Dzieła poetyckie Tom 1/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Dzieła poetyckie Tom 1
Podtytuł Obrazy i opowiadania
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż. i A, Turkuł)
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JAN KASPROWICZ

DZIEŁA

POETYCKIE

WYDANIE ZBIOROWE
LUDWIKA BERNACKIEGO

T. I
OBRAZY I OPOWIADANIA


LWÓW — 1912
NAKŁADEM TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO
WARSZAWA: E. WENDE I SP. (T. HIŻ. I A. TURKUŁ)





KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.











WSTĘP














I

OD WYDAWCY



Niniejsze Dzieła Jana Kasprowicza są pierwszem zbiorowem wydaniem utworów poety, dokonanem za jego wskazówkami i pod jego okiem. Złożyły się na nie prawie wszystkie oryginalne poezye autora, ogłoszone przed ostatnim ich zbiorkiem »Chwile« (Lwów, 1911), wyjąwszy »Marchołta«; poeta nie życzył sobie umieszczenia nieskończonego jeszcze poematu. Całość zebranej tu twórczości, którą niebawem omówi studyum Zygmunta Wasilewskiego, poprzedza wydawca bibliografią, rozpadającą się na dwa główne działy: I. Bibliografię utworów drukowanych w czasopismach i II. Bibliografię utworów w wydaniach książkowych.

Bibliografia, do której zupełności wydawca nie rości sobie pretensyi, nie wymaga osobnych objaśnień. Nadmienić jedynie wypada, że przy niektórych utworach podano datę ich napisania, zaczerpniętą z rękopisów autora. Po bibliografii przytoczono w skróceniu poezye Kasprowicza, dotąd drukiem nie ogłoszone, pochodzące z najpierwszej epoki jego twórczości.
Lwów 15 grudnia 1911 r.

Ludwik Bernacki.






II

BIBLIOGRAFIA



I.

BIBLIOGRAFIA

UTWORÓW DRUKOWANYCH W CZASOPISMACH

1878.

1. Poranek. Dzieła IV, s. 46. (Lech. Poznań. Nr 5; 2 lutego 1878 r., s. 40: Telefon Lecha. Jan Kasprowicz w Szymborzu p. Innowrocław. Zdaje się, że Pan posiadasz jeszcze za mało wprawy i wykształcenia poetycznego. Sonety są niezłe jako ćwiczenia, lecz nie tak doskonałe, aby je można drukować. Mimo to dla zachęty przytaczamy tu najlepszy z sonetów pod napisem: Poranek. — Por. Krytyka. Kraków. 1903, T. I, s. 434).

1885.

2. U piramidy Cestyusza. Cieniom Shelley'a. Dzieła IV, s. 62—68. (Kraj. Petersburg. Nr 6; 10 (22) lutego 1885 r., s. 20—21).
3. Nieraz się pytam, czy ja kocham ciebie? Dzieła V, s. 8—9. (Kraj. Petersburg. Nr 24; 16 (28) czerwca 1885 r., s. 23).
4. Odpowiedź.

Mówią, że jestem, jako ten, co rzuca
Płomienną głownię pod rodzinną strzechę,

Że blask pożarów, gdy innych zasmuca,
We mnie szatańską roznieca uciechę;
Mówią, że pieśni moje, jako miecze,
Jako sztylety trucizną zbryzgane
I jeśli dumny, mniemałbym — że leczę:
Fałsz! ja zatruwam rozognioną ranę.
I tak wciąż godząc w chore serce brata,
Dziko się śmieję, gdy życie ulata i t. d.

Jeszcze strof siedm, nie umieszczonych w Dziełach na życzenie autora. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 26; 16 (28) czerwca 1885 r., s. 369).
5. Na targu. Dzieła I, s. 13—16. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 28; 30 czerwca (12 lipca) 1885 r., s. 386: Obrazki natury. I. Z ulicy).
6. W chałupie. Dzieła I, s. 17—19. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 32; 28 lipca (9 sierpnia) 1885 r., s. 422: Obrazki natury. II. W chałupie).
7. W ciszy wieczoru. Dzieła I, s. 9—10. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 37; 1 (13 września) 1885 r., s. 469: Obrazki natury. III. W ciszy wieczoru).
8. Więc cóż? Dzieła III, s. 39—41. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 40; 22 września (4 października) 1885 r., s. 500—501: Panom i lokajom literackim).
9. Z przyjściem jesieni. Dzieła IV, s. 38—43. (Kraj. Petersburg. Nr 44; 3 (15) listopada 1885 r., s. 26—27).


1886.

10. Anadyomene. Dzieła IV, s. 78—84. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr27;22 czerwca (14 lipca) 1886r., s. 315).
11. Oni i my. Dzieła IV, s. 33—38. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 41; 28 września (10 października) 1886 r., s. 435: Z padołu walki. Naszym wstecznikom).
12. Chłopska dola. Dzieła I, s. 88—89. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 50; 30 listopada (12 grudnia) 1886 r., s. 581: Ze Szląska. I).
13. Giordano Bruno. Dzieła III, s. 69—77. (Przegląd społeczny. Lwów. Zeszyt za listopad 1886 r., s. 383—8).


1887.

14. Pod krzyżem. Dzieła I, s. 98—103. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 2; 28 grudnia (9 stycznia) 1886/7 r., s. 20: Ze Szląska II).
15. Szwaczka. Dzieła I, s. 104—108. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 21; 10 (22) maja 1887 r., s. 294: Ze Szląska. III).
16. Z nizin. Dzieła I, s. 90—97. (Głos. Warszawa. Nr 36, 37; 29 sierpnia (10 września), 5 (17) września 1887 r., s. 563, 579, z datą: Wrocław, w lipcu 1887 r.).


