Zygmuntowskie czasy/Tom IV/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygmuntowskie czasy
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
CZURYŁOWIE.

My powrócimy do Krakowa znowu, gdzie pan Czuryło z synem idą do księżnej. Dodajmy że Anna o stosunkach pokrewieństwa tak blizkiego dwóch Czuryłów zupełnie dawniej nie wiedziała. Dziecko opuszczone i zaparte nie miało nawet miejsca w wspomnieniach starca; syn nigdy o swej rodzinie jej nie mówił. Gdy się więc we dwóch ukazali u księżnej, z przybycia ich razem nic wnosić nie mogła.
Było południe, Anna tylko co powróciła z kościoła; oznajmiono pana Czuryłę. Pomimo podejrzenia jakie miała na niego z powodu przestrogi żebraka, księżna nie śmiała przypuszczać aby stary wierny sługa mógł ją zdradzić.
Przyjęła go więc prawie jak zwykle. Starzec z promieniejącą twarzą wszedł do komnaty uśmiechając się tajemniczo; pokłonił Annie wedle zwyczaju i wskazując syna, który pobladł i drżał spoglądając na księżnę, rzekł:
— Przyprowadzam W. ks. Mości mojego syna. Anna podniosła oczy, zastanowiła je na nieznajomym długo, zdawała się coś przypominać niewyraźnie, zarumieniła mimowoli i spuściła głowę.
— Biedny, zawołał Czuryło, przecierpiał wiele w niewoli tatarskiej, trudno go nawet poznać, tak się odmienił. Z młodego chłopaka prawie starzec.
— W niewoli! smutnie powtórzyła Anna. I długożeście zostawali w niej?
— Kilkanaście lat — M. księżno.
Na głos pana Czuryły znowu oczy nań podniosła, wlepiła uważnie i jakby odpędzając wspomnienie dziwnie powracające, dodała:
— A jakżeście z niej wyszli? wykupieni?
— Uciekłem M. księżno! O! ciężka była i niewola i ucieczka i powrót do swoich. Napróżno szukałem kto by mnie poznał, ojcu nawet przypomnieć się sam musiałem: w domu, w okolicy, wszyscy prawie zabyli dawnego znajomego, niektórzy go zaparli, inni wierzyć mu nie chcieli.
— W domu? spytała niespokojna widocznie Anna, gdzieżeście wprzódy mieszkali?
— Na Podolu.
Księżna pomięszana obróciła się do starego Czuryły.
— Nigdyście mi nie wspominali o synu.
— Byłem niesprawiedliwy względem matki jego, względem niego. Bóg mnie pokarał i odebrał drugie dziecko. Teraz dopiero upamiętałem się, ale po czasie.
— Jakim sposobem wzięty zostałeś w niewolę? spytała rzucając nań ukradkowe spojrzenie.
— Byłem na wyprawie jednej nad Dniestrem, gdzie inni poginęli, jam nawet śmierci nie znalazł, tylko ciężką niewolę.
— Dawno?
— Latam nawet pogubił, odrzekł smutnie Czuryło, kilkanaście. Byłem potem w Budżaku, w Konstantynopolu, Adrjanopolu, więźniem na łańcuchu u ławy galery, w pracy, w poniewierce, w chorobach; uciekający, łapany, bity jak zwierz, pogardzony jako zwierze. Nareszcie dostawszy się na pogranicze nad Kodymą uciekłem.
— Z kim byliście nad Dniestrem, na tej wyprawie? spytała hamując się Anna.
Stary Czuryło poglądał to na syna, to na księżnę, serce mu biło młotem, jak dawno już, jak za młodych lat, oczekiwał rozwiązania z niepokojem i trwogą.
— Z księciem panem.
— Z moim mężem? spytała rumieniąc się Anna.
— Tak jest.
Znowu rzuciła nań wejrzenie, silne, pełne zapytań i nadziei. Czuryło ledwie mógł się pohamować.
— Gdzieście mieszkali wprzódy? na Podolu mówicie, ale w której stronie?
— Nie daleko Winnicy, rzekł Czuryło.
Anna zapominając się zupełnie ze łzami w oczach, drżąca, poczęła się w niego wpatrywać, i z krzykiem zawołała zrywając się z siedzenia:
— To on! to on!
