Czterdziestu pięciu/Tom VI/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
Jak król Henryk III-ci nie prosił Crillona na śniadanie, a jak Chicot sam się zaprosił.

Na drugi dzień po wypadkach w lesie de la Fére, król francuzki wyszedł z kąpieli o dziewiątej godzinie.
Lokaj owinąwszy go w cienką wełnianą kołdrę i obtarłszy dwoma obrusami, ustąpił fryzyerom i ubieraczom, którzy z kolei ustąpili perfumiarzom i dworzanom.
Nakoniec król kazał przywołać marszałka, mówiąc, że dziś ma apetyt i co innego niż bulion jeść będzie.
Ta pomyślna wiadomość natychmiast rozbiegła się po Luwrze i zrodziła radość niezmierną, a za mą, woń sosów poczęła, się rozchodzić, gdy Crillon, pułkownik gwardyi, wszedł do Jego królewskiej mości, dla odebrania rozkazów.
— Na honor, mój dobry Crillonie — rzekł król — czuwaj jak chcesz dzisiaj rad mojem zdrowiem, ale nie przymuszaj mnie być królem; jestem zdrów i lekki, z wiatrem bym uleciał. Jeść mi się chce, Crillonie, czy rozumiesz, przyjacielu?...
— Tembardziej rozumiem, Najjaśniejszy panie, że i sam łaknę — odpowiedział pułkownik.
— Czy zawsze chce ci się jeść, Crillonie?... zapytał król z uśmiechem.
— Nie zawsze, Najjaśniejszy panie, ale trzy razy na dzień; a Waszej królewskiej mości?
— Mnie, tylko raz na rok i to wtedy, kiedy dobre otrzymuję wiadomości.
— Widać, że Wasza królewska mość dobre otrzymałeś wieści... Tom lepiej, bo jak mi się zdaje. coraz rzadziej to się przytrafia.
— Masz rację. Crillonie; a znasz przysłonie?...
— Znam: „żadna wiadomość, dobra wiadomość“. Ja nie wierzę, Najjaśniejszy panie przysłowiom, a najbardziej temu. Czy nie ma nic z Nawarry?
— Nic.
— Nic a nic?
— To dowód, że tam śpią.
— A z Flandryi?
— Nic.
— To dowód, że się tam biją; a z Paryża?...
— Nic.
— To dowód, że spiski knują.
— Albo dzieci rodzą... A propos dzieci, czy wiesz Crillonie, że będę miał dziecię.
— Ty, Najjaśniejszy panie!... — zawołał Crilion zdziwiony.
— Tak, królowej dzisiaj się śniło, że jest brzemienną.
— Cóż z tego, — rzekł Crilion.
— Jakto co z tego?
— Teraz wiem, dlaczego Wasza królewska, mość dzisiaj masz taki apetyt... Żegnani cię, Najjaśniejszy panie.
— Bądź zdrów, dobry Crillonie.
— Przez Boga, Najjaśniejszy panie — rzekł Crilion — skoro masz tak dobry apetyt, powinieneś mnie na śniadanie zaprosić.
— A to dlaczego, Crillonie?...
— Ponieważ powiadają, że Wasza królewska mość żyje powietrzem i dlatego chudnie; otóż Uciąłbym powiedzieć: czysta potwarz, król jada jak wszyscy.
— Nie, Crillonie, nie, niech sobie sądzą jak chcą; wstyd mi w obec poddanych, jadać jak człowiek zwyczajny. Uważasz Crillonie, król zawsze powinien pokazywać się poetycznie. Możemy to przykładem stwierdzić.
— Słucham cię Najjaśniejszy panie.
— Przypomnij sobie Aleksandra.
— Którego Aleksandra?
— Magnusa. A!... prawda, ty nie umiesz po łacinie. Aleksander lubił się kąpać w obec żołnierzy, bo był pięknym i dobrze zbudowanym, porównywano go z Appolem, a nawet z Antinousem.
— Ale ty Najjaśniejszy panie, dyabelnie byś źle uczynił, gdybyś się kąpał w obec wojska, bo jesteś chudy piekielnie.