1888.

17. Łzy. Dzieła IV, s. 86—88. (Życie. Warszawa. Nr 17; 16 (28) kwietnia 1888 r., s. 217: Z sonetów. I. Łzy).
18. Anioł ciszy. Dzieła IV, s. 89. (Życie. Warszawa. Nr 17; 16 (28) kwietnia 1888 r., s. 217: Z sonetów. II. Anioł ciszy).
19. Na skrzydłach tęsknoty. Dzieła IV, s. 90. (Życie. Warszawa. Nr 17; 16 (28) kwietnia 1888 r., s. 217: Z sonetów. III. Na skrzydłach tęsknoty).
20. Z chałupy. Dzieła I, s. 23—43. (Głos. Warszawa. Nr 27, 28, 30—32; 25 czerwca (7 lipca), 2 (14) lipca, 16 (28) lipca, 23 lipca (4 sierpnia), 30 lipca (11 sierpnia) 1888 r., s. 318—19, 330—1, 354, 365—6, 378—9: Z chałupy. Echa ze Szląska. — Sonetów ogółem 39, gdyż brak 34).
21. Na łące. Dzieła IV, s. 21. (Życie. Warszawa. Nr 31; 23 lipca (4 sierpnia) 1888 r., s. 429: Z melodyi wiosennych. — Kraj. Przegląd literacki. Dodatek do »Kraju«. Petersburg. Nr 14, 7 (19) kwietnia 1889 r., s. 8).
22. Życie! o życie. Dzieła IV, s. 22. (Życie. Warszawa. Nr 31; 23 lipca (4 sierpnia) 1888 r., s. 429: Z melodyi wiosennych).
23. O, zbliż się, śmierci! Dzieła IV, s. 113. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 40; 18 (30) września 1888 r., s. 498: Z bolesnych chwil).
Data napisania: 3 IX 1888 r.


1889.

24. Demokryt. Dzieła IV, s. 85. (Życie. Warszawa. Nr 1; 24 grudnia (5 stycznia) 1888/9 r., s. 1: Z sonetów. Demokryt. — Silva rerum na pamiątkę festynu akademickiego w r. 1891. Lwów, 1891, s. 2).
Data napisania: 1 XII 1888 r.
25. Na rozdrożu. Dzieła I, s. 77—81. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 1; 25 grudnia (6 stycznia) 1888/9 r., s. 4—5: Obrazy i obrazki chłopskie. I. Na rozdrożu).
Data napisania: Szymborze 21 XI 1888 r.
26. W karczmisku. Dzieła I, s. 82—87. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 2; 1 (13) stycznia 1889 r., s. 20: Obrazy i obrazki chłopskie. II. W karczmisku).
Data napisania: Szymborze 24 XI 1888 r.
27. Matricaria chamomilla. (Rumianek pospolity). Dzieła I, s. 47—51. (Głos. Warszawa. Nr 3; 7 (19) stycznia 1889 r., s. 31: Z swojskiej flory. (Ze szląskiej ziemi). I. Matricaria chamomilla. Rumianek pospolity).
Data napisania: 5 XII 1888 r.
28. Myosotis palustris. (Niezapominajka). Dzieła I, s. 52—57. (Głos. Warszawa. Nr 4; 14 (26) stycznia 1889 r., s. 44—45: Z swojskiej flory. (Ze szlązkiej ziemi). III. Myosotis palustris. Niezapominajka).
Data napisania: 3 XII 1888 r.
29. Król Lear z Biedaczewa. Dzieła I, s. 121—126. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 6; 28 stycznia (9 lutego) 1889 r., s. 76—77: Obrazy i obrazki chłopskie. III. Na chlebie).
Data napisania: 29 XI 1888 r.
30. Datura stramonium. (Bieluń pospolity). Dzieła I, s. 58—61. (Głos. Warszawa. Nr 8; 11 (23) lutego 1889 r., s. 100: Z swojskiej flory. (Echa z Poznańskiego). IV. Datura stramonium. Bieluń pospolity).
Data napisania: Lwów 27 I 1889 r.
31. Solanum nigrum. (Psianka). Dzieła I, s. 62—67. (Głos. Warszawa. Nr 9; 18 lutego (2 marca) 1889 r., s. 113—14: Z swojskiej flory. (Echa z Poznańskiego). V. Solanum nigrum. Psianka).
Data napisania: Lwów 29 I 1889 r.
32. Ostatnia pociecha. Dzieła I, s. 113—117. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 11; 4 (16) marca 1889 r., s. 151—152: Obrazy i obrazki chłopskie. IV. Ostatnia pociecha).
Data napisania: Lwów 23 II 1889 r.


33. Echium vulgare. (Żmijowiec pospolity). Dzieła I, s. 68—73. (Głos. Warszawa. Nr 13; 18 (30) marca 1889 r., s. 167—8: Z swojskiej flory. (Echa z Poznańskiego). VI. Echium vulgare. Żmijowiec pospolity).
Data napisania: Lwów 2 II 1889 r.


34. Chrystus. Dzieła III, s. 151—200. (Ateneum. Warszawa. 1889. Zeszyt za kwiecień, s. 86—90: Z poematu Chrystus. I. U stóp cysterny w Sychar. II. Ścięcie Jana Chrzciciela).


35. Salusia Orczykówna. Dzieła I, s. 239—288. (Głos. Warszawa. Nr 27—32; 24 czerwca (6 lipca), 1 (13) lipca, 8 (20) lipca, 15 (27) lipca, 22 lipca (3 sierpnia), 29 lipca (10 sierpnia) 1889 r., s. 338—340, 352—354, 364—5, 376—8, 388—390, 400—403: Salusia Orczykówna. Opowiadanie poznańskiego chłopa).
Data napisania: Ustęp III: 20 VIII 1888 r., ustęp V: Szymborze 6 X 1888 r.


