Zygmuntowskie czasy/Tom IV/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
GRONOVIUS I DURAN.

Gdy Czuryłowie wchodzili do kamieniczki pana Pieniążka, w tym samym prawie czasie zatoczył się powóz Sołomereckiego przed wrota, zastanowił, i chmurny książe, osłaniając płaszczem, wszedł w ciasny dziedzińczyk. Widocznie szukał kogoś, obejrzał się do koła, parsknął ze wzgardą i wszedł na wschody wiodące do mieszkania pana Krzysztofa. Opowiadanie Łęczycanina miało się ku końcowi, gdy Sołomerecki zbliżał się ku drzwiom. Tu spotkał chłopaka, odarte dziecię posługujące Pieniążkowi.
— Gdzie tu mieszka, spytał, Gronovius?
— Grenobisz? Tu nie ma żadnego Grenobisza.
— Stary, łysy, siwy, cudzoziemiec, doktor.
— Na tyle mieszka doktor, ale nie Grenobisz, ten się jeszcze gorzej nazywa, bo Duran.
— A! Duranus! Gdzie? na tyłach? Prowadź mnie do niego.
— Ja! nie mam czasu, skrobiąc się sparłszy na poręczu wschodów, rzekł Jacuś.
— Wszak nic nie robisz?
— Ej! skrobię się! obojętnie mruknął chłopak.
— Grosz ci dam!
Chłopiec zdjął łachman czapki, przesadził poręcz, skoczył na wschody i potoczył się w dół jak kula, śpiewając piosenkę.
Sołomerecki zastał go na dole siedzącego na ostatnim wschodzie i świszczącego przeraźliwie.
Pan Czuryło z synem właśnie także schodzili, gdy głos księcia, znany im, bo świeżo słyszany, doszedł ich z dołu.
— O! już tu jest! rzekł młodszy, pewnie szuka Łęczycanina.
Zeszli szybko w cichości, ale gdy go mieli dognać, książe właśnie zawrócił się w dziedziniec za Jacusiem do Gronoviusa i Durana.
— Dokąd poszedł? spytał młodszy.
— Zdaje się, że do tych czortów czarnoksiężników.
— Jakich?
— Dwóch przeklętych Niemców, których pan podkomorzy koronny sprowadził dla doktorstwa, alchemii i nie wiem tam jakich praktyk tajemnych.
Tak było w istocie, Gronovius i Duranus byli nadwornemi pana Mniszcha, który ich pod ten czas odesłał do Krakowa. Jeden z nich na przemiany towarzyszył prawie zawsze podkomorzemu i jeździł za dworem królewskim z nim razem. Oni z Egidem, któregośmy wyżej widzieli, posługiwali w różnych razach Mniszchom i Giżance. Nie zapominajmy, że jak wszyscy wówczas, tak i król wierzył we wróżki, w czary, magią i czarnoksiężników, że się radził astrologów wieszczbiarzy, a nawet prostych bab, jak Budzikowa i Korycka.
Nim z Sołomereckim wejdziem do Gronoviusa i Durana, musimy uprzedzić czytelników, że wierny swemu czasowi książe podzielał zaślepienie wszystkich względem czarnoksiężników i magii. Wyczerpawszy wszystkie sposoby szkodzenia bratowej i bratankowi, Sołomerecki gniewny, rzucał się do ostatniego, szedł pomocy żądać od mniemanych wszystko widzących i wszystko mogących Gronoviusa i Durana.
Ci dwaj zajmowali na tyle kamieniczki pana Pieniążka mieszkanie dolne i piwnicę. Dawniej ono służyło za szynkownią, i dla tego wejście do lochu było z wnętrza. Urządzając swoje laboratorjum wybrali sobie umyślnie dwaj czarnoksiężnicy to miejsce, jako ukryte i dla nich wygodne.
Maleńkie drzwiczki w grubym murze wykute wiodły do tej tajemniczej ciemnej i nizko sklepionej pracowni. Sowa wypchana z rozczepierzonemi skrzydły u wejścia, oznajmowała mieszkanie Gronoviusa i Durana.