— Idź, idź, poczciwy Crillonie — rzekł król klepiąc go po ramieniu — wybornym jesteś brutalem, nie umiesz pochlebiać i nie jesteś dworakiem, mój poczciwy stary przyjacielu.
— Dla tego też Najjaśniejszy panie nigdy mnie nie zapraszasz — odrzekł Crillon śmiejąc się i żegnając króla.
Skoro Crillon wyszedł, stół zastawiono.
Kuchmistrz wysilił się; potrawa z kuropatw z sosem z truflami i kasztanami naprzód zwróciła królewską uwagę, a następnie piękne ostrygi.
Bulion, ten wzmacniający monarchiczny posiłek, zaniedbano; napróżno biedak wyglądał ze złotej wazki, nic nie otrzymał.
Król wziął się do potrawy z kuropatew.
Właśnie czwarty kawałek kładł do ust, kiedy lekki szelest dał się za nim słyszeć, i znany glos cierpko zawołał:
— Jedno jeszcze nakrycie.
Król odwrócił się.
— Chicot!... — zawołał.
— We własnej osobie.
Chicot według zwyczaju, rozwalił się na krześle, wziął talerz i zaczął od ostryg, wybierając największe i najtłuściejsze.
— Ty tutaj, Chicot!... — zawołał Henryk.
— Ciszej!... — odrzekł mając pełną gębę.
I korzystając z zadziwienia króla, przysunął przed siebie kuropatwy.
— Stój, Chicot, to moje — zawołał król, wyciągając rękę dla odebrania talerza.
Chicot przedzielił i po bratersku oddał połowę.
Potem, nalał sobie wina, przejadł pasztetu, nadziewanych raków, wypił bulion i dopiero po chwili ciężko westchnął.
— Już mi się jeść nie chce — powiedział.
— Spodziewam się — odparł król.
— A! dzień dobry mój królu, jakże się miewasz? jakoś wesołym cię znajduję.
— A co, nieprawda, Chicot?
— Jakie masz piękne kolory?
— Widzisz.
— Czy to własne?
— Do dyabła!
— Kiedy tak, to winszuję.
— Słowem, czuję się dobrze, jak dawno nie byłem.
— Cieszy mnie to, mój królu; lecz jeszcze nieskończone śniadanie, zostały widzę jakieś łakocie.
— Oto wiśnie smażone przez zakonnice z Montmartre.
— Za nadto słodkie.
— Orzechy nadziewane rodzenkami koryntskiemi.
— Pfe! ziarna zostawiono w rodzenkach.
— Z niczegoś niezadowolony.
— Na honor, wszystko, a nawet kuchnia psuje się na dworze twoim.
— I ja to powiem...
— Co za przyczyna zmian takich?
— Nie mam już sług wiernych.
— A! co do tego to mówisz nieszczerze, Henryczku.
— Powiedz mi co o twojej podróży, to mnie rozerwie.
— Najchętniej, po to właśnie przyszedłem. Od czego chcesz, abym zaczął?
— Od początku — jakże drogę odbyłeś?
— Jak przechadzkę.
— A czy nie miałeś jakiej przykrości?
— Powiadam ci cudownie.
— A jakiej przygody?
— Alboż to można krzywo patrzeć na posła Jego królewskiej mości. Obgadujesz poddanych, mój synku.
— Mówiłem to dlatego — zaczął król uradowany — że spokojność w jego państwie panuje, że nie mając charakteru urzędowego, mogłeś się na jakie niebezpieczeństwo narazić.
— Powiadam ci Henryczku, że masz najpiękniejsze królestwo na swiecie; podróżnych w niem karmią darmo a nocują dla miłości Boga, prócz tego, w twojem państwie, chodzi się po kwiatach, a gdzie ich nie ma, tam jest aksamit ze złotemi frendzlami; to się zdaje niepodobnem, ale tak jest.
— Wiec jesteś zadowolony Chicot?
— Oczarowany.
— Tak, tak, wyborną mam policyę.
— Słuszność jej oddać potrzeba.
— A drogi czy pewne?
— Jak w raju; tylko aniołków na nich spotkać można, śpiewających chwałę królowi.