36. Szły zbierać kłosy. Dzieła I, s. 109—112. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 40; 23 września (5 października) 1889 r., s. 474: Obrazy i obrazki chłopskie. V. Szły zbierać kłosy).
Data napisania: Szymborze 8 XII 1888 r.

37. Jewka Orliczka. Dzieła I, s. 161—174. (Głos. Warszawa. Nr 44; 21 (2 listopada) października 1889 r., s. 548).
Data napisania: Lwów 15 II 1889 r.


38. Dwaj bracia rodzeni. Dzieła I, s. 205—238. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 45—51; 28 października (9 listopada), 4 (16) listopada, 11 (23) listopada, 18 (30) listopada, 25 listopada (7 grudnia), 2 (14) grudnia, 9 (21) grudnia 1889 r., s. 551, 567, 584—5, 599, 612—13, 628, 639—640: Obrazy i obrazki chłopskie. VI—XI. Dwaj bracia rodzeni. Na początku poematu:

Uwaga. Lud w Poznańskiem niezupełnie jeszcze zatracił poczucie wspólnej własności, bractwa etc. — zachowało się ono tu i owdzie w całej sile swojej, pomimo, że separacya, przeprowadzona przez rząd pruski około drugiej połowy bieżącego wieku, znosząc gminne pastwiska, torfowiska i t. p., zatarła prawie ostatnie ślady wspólności pod względem ekonomicznym. Lud wspólnemu pożyciu przypisuje wielkie znaczenie etyczne — stanowi to zasadniczą myśl poematu niniejszego. Jeszcze dziś spotykałem w uczciwszych rodzinach chłopskich nieprzezwyciężony wstręt do »działów«. Zindywidualizowanie własności niejedną spłodziło zbrodnię: podobny fakt zabójstwa, jak w poemacie, który oddaję w ręce czytającego ogółu, zdarzył się — wprawdzie dawne już temu czasy — w mojej własnej rodzinie: z ręki swego szwagra zginął mój dziad. W poemacie niniejszym szatanem-kusicielem jest kobieta, której zarówno nasz lud jak i Słowianin południowy w danych wypadkach przypisuje winę. Południowy Słowianin wyraża myśl tę w ogromnej ilości przysłów n. p. »Żene braću dijele« (kobiety dzielą braci); »tudja krv braću dijeli« (obca krew braci dzieli), »Gde je mnogo żene, mira u kući nema« (gdzie dużo kobiet, tam niema szczęścia w chacie). »Ova bi moma kuću rozdijelila« (owa dziewczyna rozdzieliłaby wspólność domu).

Lasno bi se brate iżenili,
Al kad ludje seje zastawimo,
Tudje će nas seje zawaditi,
Baska će nam dvore pograditi.

[Łatwo moglibyśmy się my, bracia, ożenić; ale gdy obce wprowadzimy dziewczęta w dom, wtedy one poróżnią nas ze sobą; pobudują nam domy oddzielne (t. j. doprowadzą do działów)].
»Żmija i żena otvar je jedna« (żmija i kobieta to jedno) etc. etc. Polskich przysłów nie przytaczam, ponieważ zbyt są znane...
W szczegółowy rozbiór poematu nie wchodzę: czytelnik znający życie ludu choć pobieżnie, sam sobie unaoczni całą sumę pozornie małych, psychologicznie zresztą uzasadnionych powodów i namiętności, wchodzących tutaj w grę.


39. Wojtek Skiba. Dzieła I, s. 289 — 356. (Ateneum. Warszawa. 1889 r. Zeszyt za lipiec, s. 82 — 94: Z »Wojtka Skiby«. Z pieśni pierwszej. Pierwsze lata Wojtka. Zeszyt za październik, s. 84 — 98: Z »Wojtka Skiby«. Z pieśni drugiej. W szkole. — 1892 r. Zeszyt za listopad, s. 310 — 319: Wojtek Skiba. Z pieśni III-ej. — Jednodniówka 1889 [festynu »Sokół« Na Wysokim Zamku]. Lwów, 1889, s. 3: Z powieści współczesnej »Wojtek Skiba«. Z pieśni drugiej)[1].


1890.

40. Światła i chleba. Dzieła III, s. 62 — 63. (Dla włościan. Wydawnictwo zbiorowe. Lwów, 1890, s. 37: Z fragmentów. I).
41. Słuchaj jeżeli. Wiersz ten odszukał wydawca dopiero po ukończeniu III i IV tomu (Liryków); z tej przyczyny nie mógł go umieścić w właściwym dziale i obecnie go tu podaje:

Słuchaj: jeżeli
W sercu się twojem owo płomię zbudzi,
Które odrazu zmienia wnętrze ludzi,
Że są na ziemi jak z niebios anieli;

Gdy geniusz, w bieli
Schodzący na świat, co się grzechem brudzi,
Rzeknie do ciebie: »Nic już nie wystudzi
W tobie iskry bożej, która w cud wystrzeli«

Ty przemieniony i dostawszy skrzydeł,
Nie pal, w zachwycie, swej duszy kadzideł
Z ambry i mirry,

Lecz wszystką siłą pędzla, dłuta, liry
Podnoś i równaj z sobą w górnym locie
Tych, co są w błocie.