Naówczas szczęśliwy tym dowodem niespodziewanej pamięci, Czuryło rzucił się przed nią na kolana, ale słowa wymówić nie mógł, płakał, Anna padła na krzesło we łzach cała.
Stary nie wiedział co począć.
— Tak to ja, to ja jestem, rzekł nareszcie Nadbożanin, i niech dzięki będą W. ks. Mości, żeście starego sługę swego poznali. Ta chwila nagrodziła mi niewolę tatarską, męki lat długich, wszystko!
— Być-że to może? być-że to może? przerwała Anna. To nie sen? to wy? I mogliżeście mnie poznać?
— Poznałem W. ks. Mość od razu, gdym prosił u niej jałmużny u drzwi ks. Sołomereckiego, ale wówczas nie byłem poznany, ani później gdym siadywał pod tym domem długo.
— Jak to? ten żebrak, litownik?
— To ja byłem.
— Ja was poznać nie mogłam.
— Nic dziwnego! Jam was poznał, bo te lata co mnie przybiły, zgniotły, W. ks. Mości płynęły cicho, spokojnie.
— O! nie mówcie tego, nie wiecie. Nic nie wiecie! Te lata i dla mnie przeszły ciężkie zostawując ślady. Moje dziecko, wy wiecie los mego dziecięcia! Wydarte, porwane znowu.
I płakać poczęła.
Stary Czuryło przechadzał się niespokojnie po komnacie, usiłując napróżno pohamować szarpiące go uczucie.
— Nadzieja w Bogu! dodał cicho.
— W jednym Bogu! powtórzyła księżna, jakby z wymówką.
— I w waszych przyjaciołach, dodał młodszy z zapałem. Znajdziemy go, powrócim W. ks. Mości, ja sam, ja, pójdę i nie ukażę się, chyba z nim.
— Niech wam Bóg płaci! Wy nie wiecie jak kocham syna. Stracić go! Jedyną pociechę, której dzieciństwa widzieć nie mogłam, którą wypieścić nie było mi wolno. Życie tak krótkie, straszno pomyśleć, że upłynie mi samej jednej, zawsze tylko w tęsknych nadziejach za dzieckiem, we łzach.
Stary kręcił się poruszony do żywego.
— A wolała byś, dodał cicho, wolała byś W. ks Mość, aby był tu i został może pochwycony?
— Wszakże i tak schwycony został, z podziwieniem odparła księżna.
— Tak! tak! Ale kto wie?
— Co chcecie powiedzieć?
— Hm! Ja tego nie wiem, już nic nie wiem, ale jednak, miarkuję. Książę Sołomerecki gniewny, niespokojny, nie ma go więc w rękach swoich. Wyjechał z Krakowa odgrażając się i furjując. Więc ks. Stanisław nie jest w jego ręku. Ja myślę.
— Ale gdzież być może?
— Ja nie wiem, dodał Czuryło ruszając ramionami ale może kto z przyjaciół go uchował, ukrył.
— Z przyjaciół? z podziwieniem zawołała Anna. Na Boga, mój stary Czuryło, tracicie przytomność. Gdyby przyjaciel, czybym ja o tem mogła nie wiedzieć?
— Ja nic nie wiem, ale ja tak miarkuję, mówił stary, że nie powiedzianoby W. ks. Mości, naprzód dla tego, aby się przypadkiem nie wydała.
— Ja! moje dziecko! własne dziecko!
— Mimowolnie! pomięszany rzekł starzec.
— Zresztą mój dobry Czuryło, czyżby przyjaciel chciał mnie tak dręczyć?
Szlachcic poprawił kontusza, a raczej go szarpnął na sobie.
— Ja nic nie wiem, odparł, ale miarkuję, że, nareszcie kto wie? Wyjdzie to na lepsze.
— Daj Boże! z westchnieniem zawołała Anna.
— A jeżeli może się tylko to zrobić, ja odkryję księcia, ja! Dziś, zaraz jadę i nie wrócę aż z nim!
Stary spojrzał na syna z nieukontentowaniem.
— Gdyby był w Krakowie, to mu tysiąc niebezpieczeństw by groziło. Książę...
— Wszak mówiliście że wyjechał? przerwała Anna.
— Dopiero wczoraj, widziałem jego orszak cudzoziemskiego autoramentu i dziurawe łokcie dworzan, dodał wzgardliwie szlachcic.