Duża izba urządzona była tak widocznie, aby uczynić wrażenie na wchodzących. Z dwóch wązkich okien, patrzących w ciasną uliczkę, jedno osłonione było czarnem suknem, drugie mało co wpuszczało światła. W pośrodku nizki, na grubych nogach wyciągał się stół, cały pokryty księgami, pismami, kawałkami drzewa, wosku, horoskopami, kwadraty astrologicznemi, kośćmi i t. p. Zegar i głowa drewniana straszna, rodzaj terafim, zajmowały środek stołu. Na ścianach wisiały wypchane zwierzęta różne, kości mammutowe, suknie wyszyte w znaki niebieskie i tajemnicze cyfry.
Dalej na pułkach słoje z monstrami w spirytusach, flaszki, gliniane kufle i hlaki, garnki, kolby szklanne do alchemicznych doświadczeń rozrzucone były. Na lewo wielki kapturem pokryty komin, przypierał do alchemicznego piecyka, na teraz zagasłego. Mnóstwo ziół schły porozwieszane i porozrzucane.
Słabe światło okna jednego powiększało jeszcze dziwaczność tej izby, nie dając dojrzeć niczego dokładnie: głowa tylko, którą zwać będziem terafim, kościotrup w kącie, mumia w swych powijaczach w drugim, wyglądały z cieniów.
Dwóch ludzi znajdowali się w pośrodku za stołem. Jeden maleńki, garbaty, łysy, z rudą brodą i okiem jednem zagasłem, zmrużonem, drugi poważny, piękny, słusznego wzrostu, dumnej postawy, w czarnej sukni z łańcuchem na szyi.
Mały zwał się Duran, słuszny Gronovius. Znać było że pierwszy był nie jako pomocnikiem tylko i anima damnata drugiego; chociaż w twarzy Gronoviusa, pięknej i na pozór nawet szlachetnej, w oczach jego zmrużonych, wargach przyciętych sarkastycznie, czytać było można, że i bez pomocnika chytry cudzoziemiec byłby się obszedł; sam by potrafił sobie wystarczyć.
Gronovius zajęty był pisaniem listu, Duranus rysował kwadrat magiczny napełniony liczbami, które naprzemian kreślił czarno, niebiesko i czerwono.
— Mistrzu, ozwał się chwilką przed nadejściem księcia poczwarny karzeł, szydersko, złośliwie, jak wam się zdaje, król JM. rad będzie swojemu kwadratowi?
— Nie przeszkadzaj mi pisać.
— A gdybym koniecznie chciał przeszkadzać? dodał złośliwy karzeł.
— W takim razie powiedz mi, to wcześnie przestanę.
— Nie, nie, pisz, chciałem tylko sprobować twojej cierpliwości.
— Nadużywasz jej Duran oddawna.
— Do prawdy?
I to mówiąc, jednem okiem, ale ognistem i kolącem spojrzał na Gronoviusa. No, no, pisz, pisz. Wprawdzie, oprócz kwadrata królewskiego, miałem z wami i o czem innem do pomówienia.
Tu umyślnie zawiesił.
— No, to mów, słucham, pewnie o wielkiem dziele?
— A o czem-że by innem?
— Myślę właśnie, o słonecznej wodzie.
— Znalazłeś co nowego?
— Zdaje mi się.
— Formułę nową, sprobujemy jej dzisiaj, wchodzi do tego elixir Aristaci i balsam merkuryjalny, wąż ukrzyżowany (siarczan złota) i księżyc.
— To nieszczęście że wąż będzie dużo kosztował, a wszystkie dotąd próby daremne.
— Cicho! na cóż to powtarzać tak głośno? alboż nie zostało nam tysiąc jeszcze prób, w ostatku zaś wyrocznia terafim, która powie, jak piękne robi się złoto i kamień filozoficzny?
— Zapewne, odparł Gronovius, ale twój terafim milczy jak pień.
— Bo też to nie jest prawdziwy Androides, ani Terafim. Wiesz co potrzeba do prawdziwego?
Gronovius się wzdrygnął.
