatrzyć nie miałem czasu, wróciwszy nadto byłem sobą zajęty; miałem to kiedyś uczynić później.
— Zobaczmy lepiej zaraz, przerwał stary, uderzony myślą jakąś szczególną.
— Zobaczcie ojcze, ja pośpieszę się w drogę wybierać.
Stary usiadł, rozwiązał sznurki, rzucił okiem, nagle wykrzyknął:
— Jezu! Marja! Co za zrządzenie!
— Co to jest?
— Ty nie wiesz?
— Nic nie wiem.
— Papiery ks. Hausera! papiery Sołomereckich! Ksiądz powracający z Rzymu to był on!
— Kto taki?
— Ksiądz wysłany przez nich, dla legalizacji małżeństwa księżnej. Wygrana! wygrana! zwyciężyliśmy!
— Nie pojmuję. Cóż to są za papiery?
— Wszystko skończone, tryumfujem, rzekł stary chwytając czapkę i laskę. Chodźmy do księżnej, do księżnej.
I zdyszany Czuryło, nie mogąc pohamować swej radości, schwycił się na pierwszego konia jakiego mógł znaleźć pod ręką, poleciał.
Księżna Anna tylko co powróciła z kościoła, smutna słuchała opowiadania sługi, który o odmówieniu dworzan przez młodego Czuryłę, o spóźnionym wyjeździe księcia zdawał jej sprawę. Spostrzegłszy Czuryłów obu z twarzą rozjaśnioną przybywających, nie wiedziała co myśleć.
— Czemu nie w drodze? spytała, on wyjeżdża.
— Nie wyjedzie jeszcze tak rychło, odrzekł młodszy.
— A tymczasem dobrą nowinę W. ks. Mości przynosim.
— Jakąż? co się stało?
— Wielki i ważny a najmniej spodziewany, nigdy nieprzewidziany wypadek.
— Na Boga, cóż może być takiego?
— Papiery ks. Hausera.
— Znalazły się? zawołała księżna podbiegając.
— Najosobliwszym trafem, mój syn...
— Odzyskał je, jakim sposobem?
— Będąc w niewoli, był towarzyszem księdza Hausera, zmarłego jak się pokazuje na galerze tureckiej. Konając polecił papiery memu synowi. Ten ich nawet nie patrzał dotąd. Dziś, gdyśmy się w drogę wybierali, wypadły.
Spytałem, przejrzałem je. Oto są.
Księżna Anna płakała z radości.
— O! to opatrzność Boża nad nami!
— Ale, dodała po chwilce, potrzeba księcia wstrzymać, to nic nie pomoże. Co począć z niemi?
Czuryło namyślał się chwilę.
— Radziłbym W. ks. Mości, rzekł, udać się z niemi do Firleja, pozwać księcia przed sąd arbitrów, aby przy świadkach zmuszony był niezbitemi dowody uznać wasze małżeństwo i dziecię z niego urodzone. Spieszcie tylko aby nie wyjechał.
Natychmiast księżna Anna kazała zajechać kolasce, siadła i udała się do Firleja.
Zastała go, że to było rano jeszcze, w komnatach żony. Dziwny to był widok, starca cudzoziemskim strojem wykwintnie ubranego, siwego już i dobrze podstarzałego, obok świeżej i młodej małżonki.
Była to, jakieśmy rzekli wyżej, trzecia już żona kasztelana, Mniszchówna z domu, lat ledwie podówczas dwadzieścia licząca. Bogata, strojna, siedziała z mężem panem u stołu, na którym ostatnie kasztelana dziecię bawiło się wielkiem piórem strusiem.
Stary kasztelan z uśmiechem poglądał na tę latorośl swego domu, a w jego wejrzeniu znać było dumy o przyszłości dziecięcia.
Księżna oznajmiona weszła.
— Cóż sprowadza miłą W. ks. Mość u mnie przytomność? spytał kasztelan.
— Szczęśliwy traf i prośba, odpowiedziała Anna.
— Bardzom rad, jeżeli jej w czem usłużyć potrafię, odparł kasztelan, mam bowiem na sumieniu zawiedzione W. ks. M. nadzieje względem dziecięcia, któregom się opieki podjął.