Anna rzuciła nań wejrzenie surowe, jakby mu przypomniała, że to był jej krewny, a jakkolwiek występny i nieprzyjaciel, nosił nazwisko jej dziecka. Stary się pomiarkował.
— Bądź W. ks. Mość spokojna, rzekł z cicha.
— Jak chcecie, abym o niego spokojną być mogła?
— Na mnie się spuśćcie.
— Na mnie, przerwał syn, ja go wynajdę. Czuryło ręką machnął niecierpliwie.
— Jakem szlachcic i stary sługa W. ks. Mości, rzekł kładąc prawą na piersi.
— Przyjaciel, poprawiła go księżna.
— Ręczę, że księciu nic w tej chwili nie zagraża, bądźcie spokojni.
— Zkądże o tem wiecie? żywo mu przerwała Anna, porównywając jego słowa w umyśle z przestrogą syna, więc wiedzielibyście?
— Nic, nic nie wiem! zawołał uparty szlachcic, ale spodziewam się — czuję.
— Więc tylko na wiarę, nadziei — przeczuć, zaręczacie mi?
— Dość W. ks. Mości, że zaręczam.
— Nie, nie dość, przerwała Anna, musicie mi powiedzieć.
— Ojcze, zawołał syn, jeźli wiecie co?
— Nic nie wiem, nic, odfuknął stary.
— To być nie może! wy coś wiecie!
— Wiem, nie wiem, rzekł Czuryło osaczony, niespokojny, nie wiedząc jak sobie dać rady, a niechcąc się wygadać, a powiedzieć nie mogę.
— Na Boga! matce! matce! zawołała księżna składając ręce.
— Ale ja nic nie wiem.
— Mój dobry stary Czuryło, ty nigdy nie umiałeś fałszu wyrzec tak, abyś się nie zarumienił i nie wydał go. I teraz ty mnie zwodzisz, ty wiesz. Miałżebyś okrucieństwo, taić przed udręczoną matką?
Stary związany, zmięszany, pod wejrzeniem księżnej i syna zmilkł, potarł czoło, stęknął.
— To bo to nieszczęście, szepnął, nigdy nie mogę utrzymać tajemnicy. Licho mi nadało w to się wdawać, kołyś ne pip, ne ubiraj sia w ryzy.
— Na Boga was zaklinam!
— No, no, cicho tylko, mógłby kto posłyszeć. Cóż robić!
— Ty wiesz gdzie on jest?
— Wiem, szepnął stary, ale nie powiem; tego to taki nie powiem.
— Któż go porwał?
— Ja! rzekł Czuryło, ja!
— Ty?
— Dla czego?
— Abyś W. ks. Mość, straszona przez brata, nie mogła, nie mając w ręku dziecka, wyrzec się dla ocalenia mu życia, nazwiska ojca i całej przyszłości, do czego byłaś już gotowa.
Księżna osłupiała.
— O! poczciwy stary przyjaciel. Ty! powtórz mi, tyś go uwiózł?
— I nie chciałem nic W. ks. Mości mówić, aby się to przypadkiem nie rozniosło. Ale bądźcie o dziecko spokojni. Ono jest w pewnem, bezpiecznem miejscu.
— Dzięki niech będą Bogu, zawołała Anna, i to pewno? to pewno?
— Jak mnie W. ks. Mość żywym widzisz.
Gdy to mówił pan Czuryło, ulica zatętniała, zatoczył się rydwan i wnet u drzwi dał się słyszeć głos naglący, głos znany księcia Sołomereckiego, który w gniewie sługi rozpychając, bieżał do komnaty.
— To on! z przestrachem zakrzyczała księżna, to on. Mówiliście że wyjechał!
— Sam widziałem. Chyba powrócił!
Drzwi się otworzyły z trzaskiem i Sołomerecki wpadł do komnaty, srogi, gniewny, dumny, trzęsący się z wzruszenia.
— Pani siostro! zakrzyczał na progu, przyszedłem wam oznajmić.
Anna zbladła rzuciła się w krzesło.
Młodszy Czuryło z zaiskrzonemi oczyma stanął jakby gotów do walki, mierząc oczyma nieprzyjaciela.
— Oznajmić wam, że wiem wszystko! Czuryło stary zatrząsł się, zsiniał.
— Co wiecie? słabo spytała Anna.
— Syn wasz! podrzutek ten! w Litwie!