(Dla włościan. Wydawnictwo zbiorowe. Lwów, 1890, s. 37: Z fragmentów II).
42. Nad światem, nad sennym, zabłysła. Dzieła III, s. 16 — 17. (Życie. Warszawa. Nr 41; 29 września (11 października) 1890 r., s. 709: Z melodyi wiosennych[2]).
43. »Hajs marony«. Dzieła I, s. 6. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 317; 15 listopada 1890 r.: Z sonetów brukowych. »Hajs marony«).
44. Batjar. Dzieła I, s. 8. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 318; 16 listopada 1890 r.: Z sonetów brukowych. Batjar).
45. Narodzenie Chrystusowe. Dzieła III, s. 205 — 208. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 357; 25 grudnia 1890 r.: Narodzenie Chrystusowe. Apoteoza).

1891.

46. Marcin Szafran. Dzieła I, s. 153 — 160. (Prawda. Warszawa. Nr 18, 19; 2 maja (20 kwietnia), 9 maja (27 kwietnia) 1891 r., s. 212, 224. Z cyklu: Chłopska dusza. Marcin Szafran).
47. Kiedyż przyjdą czasy twych wyzwoleń. Dzieła III, s. 76 — 7. (Biblioteka polska w Rumunii. 1866 — 1891 r. Książka pamiątkowa. Jassy, 1891 [maj, Przewodnik bibliograficzny XIV, s. 90], s. 166 — 167: Fragment).
48. L'amore desperato. Dzieła V, s. 21 — 50. (Myśl. Kraków. Nr 10 — 14; 1 i 15 października, 1 i 15 listopada, 1 grudnia 1891 r., s. 2 — 3, 3 — 4, 5, 8 — 9, 5 — 6. Il Amore desperato. Z zapisków przyjaciela. Pod uwagą data: Lwów dnia 25 lipca 1891 [też w rękopisie poematu]. Na końcu: Na przerwanej w miejscu tem zwrotce kończą się zapiski nieszczęśliwego).
49. Miłość — Grzech. Dzieła V, s. 51 — 75. (Prawda, Warszawa. Nr 51, 52; 19 (7) i 26 (14) grudnia 1891 r., s. 602—606 i 614 — 617).
50. Walc demonów. Z F. Schmid'a (Dranmor'a). Dzieła III, 299 — 316. (Ilustrowany kalendarz teatralny Muza na r. 1892. Rocznik I. Lwów, 1891, z notą do tytułu: Dranmor, Szwajcar z pochodzenia, należy do najoryginalniejszych i najgłębszych poetów niemieckich naszej doby. Poezye jego, u nas zupełnie prawie nieznane, ukazały się po raz pierwszy jeszcze w roku 1860. Wróg wszelakiej obłudy, Danmor stawia prawdę powyżej tak zwanych »względów moralnych« a jeżeli w poemacie, którego przekład podaję publiczności polskiej, występuje element zmysłowy bez sztucznych osłonek, to wyrażając się słowami poety, »występująca odważnie zmysłowość nie jest tak brzydka, jak lubieżny platonizm podstarzałych Anakreontów, jak histeryczne podrygi Sybil sławnych«. Przekład mój, jest wierny — biały wiersz, przetykany tu i owdzie rymami, zastosowany jest zupełnie do oryginału. Przyp. tłumacza).

Tytuł oryginału: Dämonenwalzer (Dranmor's Gesammelte Dichtungen. Dritte vermehrte Auflage. Berlin, 1879, s. 177 — 202). Tłumacz wygłosił o Dranmorze odczyt w Kole literacko-artystycznem we Lwowie 12 lutego 1892 r., drukowany w Kuryerze lwowskim Nr 55 — 58 z dni 24 — 27 lutego 1892 r.


1892.

51. Witajcie do nas druhowie! Dzieła III, s. 280 — 282. (Kuryer lwowski. Lwów. Dodatek do Nr 156 z 5 czerwca 1892 r.).
52. Czem jesteś dla mnie. Dzieła V, s. 15. (Świat. Kraków. 1892, s. 461: Sonet. — Tydzień. Lwów. Nr 48; 27 listopada 1893 r. s. 378).
53. W rozbolałego serca żywą księgę. Dzieła IV, s. 123. (Świat. Kraków. 1892, s. 509. — Tydzień. Lwów. Nr 47; 20 listopada 1893 r., s. 369).
54. Amor vincens. Dzieła V, s. 77 — 96. (Świat Kraków. 1892, s. 573 — 5, 578 — 9. Amor vincens. Trzecia część trylogii. — Głos. Warszawa. Nr 48; 14 (26) listopada 1892 r., s. 567 — 8, Nr. 5; 28 stycznia (11 lutego) 1893 r., s. 55: Amor vincens wyjątek).
55. Szum drzew. Dzieła IV, s. 25. (Ilustrowany kalendarz teatralny Muza na r. 1893. Rocznik II. Lwów, 1892).

1893.

56. 1863 — 1893. Dzieła III, s. 245—247. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 22; 21 stycznia 1893 r.).
57. Jan Rudawski. Dzieła I, s. 127 — 134. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 12; 13 (25) marca 1893, s. 134 — 5: Z gawęd i opowiadań. I. Jan Rudawski).
58. Maciej Kosarczyk. Dzieła I, s. 135 — 142. (Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 17; 17 (29) kwietnia 1893 r., s. 195 — 6: Z gawęd i opowiadań. II. Maciej Kosarczyk).
59. Lirnik mazowiecki. Dzieła III, s. 267 — 270. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 160; 11 czerwca 1893 r.).
60. Nie zdradzą oczy moje. Dzieła IV, s. 101. (Tydzień. Lwów. Nr 29; 17 lipca 1893 r., s. 229).
61. Droga Golgoty. Dzieła IV, s. 109. (Tydzień. Lwów. Nr 32; 7 sierpnia 1893, s. 249).
62. Zaprawdę! od ludzkiej doli! Dzieła IV, s. 100. (Tydzień. Lwów. Nr 34; 21 sierpnia 1893 r., s. 265).
63. Gdy mnie ogarnia zmrok. Dzieła V, s. 16. (Tydzień. Lwów. Nr 51; 18 grudnia 1893 r., s. 403).
64. Rzuć z siebie duszo... Dzieła IV, s. 112. (Tydzień. Lwów. Nr 52; 26 grudnia 1893, s. 409).