— Nic się złego nie stało, moi to przyjaciele z Krakowa go wywieźli potajemnie, bez mojej wiadomości, obawiając się napaści księcia.
— Doprawdy? I gdzie się dziecię znajduje?
— Na dworze Fryderyka Sapiehy.
Firlej zagryzł usta trochę nie rad, ale prędko wracając do grzeczności uprzedniej i uśmiechu, spytał:
— W czemże W. ks. Mości użytecznym jeszcze być mogę?
— Cała moja nadzieja na was, papiery o które starałam się przez nuncjaturę już są w mojem ręku.
— Jakto? ktoś skuteczniej odemnie wyjednał je?
— Nie, oryginalne papiery ks. Hausera znalazły się dziwnym trafem. Towarzysz niewoli jego w Turcji, wyzwolony przywiózł je. Oto są. Błagam was, wezwijcie do siebie księcia, arbitrów, niech ludzie widzą, niech sądzą, niech się to wszystko nareszcie bez mego wstydu zakończy.
Kasztelan spoglądał na podane papiery, przerzucił je wstając.
— Będzie, rzekł, jak pragniecie, jutro wezwę do siebie wszystkich znajdujących się w Krakowie panów braci senatorów i znakomitszą szlachtę, wezwę księcia, aby zmuszony był w obliczu ich uznać bratanka i później retraktacji nie mógł już uczynić. Bądźcie spokojni. Cieszę się waszą pomyślnością z duszy i serca.
— Ale książe jest na wyjezdnem, goni w Litwę za biednem dziecięciem mojem, nie wiem czy go wstrzymać potraficie.
— Sądzę, że potrafię, rzekł dumnie Firlej. Wnet poszlę do niego dworzanina z wezwaniem na dzień jutrzejszy, nie pisząc dla czego, a rozstawię moich ludzi, aby go z oka nie spuszczali i w razie upornej woli wyjazdu, wszelkiemi sposoby wstrzymali.
— Jakże wyrażę moją wdzięczność?
— O! to ja powinienem dziękować, żeście mnie na tę poczciwą usługę wybrali. Bądźcie spokojni, rozpiszę wnet listy.
Dworzanie i paziowie kasztelańscy stojący w bocznej komnacie, natychmiast wezwani rozbiegli się po znajdujących w Krakowie panach senatorach, zapraszając ich dla ważnej sprawy na jutro. List z kancelarji kasztelana wezwał księcia Sołomereckiego także.
Książe jeszcze się burzył opóźnionym wyjazdem swoim, gdy mu oddano pod pieczęcią Firlejowską grzeczne zaproszenie na dzień jutrzejszy; list nie wyrażał celu zgromadzenia, wymieniając tylko że na niem znajdować się mieli znakomitsi przytomni w Krakowie panowie bracia.
Sołomerecki rzucił go z początku obojętnie, ale dworzanin Firlejowski wymagał odpowiedzi koniecznie nalegając.
Namyślał się książe. Nadzieja spotkania się u kasztelana ze znajomymi, którzy pieniądzmi wesprzeć mogli, skłoniła go udać się. Jeden dzień opóźnienia, rzekł w duchu, nagrodzę pośpiechem w podróży.
Dał więc odpowiedź że się stawi i będzie. Rozstawieni ludzie mieli go przez cały ten dzień nie spuszczać z oka.
Rozpisane listy na wszystkie strony posłane zostały, pp. Zborowskim nawet (jako przyjaciołom Sołomereckiego). A Łaskiemu, ks. Uchańskiemu, biskupowi Karnkowskiemu, kilku kanonikom krakowskim i innym pp. senatorom i szlachcie.
Gubiono się w domysłach nad celem tego zjazdu, przypisując mu znaczenie całkiem polityczne. Ciekawość, to uczucie tak silnie nawet najpoważniejszemi, najsurowszemi władające ludźmi, skłoniła wszystkich do stawienia się u kasztelana. Nawet panowie Zborowscy, otwarci nieprzyjaciele jego, nie odmówili swego przybycia, sądząc, że ważne publiczne sprawy traktować się miały, a niechcąc by co bez nich postanowiono. Wieści o słabości króla, wcześnie gotująca się już nowego elekcja, intrygi dworu francuskiego i kardynała Commendoniego, nie czekające śmierci Augusta, dawały temu zjazdowi wszelkie podobieństwo do politycznej narady.