— Myśleliście że się to udane porwanie ukryje przedemną, ale nie. Wczoraj dowiedziałem się o wszystkiem, jutro rozsyłam, jutro sam jadę za nim. Wiecie moje warunki?
— Ale ich nie przyjmie, szepnął stary Czuryło.
— Milczeć! zawołał książę, do niej mówię nie do was. I wpatrując się w starca dodał: Wyście machinowali to porwanie! wiem, wiem! Poznaję was z opisu.
Księżna milczała, młody Czuryło za ojca i nią zastawił się.
— Pozwolisz sobie W. ks. Mość odpowiedzieć, rzekł, że są warunki, nad których przyjęcie lepsza jeszcze śmierć.
— Do was nie mówię, krzyknął Sołomerecki.
— Ale ja mówię do was! zawołał płomieniejąc szlachcic.
— Kto jesteście? spytał porywczo.
— Kto? szlachcic równy wam kniaziu.
— Równy mnie?
— A może lepszy! dodał gorżko Czuryło, bo na niczyje nie czychałem życie, a swoje nastawić gotowem.
— M. księżno, burząc się wołał książę, czy długo słudzy wasi będą mnie bezcześcić?
— Słudzy! ja niczyim sługą nie jestem.
— A któż, kto jesteś? wpatrując się szydersko rzekł Sołomerecki, może ulubieniec ks. Jejmości? I zaśmiał się szatańsko, bo postrzegł, że Czuryło i Anna oboje się pomięszali.
— O! to niegodne! nieludzkie! prześladować słabą kobietę, zawołała, nachodzić jej dom i urągać nieszczęściu bezbronnej.
— Bezbronnej! nie, rzekł Czuryło, W. ks. Mość uczyniłeś mi cześć nazywając ulubieńcem. Nie zasłużyłem na to imie, bom prawie nieznajomy, ale pragnę jeźli nie ulubieńcem, stanąć przynajmniej obrońcą.
— Przeciw mnie! zaśmiał się dumnie, prostując Sołomerecki, przeciw mnie!!
— Przeciw W. ks. Mości.
— Chyba przeciw sługom moim, równym a może lepszym od ciebie!
I zmierzył go wzrokiem tak wzgardliwym, że Czuryło, kładąc rękę na szabli, postąpił z ściśnionemi zęby ku księciu jakby go chciał wyzywać lub porwać się nawet na niego.
Ojciec pohamował syna i odwodząc za rękę, rzekł:
— W. ks. Mość chcesz więc koniecznie czyjejś krwi?
— Was wszystkich gdyby można! wykrzyknął Sołomerecki, godnych wspólników mojej miłej pani siostry. Tak krwi, chłosty do krwi.
I silnie trzaskając drzwiami wyszedł rzuciwszy na księżnę wejrzenie gniewu, pogardy i pogróżek pełne.
Czuryło chciał się rzucić za nim, ale go księżna wstrzymała płacząc.
— O! niech idzie, niech idzie, nie wstrzymujcie go, dajcie mu pokój. Nie pozbawiajcie mnie ostatnich przyjaciół. On i was gotów — Brat! brat! dodała, a! czemuż przynajmniej nie obcy!!
W tej chwili rydwan księcia przesunął się mimo okien, a on wyglądając z niego, rzucił jeszcze okiem na siedzącą u okna Annę. Zadrżała spotkawszy groźne jego wejrzenie i znowu mocniej płakała.
— Ale zkąd-że wiedzieć może! rzekł niespokojnie stary, to przechodzi moje pojęcie. Wszystko tak ułożone było tajemnie, tak ostrożnie, ludzie użyci...
— Wydać musieli.
— To być nie może, zawołał stary, ale, dla wszystkiego pójdę się dowiedzieć. Jeźli książę wie cokolwiek, potrafiemy na to poradzić, przeniesiemy go gdzieindziej, aż papiery nadejdą z Rzymu przez nuncjaturę żądane, wedle obietnicy pana kasztelana.
— To nic nie pomoże, odparła Anna, czyż nie widzicie, że nic go nie przekona, że przekonany nawet, tajemnie zawsze by go pozbyć się pragnął?
— Nie sądzę, znuży go ta próżna i niczem później niedająca usprawiedliwić się walka.
— Jego! czyż nie wiecie, że mu o majątek chodzi więcej niż o wszystko? A jednak jam mu go dawała.
— Potrzeba go się pozbyć, rzekł w tej chwili młodszy Czuryło, inaczej to się skończyć nie może.