— Cóż to! w proporcję wielkości wynalazku! dodał złośliwy Duran śmiejąc się. Jedno dziecię!
— Krew, zabójstwo.
— E! e! dajcież mi pokój ze skrupułami nie w porę. Wszystko to głupstwo. Bylebym tylko dostał co potrzeba. Pierworodne dziecię, głowę pierworodnego, rozkłutą dobrze, wytartą oliwą i solą ammonjacką. Otoczym ją świecami, podłożym złotą blaszkę pod język z imieniem demona wyrytym na niej, a powie nam co zechcemy.[1]
Na te właśnie słowa nadszedł książe, który do drzwi zapukawszy, ukazał się nagle, zszedł dwa stopnie w dół i stanął przed Gronoviusem wychodzącym na jego przyjęcie.
— Doktor Gronovius?
— Ja jestem!
Książę spojrzał na Durana, który niewstając zwrócił oko na niego i mierzył go niem bacznie.
— A to? spytał.
— Mój towarzysz, Duran.
— Do usług, mruknął karzeł. Co rozkażecie?
— Chciałbym pomówić tajemnie.
Gronovius powstał, drzwi zaryglował i skinąwszy na Durana, otworzył drzwi lochu, do którego wprosił księcia. Loch urządzony był na posłuchalnią, gdyż głośna nawet w nim rozmowa dosłyszaną być nie mogła. Wilgotne jego ściany okrywał papier zapisany znakami, figurami, linjami, lampa płonęła od sklepienia zwieszona, maleńki stolik z trupią głową w pośrodku, trochę gratów po kątach.
Gronovius podał zydel księciu, sam siadł w krześle. Duran ukazał się na wschodach w cieniu.
— Słucham.
— Rzecz taka: — Jest dziecię, które zgubić chcę.
— Dziecię?
— Chłopiec piętnastoletni.
— Cóż dalej?
— Dziecię to chcą udać za syna mojego brata, ja chcę aby nie żyło.
— Rozumiem, rzekł Gronovius, ale my się nie podejmujemy gubić ludzi, tylko im, ile nasza umiejętność dozwala, pomagać.
— Ja was też nie proszę o zgubienie dziecięcia.
— Więc o cóż, M. książę?
— Zkąd wiecie, kto jestem? czerwieniąc się spytał Sołomerecki, który żywo powstał na te słowa.
— Ja wszystko wiem, zimno odparł Gronovius.
— Więc wiecie także czego od was chcę?
— Chcecie wiedzieć, gdzie się to dziecko znajduje.
— Tak jest, nieśmielej już odpowiedział Sołomerecki, trąc ręką po czole.
— I nic więcej? wlepiając weń oczy rzekł Gronovius.
— Trucizny, wyrzekł tak cicho książe, że czarnoksiężnik raczej się domyśleć niż dosłyszeć musiał.
To mówiąc położył na stoliku woreczek z pieniędzmi. Gronovius schował go do kieszeni.
— Chodźmy na górę, zawołał, postaramy się zadość uczynić waszemu żądaniu. Duranus spiesznie poskoczył na krzesło i udał bardzo zajętego pracą, tak że się nawet nie odwrócił gdy weszli.
— Duranus, zawołał Gronovius — ten — wskazał na księcia, chce wiedzieć, gdzie się podziewa dziecko, o którem w tej chwili myśli.
— Wnet, odrzekł Duran, schwytując się i wymierzając oko na Sołomereckiego, powiedźcież mi naprzód, jakiej chcecie wróżby?
— Jakiej? alboż wiem, byle mi powiedziała czego żądam.
— Jest mnóstwo sposobów dojścia prawdy. Wywołaniem umarłych, tłumaczeniem snów, obserwacją gwiazd i konstellacji, aeromancją, pyromancją, hydromancją, rhabdomancją, ksilomancją i kleidomancją i innemi.
— Ja tam nic nie wiem, dumnie odparł książe, wróżcie jak chcecie, bylebyście mi powiedzieli gdzie jest.
— Wywołaniem umarłych? spytał Duran myśląc że zastraszy.
— Jak się wam podoba, zimno rzekł Sołomerecki.