Tymczasem księżna, która także kazała śledzić kroki swego nieprzyjaciela, dowiedziała się z radością że wstrzymał swój wyjazd. Czuryło odłożył podróż na dni kilka, dwóch tylko jeden za drugim do Sapiehy wyprawując gońców z poleceniem młodemu księciu, aby się za odebraniem ich co najrychlej ukryć pospieszył.
Szczęśliwe wynalezienie papierów udowadniających małżeństwo niezbicie, nie mogło wszakże zupełnie uspokoić księżnę Annę o przyszłość syna. Stryj uznawszy go, będąc do tego oczewistością niezbitych dowodów przymuszony, mógł jednakże prześladować i czyhać nań później jeszcze. Położenie jego majątkowe, grożący mu niedostatek, rozprószone resztki fortuny, przywodząc do rozpaczy, naturalnie wzbudzać musiały myśl pozbycia się Stanisława i tak już oddawna w nim wzrastającą.
Czuła to księżna, a bardziej jeszcze oba Czuryłowie, zwłaszcza młodszy, który wylawszy się cały na usługi Annie, coraz bardziej gruntował się w zamiarze pozbycia księcia jakimkolwiek sposobem. Życie człowieka zdawało mu się małą ofiarą w miarę spokojności, którą księżnie i synowi jej zapewnić miało.
Nazajutrz około południa poczty panów polskich, kolasy biskupów, rydwany, konni, dworscy, paziowie, słudzy zajęli dziedziniec Firlejewskiego domu. Co chwila przybywali nowi, niektórzy nawet nie zaproszeni, ale ciekawi i pod różnemi pozory, chcący uczestniczyć w tem, jak się im zdawało, zgromadzeniu celem narady o rzeczy publicznej. Firlej uśmiechał się po cichu z omyłki wszystkich.
Wielkie sale napełniały się dygnitarzami, senatory, duchowieństwem, szlachtą.
Był to obraz wspaniały i wielki.
Szlachetnych i poważnych obliczów ludzie, po większej części podżyli już lub starzy, w strojach tak malowniczych, pięknych i bogatych, zasiadali krzesła w wielkiej sali pałacowej, ozdobnej w najbogatszy sprzęt, cały za granicą nabyty i dziwnie harmonijną jedność składający. Od sklepień, których ostrza wypukłe były złocone, zwieszały się sznury złote z nanizanemi jajami strusiów. Ściany obite karmazynową w wypukłe złociste kwiaty materją, w ramach złocistych kilka zdobiły obrazów. Były to portrety królowej Bony, króla Zygmunta Augusta, ostatniej żony jego i kilku Firlejów, piękny obraz Matki Bożej z dziecięciem Jezus starej szkoły włoskiej, z wiszącą przed nim złocistą lampą, zdobił główną ścianę, między dwoma oknami długiemi, wązkiemi, gotycko wyrabianemi.
Sprzęt pokryty był adamaszkiem karmazynowym, stoły, siedzenia białe ze złotem. Na wytwornych w kątach poustawianych szafach błyszczały florenckie sztucznie wyrabiane, kształtów wdzięcznych naczynia, posążki, puhary, szkła i osobliwości zamorskie. Wielki zegar po cichu szeptał w kącie, stojąc na wielce ozdobnej podstawie.
Zgromadzeni panowie kupkami podzieliwszy się, rozprawiali po cichu lub głośno o nowinach z Knyszyna, o kardynale, o jego namowach do wojny z Turcją, o wyprawach na Wołoszczyznę i t. p.
Firlej wysławszy syna, wymówił się od przybycia i dotąd nieukazał. Ciekawość posunięta była do najwyższego stopnia, tem bardziej, że nikt zaspokoić jej nie mógł. Same tylko domysły krążyły, jedne dziwaczniejsze od drugich.
Osobno trzech Zborowskich, otoczeni przyjaciołmi swemi, rzucając kose wejrzenia na Firlejowych druhów, poszeptywali złośliwe czyniąc uwagi.
— Patrzcie, co za przepych! — mówił Piotr do Andrzeja, nie darmo powiadają, że Firlej na królestwo patrzy i królewskiego tylko zgonu czeka, aby się z tem otwarcie wydać. Kto by to rzekł niedawnemi czasy, kiedy jeszcze Firlejowie nosili ogony królowej Jejmości.