1894.

65. Cóż jest warte życie bez uniesień. Dzieła III, s. 102. (Tydzień. Lwów. Nr 1; 1 stycznia 1894 r., s. 4).
66. Tadeusz Kościuszko. Dzieła III, s. 241—2. (Tydzień. Lwów. Nr 13; 26 marca 1894 r., s. 97).
67. Racławice. Dzieła III, s. 243 — 4. (Tydzień. Lwów. Nr 14; 2 kwietnia 1894 r., s. 106).
68. Świt wiosny. Dzieła IV, s. 28. (Tydzień. Lwów. Nr 18; 30 kwietnia 1894, s. 137: Wiosna. I).
69. Przy szumie drzew. Dzieła V, s. 103 — 116. (Tydzień. Lwów. Nr 28 — 30; 9, 16, 23 lipca 1894 r., s. 217 — 19, 225 — 6, 233 — 4: Przy szumie drzew. Z cyklu »Miłość«).
70. Kantata na otwarcie fakultetu medycznego. Dzieła III, s. 287 — 8. (Tydzień. Lwów. Nr 38; 17 września 1894 r., s. 301).
71. W turniach. Dzieła V, s. 117 — 147. (Tydzień. Lwów. Nr 39, 40; 24 września, 1 października 1894 r., s. 305 — 6, 313 — 315: W turniach. Z cyklu »Miłość« I, II. — Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 43 — 45, 47, 49; 15 (27) października, 22 (3 listopada) października, 29 października (10 listopada), 12 (24) listopada, 26 listopada (8 grudnia) 1894 r., s. 464 — 5, 478, 487 — 8, 511 — 12, 536 — 7: W turniach. Z cyklu »Miłość«).

1895.

72. O Roku Nowy. Dzieła III, s. 215 — 217. (Tydzień. Lwów. Nr 1; 7 stycznia 1895 r., s. 1).
73. Twórcy sceny polskiej. Dzieła III, s. 263 — 266. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 20; 20 stycznia 1895 r. z objaśnieniem: Wiersz Jana Kasprowicza, wygłoszony onegdaj w teatrze przez p. Żelazowskiego).
74. Oto już idzie. Dzieła III, s. 74 — 5. (Światło. Lwów. Zeszyt na luty 1895 r., s. 28 — 9: Fragment).
75. Wierzyłem zawsze w światła moc. Dzieła IV, s. 127. (Tydzień. Lwów. Nr 27; 8 lipca 1895 r., s. 209: Z przygnębień I).
76. W ciemności schodzi moja dusza. Dzieła IV, s. 128. (Tydzień. Lwów. Nr 27; 8 lipca 1895 r., s. 209: Z przygnębień II. — Tygodnik Illustrowany. Warszawa. Nr. 17; 25 kwietnia 1908 r., s. 339: Złote listki).
77. Zazdroszczę nieraz tym, co w grobach leżą. Dzieła IV, s. 129. (Tydzień. Lwów. Nr 27; 8 lipca 1895 r., s. 209: Z przygnębień III).
78. O niezgłębiona duszy toni. Dzieła IV, s. 130 (Tydzień. Lwów. Nr 27; 8 lipca 1895 r., s. 209: Z przygnębień IV).
79. Z głębin przestworu, z ciemnych chmur. Dzieła IV, s. 131. (Tydzień. Lwów. Nr 28; 15 lipca 1895 r., s. 209: Z przygnębień V).
80. Ach, nieraz mi się zdaje. Dzieła IV, s. 133. (Tydzień. Lwów. Nr 28; 15 lipca 1895 r., s. 209: Z przygnębień VI).
81. Tęsknię ku tobie, o szumiący lesie. Dzieła IV, s. 145 — 147. (Tydzień. Lwów. Nr 29; 22 lipca 1895 r., s. 225: Z przygnębień VII).
82. Bolu szemrzący zdrój i cichej melancholii. Dzieła IV, s. 148. (Tydzień. Lwów. Nr 29; 22 lipca 1895 r., s. 226: Z przygnębień VIII).
83. Na jeziorze czterech kantonów. Dzieła IV, s. 153 — 158. (Tydzień. Lwów. Nr 31, 32; 5, 12 sierpnia 1895 r., s. 241, 250 — 51. — Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 1, 2; 23 grudnia 1895 r. (4 stycznia 1896 r.), 30 grudnia 1895 r. (11 stycznia 1896r.), s. 5 — 6, 19 — 20: Z Alp. (Wrażenia). I. Na jeziorze czterech kantonów. 1. Na statku pod Lucerną 21 lipca 1895. 2. Na statku wzdłuż Urimbergu 21 lipca 1895. 3. Wiersz wpisany do księgi pamiątkowej w kaplicy Tella. Na stopniach kaplicy Tella 21 lipca 1895. 4. Na Axelstrasse nad brzegiem jeziora 21/7 1895. 5 — 8 Axelstr. 21 lipca 1895. 9 — 11 w drodze ku Altdorf 21 lipca 1895).
84. Na Teufelsbruecke. Dzieła IV, s. 159 — 160. (Tydzień. Lwów. Nr 33; 19 sierpnia 1895 r., s. 257. — Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 4; 13 (25) stycznia 1896 r., s. 43 — 4: Z Alp. (Wrażenia). II. Na Teufelsbruecke. 1 — 3 Andermatt d. 22 lipca 1895. Objaśnienie autora do tytułu:
Na Teufelsbruecke pod Andermatt spędziliśmy w zimnej dżdżystej chmurze dzień cały: od czasu do czasu mgła się przerzedzała, odsłaniając olbrzymie, czarne granie, zmienione ręką ludzką na fortece. Na jednej z tych imponujących a groźnych ścian widnieje w białem obramowaniu wielki krzyż, wyryty w skale. Straszliwy wodospad Reussy, niezwykle koło Teufelsbruecke szerokiej, rozpryskujący się pod nami z nieopisanym szumem i hukiem, wyglądał w chmurze tej na wstęgę mgły nieco bielszej od tła ogólnego. W miejscu, obok którego staliśmy, oparci o kamienną balustradę mostu, wpatrzeni w ten potężny, niedający się przedstawić obraz przyrody, wsłuchani w ogłuszający huk i szum, odbyła się słynna w dziejach bitwa Suworowa z wojskami Napoleona I. Niepodobna w istocie pojąć, jak istoty ludzkie mogły opanować żywioł, szalejący śród gładkich, spadzistych, niebosięgających brzegów. Powyższe sonety słabem są tylko odbiciem obrazu widzianego i wrażeń doznawanych. Mgły ustąpiły dopiero pod wieczór i wtedy to mogliśmy sobie zdać sprawę z tego groźnego piękna, jakie w tem miejscu utworzyła Przyroda.
85. Jungfrau. Dzieła IV, s. 161 — 3. (Tydzień. Lwów. Nr 34; 26 sierpnia 1895 r., s. 266 — 7. — Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 8; 10 (22) lutego 1896 r., s. 91: Z Alp. (Wrażenia). III. Jungfrau. Muerren-Wengernalp 18, 19 lipca 1895).
86. Na lodowcach Aletschu. Dzieła IV, s. 164 — 165. (Tydzień. Lwów. Nr 34; 26 sierpnia 1895 r., s. 266 — 7. — Przegląd tygodniowy Warszawa. Nr 12; 9 (21) marca 1896 r., s. 138: Z Alp. (Wrażenia). IV. Na lodowcach. Towarzyszowi podróży dr. J. Czermakowi, Na wielkich lodowcach Aletschu (Concordiahuette) 25 lipca 1895).