— Albo za pomocą tej głowy, to jest Teraphim?
— Jak chcecie.
Gronovius i Duran spojrzeniem zdawali się naradzać, następnie ostatni obnażył ręce po łokcie, zdjął drewnianą głowę, ustawił ją na podłodze, zakreślił koło, wziął rószczkę, natarł się jakąś maścią ze słoika dobytą i począł biegając szeptać.
Książe stał niemy, zdziwiony i pomięszany. Duran szybko miotając się mówił, jakiś głos zdawał się mu z za okna, to z lochu, to z góry na przemian dopowiadać słowy nie zrozumiałemi, głucho. Ile razy książe głos ten dziwny, stłumiony posłyszał, obracał się to tam, to tam, ale nigdzie nie mógł dojrzeć zkądby pochodził. Gronovius oparty o stół patrzał obojętnie.
Duran wybiegawszy się dobrze, stanął wreszcie i rzekł kładnąc laskę. Skończone, wiem teraz wszystko.
— Słucham was.
Karzeł zdjął srebrną tackę ze stołu i podstawił ją księciu, mówiąc:
— Dla terafim! co ofiarujecie dla terafim?
Garstka pieniędzy brzękła na tacce.
— Pytajcie mnie, rzekł Duran.
— Gdzie on jest?
— W Litwie, odpowiedział karzeł.
— Mianowicie?
— Na dworze Sapiehy wojewody Podlaskiego.
— Kto go tam zawiózł?
— Czterech szlachty, na czele jej Krzysztof Pieniążek.
— Z czyjego rozkazu?
— Nieznajomego szlachcica.
— Jego imię?
— Głowa nie wie.
Książe się zamyślił. Dobrze, rzekł, a teraz reszta.
Gronovius mruknął na Durana. Ten podstawił drabinkę do półki, rozgarnął słoje, wyszukał flaszki z czerwoną jakąś mieszaniną, nalał z niej kilka kropel w maleńką bańkę, tak zrobioną, że mogła być zawieszona na sznurku i noszona na szyi, a potem podał ją księciu.
— Tylko tyle?
— Aż nadto wystarczające, odpowiedział Gronovius.
Sołomerecki schował podaną sobie flaszeczkę za suknię, pochodził po izbie, jakby się chciał uspokoić, wskazał ręką na drzwi, które mu Duran odemknął i powoli wyszedł.
Jacuś stał na drodze i świstał.
— A co paniczu? dostałeś lubczyku? spytał przedrwiewając; mówią że oni lubczyk przedają, hę? Czy to prawda?
Popchnięty w milczeniu, odskoczył na kilka kroków, zdjął czapkę i pokazując język, dodał niby żegnając:
— Nogi całuję, Lubczyka.
Ledwie się drzwi zamknęły, gdy Czuryło pukać do nich począł i wszedł z synem niespokojny.
Dwaj czarnoksiężnicy naradzali się nad czemś w pośrodku izby, Gronovius wyszedł naprzód.
— Chcę z wami pomówić na osobności. Wskazał na drzwi lochu, do którego on, syn i Gronovius weszli. Duran stanął na wschodkach.
— Wiecie kto od was wyszedł? rzekł Czuryło nie dobrze pokrywając niepokój, którego doznawał w tem miejscu dla niego straszliwem.
— To do was nie należy.
— Owszem za tem idę.
— W tem tajemnicy nie ma, Sołomerecki był u was.
— Być może, ja osób nie znam, nie wiem.
— Pytał was o bratanka.
— Nie pamiętam.
— Daliście mu flaszeczkę, którą wychodząc zgubił.
Gronovius pomięszał się niewymownie na widok bańki, zabełkotał, wstał i rzucił wejrzenie ku Duranowi.
— Ta bańka, mówił stary dalej, zawiera truciznę dla bratanka.
— Nie wiem, ona nie odemnie.
— O tem się później przekonamy, mówił Czuryło usiłując udawać odwagę, której mu wielce brakło.
— Ale czego wy chcecie od nas, zapytał poważnie Gronovius. Jeśli straszyć, uprzedzam was, że mnie się lękają, a ja się nikogo nie boję.