— Kto pożyje zobaczy! odparł Andrzej.
Z wielkiej chmury bywa mały deszcz zwykle. Spadnie ta wielkość przybyszów maleńkim deszczem.
— I skończy na błocie, dodał ktoś inny. Wszyscy się rozśmieli.
— Patrzcie, rzekł Piotr, wskazując na Uchańskiego, co za polityk! Jaka układność, jakie wyrachowane postępowanie z katolikami i nami, jakie westchnienia gorące nad upadkiem wiary, jakie uśmiechy ostre i obosieczne, gdy mowa o nas. A jednak był czas żeśmy go szczerze za swego rachowali.
— Ja i dziś przy tem obstaję, zawołał inny z boku. Niech się tylko powiedzie nam, a będzie z nami.
— A gdy się noga ośliznie?
— Pierwszy wyklnie.
— Śliski rachunek na takim człowieku.
— A bez niego obejść się niepodobna.
W rozmaitych kątach sali rozmaicie też rozprawiano, domyślano się, czyniono uwagi, nie było wszakże, pomimo ożywionej rozmowy, tego bezporządnego, tłumnego gwaru, jaki dziś każde liczniejsze znamionuje zgromadzenie.
Wszyscy utrzymywali powagę osobistą imienia swego i urzędu. Najwięksi nieprzyjaciele, zamiast okazywania niechęci zimną grzecznością, poważną utrzymywali surowość oblicza. Powitania były wyrachowanego i wyszukanego stopniowania, rozmowy wstrzemięźliwe, obejście pełne rozwagi. Każdy trzymał na wodzy: słowa, twarz, ruchy. Spojrzawszy na to zgromadzenie najznakomitszych mężów, rzekłbyś z twarzy szlachetnych, z wytwornych ubiorów, z powagi ich, senat jakiego państwa, zabierający się roztrząsać ważne sprawy krajowe.
Jednemi drzwiami wszedł na salę książe Sołomerecki, którego pociągnęli ku sobie Zborowscy, drugiemi kasztelan Firlej.
Książe skromnie ubrany, zawsze z tą dumną postawą, z tem wejrzeniem wzgardliwem, głową podniesioną, wargą zaciętą, nosił jednak w twarzy ślady świeżego cierpienia, trosk i gryzącej go niespokojności. Gęste marszczki, zwiastuny bezsennych gorączkowych dumań, porysowały mu blade policzki i czoło. Kasztelan miał oblicze pogodne, jasne i wesołe, ubrany wytwornie, z młodzieńczą prawie troskliwością o siebie, wymuskany, uśmiechający i wszedł witając swych gości z kolei, ze zwitkiem papierów pod ręką.
Po pierwszych kilku słowach przeproszenia, po ściśnieniu rąk, pokłonach, zapytaniach o zdrowie, o familje i t. p. kasztelan wznosząc zwitek, sprosił znaczniejszych wymieniając ich po nazwisku do stołu, na którym rozłożył papiery.
Ciekawość rosła, wesołe oblicze Firleja chmurzyło czoło Zborowskim, pytali się siebie wszyscy, co to ma znaczyć?
— Zkąd ta wesołość i dla czego?
Między wezwanemi do stołu byli pp. Zborowscy; nieco udobruchani, zbliżyli się, gotowi wszakże opierać kasztelanowi, jeśliby chodziło tylko o coś przyszłość obchodzącego. Już oni naówczas ufni w pomoc kardynała, osnuwali swój zamiar pochwycenia przemocą starca Krakowa, wyrywając go z rąk Firlejowi.
— Nie dla żadnej sprawy publicznej, począł złośliwie uśmiechnąwszy się kasztelan, dozwoliłem sobie wezwać tu panów i miłych braci.
— A to coś osobliwego! dla swojej więc zabawki! mruknął Zborowski stawiąc marsa. Patrzaj go, już na króla zakrawa!