87. Ze szczytu Eggishornu. Dzieła IV, s. 166 — 8. (Tydzień. Lwów. Nr 35; 2 września 1895 r., s. 273. — Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 16; 6 (18) kwietnia 1896 r., s. 187 — 8: Z Alp. (Wrażenia). V. Na szczycie Eggishornu. Eggishorn, w lipcu 1895).
1896.

88. Wiatr w pożółkłych huczy drzewach. Dzieła IV, s. 247 — 8. (Tydzień. Lwów. Nr 1; 6 stycznia 1896 r., s. 1: Akordy jesienne I).
89. Cóż, że jestem dziś samotny. Dzieła IV, s. 249 — 250. (Tydzień. Lwów. Nr 1; 6 stycznia 1896 r., s. 1: Akordy jesienne II).
90. Pełzam nieraz, jak gadzina. Dzieła IV, s. 251 — 2. (Tydzień. Lwów. Nr 1; 6 stycznia 1896 r., s. 1: Akordy jesienne III).
91. W blaskach świtu duch młodości. Dzieła IV, s. 253 — 4. (Tydzień. Lwów. Nr 2; 13 stycznia 1896 r., s. 11: Akordy jesienne IV).
92. Śnie młodości! przez szarugi. Dzieła IV, s. 255 — 6. (Tydzień. Lwów. Nr 2; 13 stycznia 1896 r., s. 11: Akordy jesienne V).
93. Dmij, wichuro! Z zwiędłych koron. Dzieła IV, s. 257 — 8. (Tydzień. Lwów. Nr 2; 13 stycznia 1896 r., s. 11: Akordy jesienne VI).
94. Trubadurem być! U pańskich. Dzieła IV, s. 259 — 260. (Tydzień. Lwów. Nr 3; 21 stycznia 1896 r., s. 17: Akordy jesienne VII).
95. Pieśni nasza! Niespożyta. Dzieła IV, s. 261 — 2. (Tydzień. Lwów. Nr 3; 21 stycznia 1896r., s. 17: Akordy jesienne VIII).
96. Cóż, że będzie ci złorzeczył. Dzieła IV, s. 263 — 4. (Tydzień. Lwów. Nr 3; 21 stycznia 1896 r., s. 17: Akordy jesienne IX).
97. Pieśni nasza! Smętno tobie. Dzieła IV, s. 265 — 6. (Tydzień. Lwów. Nr 3; 21 stycznia 1896 r., s. 17: Akordy jesienne X).
98. Powiadają, że w nas niema. Dzieła IV, s. 269 — 270. (Tydzień. Lwów. Nr 3; 21 stycznia 1896 r., s. 18: Akordy jesienne XI).
99. Marny tłumie! Zasłuchany. Dzieła IV, s. 271 — 2. (Tydzień. Lwów. Nr 3; 21 stycznia 1896 r., s. 18: Akordy jesienne XII).
100. Oto dusza ma, jak więzień. Dzieła IV, s. 277 — 8. (Tydzień. Lwów. Nr 5; 3 lutego 1896 r., s. 33: Akordy jesienne XIII).
101. Cud nad cudy! Wielkie widmo. Dzieła IV, s. 279 — 280. (Tydzień. Lwów. Nr 5; 3 lutego 1896 r., s. 33: Akordy jesienne XIV).
102. Patrzy dusza osłupiała. Dzieła IV, s. 281 — 2. (Tydzień. Lwów. Nr 5; 3 lutego 1896 r., s. 33: Akordy jesienne XV).
103. I, porwana pieśnią życia! Dzieła IV, s. 283 — 4. (Tydzień. Lwów. Nr 5; 3 lutego 1896 r., s. 34: Akordy jesienne XVI).
104. Jezioro Maerjelen. Dzieła IV, s. 169 — 171. (Tydzień. Lwów. Nr 18; 4 maja 1896 r., s. 137. — Przegląd tygodniowy. Warszawa. Nr 18; 20 kwietnia (2 maja) 1896 r., s. 210 — 211: Jezioro Maerjelen. Z wrażeń alpejskich).
105. W ciemnych smreczynach. Dzieła IV, s. 191. (Tydzień. Lwów. Nr 36; 6 września 1896 r., s. 281: Z wirchów i hal I).
106. Na szczycie. Dzieła IV, s. 188. (Tydzień. Lwów. Nr 36; 6 września 1896 r., s. 281: Z wirchów i hal II).
107. Orzeł. Dzieła IV, s. 189. (Tydzień. Lwów. Nr 36; 6 września 1896 r., s. 281: Z wirchów i hal III).
108. Wiatr halny. Dzieła IV, s. 192 — 194. (Tydzień. Lwów. Nr 37; 13 września 1896 r., s. 289: Z wirchów i hal IV).
109. Krzak dzikiej róży w ciemnych smreczynach. Dzieła IV, s. 195 — 7. (Tydzień. Lwów. Nr 38; 20 września 1896 r., s. 297: Z wirchów i hal V).
110. Taniec zbójnicki. Dzieła IV, s. 201 — 215. (Tydzień. Lwów. Nr 40, 41; 4, 11 października 1896 r., s. 313 — 14, 321 — 2: Z wirchów i hal VI).
111. Cisza wieczorna. Dzieła IV, s. 198 — 200. (Tydzień. Lwów. Nr 44; 1 listopada 1896 r., s. 345 — 6: Z wirchów i hal VII).
112. Bóg się rodzi. Dzieła III, s. 209. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 358; 25 grudnia 1896 r.)