— Chicot, jak widzę powracamy do Wirgiliusza.
— Do którego miejsca?
— Do Bukolik. „O fortunatos nimium”!
— Bardzo dobrze, ale na co ten wyjątek na korzyść rolników, mój synu?
— Niestety! bo tego nie ma w miastach.
— Koniec końcem, że miasta są punktem zepsucia.
— Sam osądź; odbyłeś pięćset mil drogi bez żadnej przygody, a ja tylko jeździłem do Vincennes, trzy ćwierci mili i...
— I co?...
— O mało mnie nie zamordowali na drodze.
— Ha! ha! ha!... — rozśmiał się Chicot.
— Opowiem ci to, mój przyjacielu; właśnie mam to opisać... gdyby nie moi czterdziestu pięciu, byłbym zginął.
— Czy tak!... i gdzież to zaszło?
— Pytasz gdzie zajść miało?
— Nieinaczej.
— Pod Bel-Esbat.
— Blisko klasztoru naszego przyjaciela Gorenflota.
— W tem samem miejscu.
— Jakże się znalazł w tej okoliczności nasz przyjaciel?
— Cudownie, jak zawsze; nie wiem czy ze swojej strony słyszał o czemś, ale zamiast chrapać o tym czasie, jak czynią wszystkie mnichy, stał na balkonie.
— I nic więcej nie robił?
— Kto?
— Dom Modest.
— Błogosławił mnie z powagą, sobie tylko właściwą.
— A mnichy?
— Krzyczeli na całe gardło, niech żyje król!...
— I nic więcej nie widziałeś?
— Cóż miałem widzieć?
— Że mieli broń pod habitami.
— Wiem, że wszyscy byli uzbrojeni, i dlatego uwielbiam przezorność godnego przeora i powiadam: Ten człowiek wiedział o wszystkiem, a jednak nic nie mówił i nic nie żądał; nie przyszedł do mnie nazajutrz, jak Epernon macać po wszystkich moich kieszeniach, mówiąc: „Najjaśniejszy panie, za ocalenie króla.”
— O! do tego on niezdolny a jego ręce nie weszłyby w twoje kieszenie.
— Chicot, na bok żarty z dom Modesta; to jest jeden z największych ludzi, którzy uwiecznią moje panowanie, i oświadczam ci, że przy pierwszej sposobności, dam mu biskupstwo.
— Słusznie uczynisz, mój królu.
— Zważaj tylko Chicot, co ci powiem — rzekł król z miną głęboko myślącego — ludzie wybrani, kiedy pochodzą z ludu, są zupełnymi; z wyższej klasy wynosi się pewne cnoty i pewne złe skłonności rodowe, które są cechami historycznemi. I tak naprzykład: Walezyusze są dowcipni, przebiegli, waleczni, ale leniwi; Lotaryńczycy są dumni, skąpi, mają skłonność do intryg; Burboni są zmysłowi, bez myśli, bez siły, bez woli. Przeciwnie, kiedy natura wyprowadza człowieka z niczego, czyni go zupełnym, naprzykład twój Gorenflot.
— Czy tak?
— Tak, uczony, skromny, waleczny i przezorny; z niego zrobić można co się podoba, ministra, wodza, biskupa.
— Hej, Najjaśniejszy panie — zawołał Chicot — gdyby on to słyszał, skóraby na nim pękła, bo jest bardzo dumnym.
— Ty mu zazdrościsz, Chicot!
— Boże zachowaj; zazdrość to przebrzydła namiętność!
— Przekonaj się, jak jestem sprawiedliwy; rodowe szlachectwo nie zaślepia mnie. „Stommata quid faciunt”.
— Brawo!... i mówiłoś królu, że o mało cię niezamordowano?
— Nieinaczej.
— Kto taki?
— A któżby, jeżeli nie liga?
— Jakże się ona miewa?
— Zawsze jednakowo.
— To się ma znaczyć, Henryczku, że coraz bardziej tyje.
— Mój Chicot, ciała polityczne, — co z młodu tyją, nie żyją długo, tak jak dzieci.