— Ale są, mówił dalej Firlej, sprawy prywatne, które czasem do ważności publicznych się zbliżają, obchodzą wszystkich lub obchodzić powinny. Niezgody familijne, prześladowania wzajemne osób krwią blisko połączonych, są klęską, której szczęśliwy kto zapobiedz może. Właśnie jedna to z podobnych okoliczności zmusiła mnie, prosić wszystkich tu przytomnych za sędziów i pośredników. Sprawa to nie moja, ale mojej opiece oddana, wywięzuję się z opieki nad sierotą.
Zadziwienie coraz się powiększało, a Firlej ukazując na papiery, tak mówił dalej:
— Rodzina zacna ks. Sołomereckich.
Książe pobladł i oczy mu zajaśniały.
— Rodzina zacna ks. Sołomereckich znajduje się właśnie w smutnem położeniu, z którego pragnąc wynijść wdowa i sierota, wzywają sądu i sprawiedliwości naszej.
— Nie rozumiem aby kto miał prawo mieszać się do tego, co między mną a siostrą być może, przerwał zbliżając się książe, nie uznaję nad sobą żadnego sądu. W tej sprawie ja sam, i ja sam jeden, jako głowa rodu stanowię.
— Zdacie się przecie, rzekł zwracając ku niemu z grzecznością Firlej, na zdanie przytomnych nas, ludzi nieinteresowanych, bezstronnych i życzących dobrze zarówno wam jak księżnej JMości.
— Pozwólcież mi przynajmniej podstępnie przed ten Areopag zapozwanemu, samemu swoją sprawę wyłożyć, dumnie zawołał książe.
— Z największą chęcią, słuchamy was, odpowiedział Firlej, prosiemy.
Książe postąpił jeszcze bliżej i sparłszy się o stół, tak mówić począł:
— Wiadomo tu zgromadzonym, lub niewiadomo być może, iż ojciec mój nad córką brata swego Anną miał opiekę. Ja byłem wysłany naówczas za granicę, gdziem we dworach cesarza Ferdynanda i innych książąt i panów niemieckich rycerskiej sprawie się przypatrywał. Za powrotem moim do kraju ojca już nie zastałem, brata mego nie znalazłem w życiu, siostra na dworze królowej matki. Ale cóż, siostra ta z dziecięciem, które powiada być mi bratankiem, utrzymując że zaślubioną została bratu memu; gdy dowodów małżeństwa tego nie ma żadnych, gdy dziecię podstawione widocznie a cała ta powieść stworzona, aby zakryć jakieś przewinienie i dom nasz zbezcześcić, wprowadzając weń cudzą krew, na którą spada najlepsza część majętności naszych. Małżeństwa tego mniemanego dowodów nie ma i być nie mogą, dziecię nieprawe. Ratując poczciwe imie nasze, chciałem podrzutka tego oddalić.
— Lecz, dorzucił Firlej, gdyby małżeństwo udowodnione zostało niezbicie?
— To być nie może.
— To jest, zawołał kasztelan. Oto dowody z Rzymu przywiezione. Niech arbitrowie sądzą je i powiedzą, zostaje li najmniejsza wątpliwość. Gdyż, dodał, w razie wątpliwości ja sam połączyłbym się z wami i podzielił szlachetne oburzenie przeciw matce dziecięcia.
To mówiąc, Firlej podał papiery ks. Uchańskiemu, Karnkowskiemu, którzy je z uwagą rozpatrzywszy, podali w kolej.
— Niech-że ja widzę te dowody! zakrzyczał niecierpliwie Sołomerecki. Zkąd one? muszą być podrobione, to być nie może, ja ich nie uznaję.
— Uznacie gdy tylko przejrzeć zechcecie, rzekł podając mu je Łaski, przekonacie się sami.
Wszystkich oczy zwróciły się na księcia, który z złością widoczną porwawszy papiery miął je w ręku, ozierał, czytał, a nareszcie rzucił.
— Tak, rzekł z gniewem, dowody są, to dziecię jest dzieckiem mego brata. Być może, być może! Uznaję.
— A zatem, dodał Firlej, wszelkie prześladowanie ze strony W. ks. M., dotąd usprawiedliwione, ustać powinno. Co więcej, zdałoby się nam, żebyś W. ks. M. biedną siostrę pokrzywdzoną i zapoznaną tak długo, powinien —
— Co chcecie mówić? zapytał burzliwie Sołomerecki.
— Należałoby się pojednać.