1897.

113. Na jeziorach włoskich. Dzieła IV, s. 178 — 183. (Echo muzyczne, teatralne i artystyczne. Warszawa. Nr 1; 21 grudnia (2 stycznia) 1896 — 7 r., s. 2 — 3).
114. Szlakiem symplońskiej drogi. Dzieła IV, s. 172 — 177. (Tydzień. Lwów. Nr 6; 7 lutego 1897 r., s. 41 — 42: Szumny symploński bór).
115. Słowacki. Dzieła III, s. 257 — 259. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 104; 14 kwietnia 1897 r. — Słowo polskie. Lwów. Nr 508; 30 października 1909 r.).
116. Nad przepaściami. Miriamowi. Dzieła IV, s. 219 — 231. (Tydzień. Lwów. Nr 16 — 19; 18 i 25 kwietnia, 2 i 9 maja 1897 r., s. 121 — 2, 129 — 130, 137 — 8, 145 — 6).
117. Kantata na odsłonięcie pomnika A. Fredry we Lwowie. Dzieła III, s. 285 — 6. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 297; 25 października 1897 r. z objaśnieniem: Do muzyki Vernhulsta).
118. Wstań orkanie! Wstań orkanie. Dzieła IV, s. 275 — 6. (Życie. Kraków. Nr 8; 13 listopada 1897 r., s. 1).
119. Życia ogromne morze grzmi przedemną. Dzieła IV, s. 335 — 7. (Życie. Kraków. Nr 9; 20 listopada 1897 r., s. 2).
120. Modlitwo moja, cicha i bez słów. Dzieła IV, s. 142 — 144. (Tydzień. Lwów. Nr 47; 21 listopada 1897 r., s. 369 — 70).
121. Byłeś mi dawniej bożyszczem, o tłumie! Dzieła IV, s. 138 — 141. (Życie. Kraków. Nr 10; 27 listopada 1897 r., s. 2).
122. Waruno!... Dzieła IV, s. 236—240. (Tydzień. Lwów. Nr 51; 19 grudnia 1897 r., s. 403 — 405: Do Waruny, z przypiskiem: Z motywów wedyckich).
123. Rorate coeli. Dzieła III, s. 203 — 204. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 357; 25 grudnia 1897 r.)
124. My — przeżyci?... My, jak kwiaty. Dzieła IV, s. 267 — 8. (Życie. Kraków. Nr okazowy; 25 grudnia 1897 r., s. 2).

125. Na wzgórzu śmierci. Dzieła VI, s. 249 — 300. (Jednodniówka. Monachium. 1897, s. 16: Z poematu na wzgórzu śmierci. Fragment końcowy).
1898.

126. Żegnajmy dzisiaj rok stary. Dzieła III, s. 213 — 215. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 1; 1 stycznia 1898 r.: Z Nowym Rokiem).
127. Ziemio droga rodzicielko. Dzieła IV, s. 273 — 4. (Życie. Kraków. Nr 1; 1 stycznia 1898 r., s. 7. — Tydzień. Lwów. Nr 8; 20 lutego 1898 r., s. 63 z dopiskiem: Ze zbioru p. t. »Krzak dzikiej róży«).
128. Nie było bytu, ani też niebytu. Dzieła IV, s. 241 — 244. (Tydzień. Lwów. Nr 2; 9 stycznia 1898 r., s. 9 — 10).
129. Aleluja! Aleluja! Dzieła III, s. 218 — 221. (Kuryer lwowski. Lwów. Nr 100; 10 kwietnia 1898 r.).
130. Adamowi Mickiewiczowi. II. W rocznicę śmierci II. Dzieła III, s. 254 — 255. (Tydzień. Lwów. Nr 20/21; 22 maja 1898 r., s. 154: Arcymistrzowi. Sięgnąłeś, Mistrzu...).