— Więc jesteś zadowolony, mój synu?
— Prawie.
— I jesteś w raju?..
— Tak, Chicot, cieszy mię, że w chwilach mojej radości przybywasz, przewiduję coś szczęśliwego.
— „Habemus consulem facetum“ jak mówił Katon.
— Widać dobre przynosisz wiadomości, moje dziecię?..
— Tak sadzę.
— I każesz mi czekać, żarłoku.
— Mój królu, od czego chcesz, abym zaczął?...
— Mówiłem ci, że od początku, ale ty odchodzisz od przedmiotu.
— Więc zacznę od mojego wyjazdu.
— Nie, podróż była wyborna, powiadałeś mi już...
— Widzisz królu, że cały przybywam, alboż nie dosyć?
— Tak, a więc zacznijmy od przybycia do Nawarry.
— Dobrze.
— Co robił Henryk, kiedy przybyłeś?
— Kochał się.
— Margot?
— O! nie.
— To mnie dziwi; więc zawsze niewierny żonie, najlepszej kobiecie; szczęściem, że mu to odpłaca, a więc kiedy przybyłeś, jakie było imię rywalki Margot?
— Fosseusse.
— To Montmorency! Dalej, to nic złego dla Bearneńskiego niedźwiedzia. Tutaj mówiono o jakiejś wieśniaczce, ogrodniczce, mieszczance.
— To wszystko już stare.
— A więc Margot jest zwodzona?
— Jak tylko można.
— I gniewa się?
— Wścieka.
— I mści?
— Tak sądzę.
Henryk zatarł ręce z radości.
— I cóż uczyni?... — zawołał, śmiejąc się — podburzy ziemię i niebo, podburzy Hiszpanię na Nawarrę, Artois i Flandryę na Hiszpanię?...
Kto wie, może wezwie swojego braciszka Henryczka przeciwko mężowi Henryczyskowi, a co?...
— Być może.
— A czy ją widziałeś?
— Widziałem.
— A w chwili, kiedy ją opuszczałeś, co robiła?...
— O! tego królu nigdy nie zgadniesz...
— Może myślała innego wziąć kochanka?
Bynajmniej, sposobiła się na akuszerkę.
— Co znaczy to wyrażenie, albo raczej ten błąd gramatyczny[1], są dwuznaczniki, z któremi igrać nie wolno.
— Mój królu, znam otyle gramatykę, że dwuznaczników mogę uniknąć, a za nadto jestem delikatny, abym ich używał.
— Akuszerka „obstetrix”.
— Tak, mój królu; „Juno Lucina”. jeśli tak wolisz.
— Chicot!
— Przewracaj królu oczy jak ci się podoba, a ja ci powiadam, że twoja siostra Małgorzata miała odbyć połóg, kiedy wyjeżdżałem z Nérac.
— Swój?... — zawołał Henryk, blednąc — Małgorzata ma mieć dzieci!
— Nie swój, ale na rachunek męża. Wiesz, że ostatni z Walezyuszów siły płodzenia nie posiadają; to nie tak jak Burbony.
— A więc Małgorzata rodzi, słowo czynne.
— Jak może być najczynniejsze.
— I co rodzi?
— Pannę Fosseusse.
— Na honor, ja tego nic nie rozumiem — rzekł król.
— I ja także — odpowiedział Chicot — ale nie zobowiązywałem się rozumieć, tylko powiedzieć co jest.
— Ale to być nie może, aby pozwoliła na takie upokorzenie.
— Zapewne, że nie chciała; ale w walce, zawsze jedna strona silniejsza, zobacz królu Herkulesa z Anteuszem, Jakóba z Aniołem i t. d., otóż w walce męża z żoną, twoją siostra była słabszą, otóż i wszystko.
— Oddycham.
— A! niegodziwy bracie.
— Muszą się nienawidzieć?
— Ja myślę, że nie szaleją za sobą.
— A powierzchownie?
— W najlepszej są przyjaźni, Henryku.
— Tak, ale pierwszego lepszego poranku, przyjdzie jaka nowa miłostka i pokłóci ich znowu.
— Ta miłostka już przyszła.