— Być może, jednak. Pozwólcie mi ułożyć się z wami.
— O co chcecie, ale mi nie groźcie.
— Powiedźcie mi czego od was chciał ten co wyszedł?
— Wszak wiecie.
— Domyślam się tylko.
— Domyślacie się może słusznie.
— Powiedzieliście mu gdzie jest bratanek?
— Powiedzieliśmy o co pytał. Dajcie nam tę bańkę — proszę, dodał, wyciągając rękę, może ona wzbudzić podejrzenia, obmowy i chociaż nie odemnie wyszła.
— Od was.
— Nie, wszelako choćby dla ciekawości mieć bym ją pragnął.
— Oddam wam ją, powiedźcie mi, czego on przychodził. Tu pan Czuryło dostał sakiewki, wyjął trochę pieniędzy i położył na stole.
— Oddacie mi bańkę?
— Przyrzekłem.
Głos z góry pochodzący, stłumiony i straszny, wyrzekł z wielkiem przerażeniem pp. Czuryłów obu:
— Pytał i odpowiedziano mu: Dziecię jest u Sapiehy.
Gronovius nie zdziwił się wcale głosowi, zsunął pieniądze, zabrał bańkę, a nim mieli czas wynijść, zaczęto silnie bić we drzwi. Czuryłowie byli już na wschodach, Gronovius pospieszył naprzód, Duran odryglował.
— Zgubiłem bańkę, rzekł głos ze drzwi.
— Wiem, odpowiedział Duran i nie będziecie mieli drugiej.
— Płacę, zawołał wchodzący.
Czuryłowie poznawszy głos, zatrzymali się w lochu, Gronovius pospieszył do drzwi, poszeptał coś i wszystko ucichło.
Książe odszedł.
Szlachta nie wiele pojmując co się w koło niej działo, wyszła powoli do pierwszej izby. Turkot powozu zapowiedział odjazd księcia.
Zaledwie dobyli się z mieszkania dwóch czarnoksiężników, u wejścia spotkali mnóstwo osób ciągnących się tutaj, kobiety zakwefione, panów z nasuniętemi na głowy czapkami, mieszczan, młode dziewice. Jedni pukali do drzwi, drudzy oczekiwali kolei, chroniąc się w ciemnych kątach kamienicy i unikając siebie.
Między temi poznał p. Czuryło, panią Janowę zubożałą kupcowę, która obok Marcinowej stragan miała, Agatę powiernicę księżnej, p. Pudłowskiego senjora bursy, znacznego między wielą swoją połamaną figurką, żyda Hahngolda przechadzającego się w ciemnej galerji i mierzącego okiem wchodzących i wychodzących.
Wszyscy niespokojnie poglądali na drzwi pracowni Durana i czekali kolei. Pan Krzysztof schodził z Łęczycaninem ze wschodów, spojrzał na sowę i zawołał:
— Utrapieńcy! ot co ludu czeka na ich rady i wróżby. Gdyby mi tak pięknie za mieszkanie nie płacili, nigdybym ich tu nie trzymał! A w nocy jak poczną smażyć, to śmierdzi na cały dom, tak że wszyscy moi sąsiedzi się skarzą. Osobliwsza, czem oni tak smrodzić mogą, bo te zapachy do niczego niepodobne.
— A wiecie że i ja byłem u nich, rzekł Łęczycanin.
— No! a tyż tam po co?
— Radziłem się na nogę.
— Cóż ci dali?
— Plaster bardzo skuteczny, a jacy grzeczni, częstowali piwem, niezłe nawet, gawędziliśmy długo. Prawda że ten mniejszy trochę brzydki, ale co skuteczny to skuteczny człowiek! Noga się zgoiła za trzy dni.
— Czy tylko nie wyśpiewałeś im czego?
— Za kogoż mnie to macie?
I zeszli razem w ulicę, kierując się do blizkiej garkuchni.








  1. Wszystkie szczegóły czarnoksięzkie są historyczne, podobne praktyki dopełniały się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.