— To mówiąc rzucił znaczące spojrzenie na ojca i zdawało się, że uknuł jakiś zamiar, któren mu pilno było przyprowadzić do skutku, bo się rzucił ku drzwiom.
— Co myślicie? co mówisz? zawołała księżna.
— Nie ma innego sposobu, pozbyć się go potrzeba, powtórzył Czuryło.
— Ale to być nie może!
— O! może, pani, zaręczam.
Anna pobladła.
— Wybyście chcieli?
— Nic prościejszego, zabić go.
— Wy?
— Ja! szczęśliwy będę, jeźli mi się to uda.
— Ale wy, wy zginiecie sami, on silny, on otoczony, on ostrożny.
— Zginąć mogę i chcę. Na cóż się teraz przydało moje życie, dodał smutnie. Zobaczyłem kogom chciał widzieć, wyczerpałem najgorsze i najlepsze, nie mam się czego spodziewać i na co się szczędzić.
— Dla ojca, dla... I księżna pomięszana zamilkła. Na Boga! mówiła po chwili, porzućcie tę myśl niegodną was. Skazić się zabójstwem.
— Nie, Mości księżno, ukarać tylko prześladowcę waszego.
— Karać nie do was należy.
— A któż go ukarze?
— Zostawcie to królowi i Bogu, dla mnie dość uczynicie gdy mnie, a raczej tylko dziecko moje zagrożone ochronicie od niego.
— Chodźmy ojcze, rzekł młodszy, nam potrzeba dojść zkąd książę wie, chodźmy. Chwili nie mamy do stracenia.
I rzucając Annę poruszoną zjawieniem dawno opłakanego człowieka, groźbami księcia, wieścią wydobytą nareszcie od pana Czuryły; ojciec i syn poszli szybko w miasto umawiając się, jakim sposobem dalej poczynać sobie mieli.
Stary głowę łamał, jak znaleść swych wspólników, o których prócz jednego naczelnego, nie wiedział; pewny zaś był, że nie on wydał tajemnicę.
Ponieważ przez nikogo o reszcie dowiedzieć się nie mógł, tylko przez Krzysztofa Pieniążka, pospieszył więc do niego.
Powiedzmy tymczasem, kto był pan Krzysztof Pieniążek. Chociaż z rodziny dawniej mieszczańskiej, dochrapał się ojciec jego szlachectwa, które zresztą wielu mieszczan krakowskich otrzymało (i dlatego to w Paprockim tyle kart wydartych gdzie spis Rajców Krakowa), przylepił do starych Odrowążów, kupił wioskę w okolicy i rzuciwszy handel, począł żyć wystawnie, bratać z wyższemi od siebie; i jak to zawsze bywa, opłacać trzeba było poufałość szlachty wielkiemi ofiary. Jedni brali pieniądze, drudzy kazali się za to karmić i poić, a pan Pieniążek zebrany uczciwą pracą ojca i dziada majątek, puścił przez ręce mniemanych przyjaciół. Drogo opłaciwszy stosunki, drożej mu jeszcze przyszło okupić ożenienie z wdową pięknego imienia wprawdzie, ale wielce podszarzanej sławy. Synem tej wdowy był pan Krzysztof. Dumna kobieta uciskała męża i wyciągając go na życie kosztowne, wystawne, do reszty zrujnowała. Pan Pieniążek umarł naprzód z żalu, że dziecku które kochał nad życie, losu zapewnić nie mógł: wdowa drugi raz rzuciła i syna i imię wzięte, a zabrawszy klejnoty, sprzęt droższy i co było kosztowniejszego, uciekła z Włochem doktorem za granicę. Sierota pan Krzysztof wychował się żakiem, poprzysięgając nienawiść rodzinie swej matki od której opuszczony został i pogardzony, służył potem za granicą wojskowo w Węgrzech i Holandji. Powróciwszy, po bracie ojcowskim bezpotomnie zmarłym odziedziczył maleńką kamieniczkę i osiadł w Krakowie. Tu żył z niewielkiego dochodu posiadłości i różnych spraw, do których po prostu mówiąc najmował się. Pożyczał on ręki i szabli, ale zawsze dobrej tylko sprawie: podejmował się posyłek ważnych i tajemnych i t. p. Nigdy jednak inaczej (bo to kładł za pierwszy warunek), aż przekonawszy się najdokładniej, że nic podejrzanego, nic niepoczciwego nie kryło się w powierzonem mu zatrudnieniu.