— Ba!
— Tak, na honor, ale wiesz królu, czego się lękam.
— Powiedz.
— Aby ta nowa miłość zamiast pokłócić ich, nie pogodziła.
— A zatem jest nowa miłość?
— Przecież mówiłem.
— Bearneńczyka?
— Nie kogo innego.
— Dla kogo?
— Cierpliwości, wszak królu wszystko chcesz wiedzieć?
— Opowiedz mi, Chicot, opowiedz, a doskonale opowiadasz.
— Dziękuję, mój synu, ale jeżeli wszystko chcesz wiedzieć, muszę zacząć z początku.
— Zacznij, lecz prędzej.
— Pisałeś okropny list do Bearneńczyka.
— Z kąd wiesz o tem?
— Czytałem go.
— I cóź o nim mówisz?
— Że jeżeli było delikatne postąpienie, to przynajmniej język zdradziecki.
— Musiała go spalić.
— Tak, gdyby Henryk i Małgorzata zwyczajnemi byli małżonkami.
— Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że Bearneńczyk nie głupi.
— Ho! ho!
— I że odgadł.
— Co odgadł.
— Żeś go chciał poróżnić z żoną.
— To rzecz jasna.
— Ale odgadł w jakim celu chciałeś poróżnić.
— W jakim... w jakim...
— Przeklęty Bearneńczyk domyślił się, że dlatego chciałeś go z żoną poróżnić, aby mu nie wypłacić posagu.
— Co u licha!
— To właśnie Bearneńczykowi przyszło do głowy.
— Mów dalej, Chicot, mów — odezwał się król ponuro.
— Otóż ta myśl gdy mu przyszła do głowy, zamyślił się i zmartwił...
— Cóż dalej?
— I zapomniał o Fosseuse.
— Ba!
— Ale tak, nieinaczej; wtedy opanowała go miłość, o której wspominałem.
— Ten człowiek chyba jest persem, turkiem lub poganinem, tyle kobiet kocha... Cóż Małgorzata na to mówi?
— Tym razem, zadziwi cię to, królu: Małgorzata była bardzo uradowana.
— Upadkiem Fosseuse, a! rozumiem.
— Nie, nie, ale uradowana sama dla siebie.
— Zamiłowała więc stan akuszerki?
— Teraz nie będzie akuszerką.
— A czemże u licha?
— Kumą, nawet podarunki są już przygotowane.
— Zapewne nie za swoje kupiła je pieniądze.
— Czy tak sądzisz, mój królu?..
— Tak, ponieważ nic jej nie daję. Jakże na imię tej nowej kochance?
— O! to bardzo piękna i silna osoba, która pyszną nosi opaskę i może się dobrze bronić, gdyby ją napastowano.
— Broniła się?
— A jakże!
— Tak, że Henryczysko został odpartym?
— Z początku...
— A potem?
— Henryk jest uparty; poszedł do szturmu. — I...
— I wziął ją.
— Jakto?
— Siłą.
— Siłą?
— Siłą i petardami.
— Co pleciesz, Chicot?
— Prawdę mówię.
— Alboż to wdzięki petardami się bierze?
— Ale to panna Cahors.
— Panna Cahors!
— Piękna i wielka panna, nazywano ją dziewicą, która jedną stopą opiera się na Lot, drugą na górze i której opiekunem jest, albo raczej był pan Vesins, jeden z twoich przyjaciół.
— Dla Boga! — zawołał Henryk — to moje miasto! on wziął moje miasto!
— Teraz rozumiesz, Henryczku; nie chciałeś mu go dać, otóż on sam wziął sobie. Ale, ale, oto list, który ci oddać polecił.
Chicot dobył list z kieszeni i wręczył go królowi. List ten pisany był po wzięciu Cahors i kończył się temi wyrazy:
Quod mihi diixisti, profuit multum. Cognosco meos devotes, nosce tuos Chicotus caetera expedict.
To co mi powiedziałeś, było bardzo użytecznem, znam moich przyjaciół, ty znaj twoich; Chicot powie ci resztę.





  1. Femme sage, i sage femme.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.