— Ja, z nią!! zawołał książe, nigdy!
— Cóż przeciw niej macie? spytali kilku.
— Co! zostawcie to mnie, odpowiedział. Nic nie mam! nic! nic! ale przepraszać ją, przejednywać mnie! Ja! wy mnie nie znacie.
— Owszem jako szlachetnego męża, jako człowieka, który sądził się w obowiązku strzedz nieskazitelności imienia swego, ale dziś.
— Dziś jam przekonany! osądzony! śmiejąc się gniewnie rzekł Sołomerecki, tak, w oczach wszystkich was, winny.
Pani bratowa chciała moje upokorzenie uczynić publicznem: i tego jej nie daruję.
— To ja uczyniłem, rzekł Firlej, ona nie chciała, jam doradził, jeśli jest wina, to moja; ale żądałem by dziecię to nie przez was jednych, ale dla uspokojenia waszego w obliczu wszystkich uznane zostało tak, jak je wprzódy uznał pan nasz król JM.
— Król JM., odparł Sołomerecki, mógł je uznać dla starej z księżną znajomości. Ona tak przypomina twarzą Radziwiłłównę!
Wszyscy oniemieli, on śmiał się złośliwie.
— Uznajecie więc, rzekł Firlej, małżeństwo brata i dziecię jego?
— Muszę, a więc uznaję, choć w gruncie wiem co myślę o tem! Tak, uznaję — żądacie, zgoda.
— My żądamy tylko szczerego przekonania waszego. Rozpatrzcie dowody lub polećcie je rozpatrzeć komu.
Papiery z kolei przechodziły z rąk do rąk i wszyscy musieli je przyjąć za ważne.
— Jakkolwiekbądź, dodał Firlej, ja obstaję przy chęci pojednania was, owszem polecenia wam dziecięcia, które odtąd staje pod opieką waszą.
Zrzućcie z serca długie podejrzenia i niechęci.
W tem otwarły się drzwi i wprowadzona przez Firlejową, ukazała się w żałobnej sukni blada księżna Anna.
Sołomerecki cofnął się, wziął czapkę i posunął ku drzwiom, cały w gniewie jeszcze, kasztelan go powolnie zatrzymał.
— Mości książe, rzekł, pozwólcie się przejednać, zapomnijcie przeszłości.
— Chcecie abym do dna przygotowany mi przez was wstyd wypił?
— Jest-li to wstyd, uznać swoją omyłkę?
— Bracie! zawołała postępując księżna, bracie, po tylu latach czyż nie przebaczysz mi jeszcze! mnie com zniosła z twej przyczyny tyle, dziecku, którego pieszczot wyrzec się musiałam dla ciebie — książe.
— Dziecko uznałem, małżeństwo ważne, rzekł chmurno brat, czego odemnie możecie więcej żądać? Wstyd mój postawiliście wysoko, aby go wszyscy widzieli, pożądaliście okryć mnie w oczach świata sromotą. Zrobiliście czego pragnęli, dokonali, cieszcie się ale nie żądajcie nic więcej i nie nazywajcie mnie bratem.
Księżna stanęła, on się odwrócił znowu do drzwi, duchowni poczęli go tamować i umawiać, opierał się.
— Nigdy, nigdy, rzekł. Zrobiłem wszystko czego było potrzeba, więcej, nigdy.
— Mój syn, zawołała Anna, ja w jego imieniu, chcemy ten dzień dla nas wielki uświęcić pamiątką, proszę was przyjmijcie od nas ten dar.
— Dar! od was! Jeszcze jedna sromota do zniesienia, ja nie potrzebuję niczego od was! niczego! Rozumiecie?
I podany przez Annę papier rozdzierając, zdeptał go nogami, plunął nań z pogardą.
Ten nieugięty upor napróżno starali się przełamać przytomni, zdawało się że coraz bardziej rozżarty uwagami ich, prośbami, łagodnością księżnej, wpadł w zajadlejszą zawziętość.
Zborowscy, przyjaciele, odstąpili nawet zaciętego, i wkrótce sam jeden u drzwi pozostawszy rzucił się z nich gwałtownie, uciekając bezprzytomny, oszalony. Dopadł swych koni w podwórzu i popędził zgrzytając zębami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.