Kamieniczka pana Pieniążka wznosiła się między dwoma ogromnemi domostwy. Plac przez nią zajęty widocznie dawniej oddzielać tylko musiał dwie budowy; później przy powiększającej się ludności zajęty został dopiero. Wąska a wysoka kamienica z spiczastą schodkowaną facjatką, miała trzy piętra nad poziom i okienko w poddaszu: obok otaczających ją, wydawała się jak wieżyczka. Sklepik zajmował dół, kupiec pierwsze piętro, ubogi mieszczanin drugie, kobiety jakieś wielce podejrzane trzecie, a w poddaszu umieścił się sam pan Krzysztof. Szkoda mówić, żeby mu tam miało być wygodnie; bo mijając to, że do niego leźć było potrzeba po długich, po kręconych, ciemnych, wązkich i coraz bardziej stromych schodkach; całe mieszkanie składały dwie ciupki. Jedna z oknem na ulicę w facjacie, nizka i tylko w środku wyprostować się dająca, bo boki spuścisty dach ucinał, druga z okienkiem w dachu małem, pęcherzem zaciągniętem, za skład służąca.
Pierwsza zawierała łóżeczko jak żłobek wyleżane, skórą i kołdrą pokryte, z poduszką czarną skórzanną i makatką wytartą. Na niej dwie pary ogromnych pistoletów w mosiądz oprawnych, rusznica, szabla, szpady i t. p. aż do tureckiego noża. Na stoliczku lichtarz z łojówką, szklanka, butelka, grzebyk do włosów i forma do lania kul. Na krzesłach słomą wybitych, odzienie porozrzucane bez ładu, dalej dzban nadtłuczony, miska podobna, kilka par butów i u drzwi skrzynka nie domknięta.
W pośrodku izby pierwszej siedział pan Krzysztof, naprawując sam rozprutą suknię i śpiewając wesoło, gdy pan Czuryło zdyszany, zapukał do drzwi.
— Drzwi i serce otworem! proszę, rzekł zwracając się i igłę w zęby biorąc gospodarz.
Weszli, jednem wejrzeniem zmierzył ich pan Pieniążek i podsuwając krzesła, sam zająwszy miejsce na łożu, wesoło powitał.
— Cóż tam szanownego pryncypała sprowadza? zapytał. Ot widzicie, zajmuję się krawiectwem choć szlachcic, ale nie za pieniądze, tylko dla własnej uciechy, tandem to nie powinno klejnotu mi kalać.
— Zapewne, rzekł pan Czuryło.
— Nigdym nie mógł zrozumieć, co to ma do szlachectwa i poczciwości (bo to u mnie wszystko jedno), że kto pracuje ręką?
— Mego syna wam polecam, przerwał stary.
— A cieszę się mocno! ale go pierwszy raz widzę, nie wiedziałem nawet.
— Z tatarskiej niewoli wraca.
— O! do sto katów, nie dziw że pożółkł. Koninę jadł a kobylem mlekiem popijał!
— Wiecie, tajemniczo szepnął Czuryło, że nie pojmuję jak wszystko się wydało.
— Co? to być nie może! zawołał Krzysztof rzucając odzienie z niecierpliwością, to być nie może!
— Jakem poczciw. Dziś książe powrócił, na drodze musiał się dowiedzieć, że go wywieziono do Litwy. Ale od kogo?
— Nie rozumiem, klnę się częścią że nie pojmuję. Za towarzyszów ręczę, a na oku ich wiodąc do samego Krakowa przywiodłem.
— Kiedyście wrócili?
— Trzy dni temu.
— Wszyscy?
— Czekajcie! A jestem w domu, Łęczycanin się na chwilę pozostał był i opóźnił, ale wczoraj powrócił. Nikt inny jak on. Spił się jak bela.
I ze zgrozą podnosząc pięść dodał:
— Przysięgam, że go więcej nie użyję, niech z głodu zdycha i co chce robi.
To mówiąc pobiegł do drzwiczek od drugiej izdebki, schylił się w nich we dwoje i począł wołać:
— No, wstawaj i chodź tu — słyszysz?
— Hę? idę, idę, odrzekł mu głos stłumiony, prawdę rzekłszy, nie wyspałem się jeszcze, ale idę.
I wnet prawie we drzwiach ukazał się dosyć skromnie, bo w nieodbitem tylko odzieniu, Łęczycanin przecierając oczy i drapiąc głowę.
— A co? spytał wodząc do koła wejrzenie jeszcze spiące.
— Mów prawdę! głośno zaryczał Pieniążek, a nie, to cię z okna tego na ulicę precz wyrzucę, — mów prawdę.
— Ale jakąż? bo dalipan niewiem czego chcesz. Mam sto wielkich prawd do powiedzenia, poczynając od najogromniejszej względem doskonałości Marcu u pani Krzaczkowej.
— Tu nie o kpiny idzie, mospanie, ale o zdradę!
— O zdradę! No, cóż to jest? pytajcie.
— Wyście zdradzili, wydali.
— Ja! ja! ze zgrozą cofając się załamawszy ręce, rzekł szlachcic. Pudendum, horrendum! Ja!
— Ty, bo nikt inny nie mógł, chyba ty zapiwszy się.
— Ja! co? kiedy? komu?
— Nie spotkałeś się z nikim w drodze, przyzostawszy za nami?
Szlachcic pstryknął palcami i kiwnął głową, jakby rzekł: Teraz wiem.
— No! no! rozumiem!
— A, widzisz.
— A, zobaczycie, że nic się nie stało, spokojnie odparł Łęczycanin, dajcież mi no gadać.
— Mów, a prawdę, rzekł pan Krzysztof.
— Otóż to tak było: Drugiego dnia, kiedy mi koń zakulał, jadę ja sobie powoli i zajeżdżam do karczmy.
— Tegom się spodziewał.
— A gdzie chcecie, abym zajeżdżał? Dosyć że zajeżdżam, goły zupełnie i do tego koń zmęczony, ciężkie juki.
— Patrzajcie, to już kłamstwo.
— Ciężkie, obstaję przy tem, i tak ciężące, że musiałem kontusz mój stary, pamiątkę po ojcu, dla ulżenia mu sprzedać.
— I kupiłeś piwa?
— No! a cóż robić miałem? Złe to było prawda, ale jakie było, takie musiałem przyjąć. Nie było rady, siadam i piję. Aż tu rumot, turkot, strach! zajeżdża jakiś magnat, pan, książe.
— Otóż jest, rzekł Czuryło.
— Tak jest, książe, dodał szlachcic, ale to nie koniec. Słudzy jego chcą mnie rugować gwałtownie z izby, opieram się, on sam Serenissimus czy Celsissimus nadchodzi, i łagodnie, powolnie, każe mi się zostać. Ja dla sług, aby im okazać com za jeden, zostaję ze swoim kufelkiem. Wszczyna się rozmowa.
— I wszystko wydane! rzekł Czuryło smutnie.
— Poczekajcie no, jeszcze nie. Pyta mnie zkąd ja, kto ja. Powiadam, dziwna to historja i poczynam mu opowiadać.
— Tak! niegodny! zdradzać, zawołał Krzysztof z oburzeniem, zdradzać!
— Ale nie, mówię mu, bez nazwisk i miejsc. On mnie pytać poczyna, ja się trzymam ut decet. Nalega i powiada: Powiesz za garniec miodu? Tem mnie obraził! Rzeknę mu: Ani za królestwo świata. On to chwali i każe dać miodu, ale tak mnie napiera, tak napiera, że djabeł wie jak wygaduję się z Litwą.
— I z wszystkiem?
— Jakem szlachcic, nie! Ale postrzegłszy że kręto, język się plącze od miodu, bojąc aby mi czego więcej z pod serca nie wydłubał: za kulbakę, za juki, niby spać, a zabrawszy się, na szkapę, w nogi.
— Nic nie powiedziałeś więcej?
— Cóż to? myślicie, z dumą rzekł Łęczycanin, żem gotów przedać się! ha, mosanie, to krzywda, to dyshonor, za to mi odpowiecie. Nigdym nikogo nie zdradził!
— Ależ się taki bardzo nie potrzebnie wygadał.
— Ludzka rzecz, a języka w porę powstrzymałem. Za te podejrzenia winniście mi...
— Garniec piwa, dorzucił pan Krzysztof.
— Przynajmniej Marcu — i to od Krzaczkowej.
Pan Czuryło trochę uspokojony zgodził się na indemnizacją, i szybko wyszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.