1899.

131. Bunt Napierskiego. Dzieła II, s. 99 — 246. (Tydzień. Lwów. Nr 1 — 14, 16 — 21; 1, 8, 15, 22, 29 stycznia, 5, 12, 19, 26 lutego, 5, 12, 19, 26 marca, 2, 16, 23, 30 kwietnia, 7, 14, 21 maja 1899 r., s. 1 — 3, 11 — 13, 22 — 4, 30 — 1, 37 — 8, 45 — 7, 51 — 3, 62 — 4, 69 — 71, 75 — 8, 83 — 6, 92 — 4, 98 — 100, 108 — 111, 127 — 8, 129 — 130, 138 — 9, 147 — 9, 154 — 7, 161 — 5: Bunt Napierskiego. Poemat dramatyczny. — Tygodnik illustrowany. Warszawa. Nr 15, 16; 8 kwietnia (27 marca), 15 (3) kwietnia 1899 r., s. 292 — 3, 313 — 315: Kostka Napierski. Wyjątek z poematu dramatycznego Akt II, sc. 5 i n.).
132. Dies irae. Dzieła VI, s. 109 — 124. (Życie. Kraków. Nr 7; 1 kwietnia 1899 r., s. 132 — 135).
133. Wiersz karmelkowy. Dzieła III, s. 290. (Jednodniówka karmelkowa. Pamiątka z zabawy ogrodowej dnia 4 czerwca 1899 r. Lwów, 1899, s. 15, z szeregiem »zdań« Kasprowicza s. 15 — 16).
134. Salome. Dzieła VI, s. 125 — 140. (Życie. Kraków. Nr 13; 25 lipca 1899 r., s. 255 — 259).
135. Święty Boże! Święty Mocny. Dzieła VI, s. 141 — 158. (Życie. Kraków. Nr 15 i 16; 15 sierpnia 1899 r., s. 301 — 304).
136. Pamięci Szopena. Dzieła III, s. 260 — 262. (Tydzień. Lwów. Nr 44; 29 października 1899 r., s. 344).

1900.

137. W albumie. Dzieła III, s. 289. (Tygodnik narodowy. Lwów. Nr 37; 24 czerwca 1900 r., s. 8).
138. Baśń nocy świętojańskiej. Prolog na otwarcie teatru miejskiego we Lwowie. Dzieła II, s. 247 — 302. (Tydzień. Lwów. Nr 39; 30 września 1900 r., s. 305 — 307: Z prologu na otwarcie Teatru miejskiego we Lwowie: Aktor przed kurtyną. — Scena IV. — Tygodnik narodowy. Lwów. Nr 51, 52; 30 września, 7 października 1900 r., s. 231, 234 i 244: Scena I i Scena ostatnia).

139. W. W. W. W. Dzieła III, s. 283 — 4. (Biblioteka strażacka. Nr. 25: Krajowy Związek ochotniczych straży pożarnych w Galicyi i Lodomeryi. 1875 — 1900. Lwów, 1900, s. 3 — 4).
1901.

140. Moja pieśń wieczorna. Dzieła VI, s. 159 — 174. (Chimera. Warszawa. T. I, styczeń — marzec 1901 r., s. 16 — 33: Z cyklu »Ginącemu światu«. — Kalendarz Kuryera lwowskiego na rok 1901. Lwów. 1900, s. 4 — 6: Z poematu: Moja pieśń wieczorna).
141. Salve Regina. Dzieła VI, s. 175 — 192. (Chimera. Warszawa. T. II, kwiecień — czerwiec 1901 r., s. 52 — 74: Z cyklu »Ginącemu światu«).
142. Hymn św. Franciszka z Assyżu. Dzieła VI, s. 193 — 210. (Chimera. Warszawa. T. III, lipiec — wrzesień 1901 r., s. 103 — 122: Z cyklu »Ginącemu światu«).
143. Judasz. Dzieła VI, s. 211 — 228. (Chimera. Warszawa. T. IV, październik — grudzień 1901 r., s. 143 — 163: Z cyklu »Ginącemu światu«).
144. Marya Egipcyanka. Dzieła VI, s. 229 — 248. (Krytyka. Kraków. R. III. Tom II, 1901, s. 311 — 324).

1902.

145. Maryi Konopnickiej. Dzieła III, s. 271 — 277. (Słowo polskie. Lwów. Nr 314; 29 czerwca 1902 r.).
146. Pieśń o pani, co zabiła pana. Dzieła IV, s. 324 — 329. (Tygodnik Słowa polskiego. Lwów. Nr 15; 12 października 1902 r.).

147. Sierotka. Dzieła IV, s. 321 — 323. (Słowo polskie. Lwów. Nr 592; 10 grudnia 1902 r.: Z jednodniówki »Dla dzieci bezdomnych«).
1903.

148. Pieśń o burmistrzance. Dzieła IV, s. 330 — 9. (Tygodnik illustrowany. Warszawa. Nr 1; 3 stycznia (21 grudnia 1902 r.) 1903 r. — Tygodnik Słowa polskiego. Lwów. Nr 2; 11 stycznia 1903 r., s. 5 — 6).
149. Wieczności wielki, głęboki, nieobjęty sen. Dzieła IV, s. 232 — 235. (Słowo polskie. Lwów. Nr 497; 24 października 1903 r.).
150. Kordecki. Dzieła III, s. 227 — 234. (Słowo polskie. Lwów. Nr 535; 16 listopada 1903 r.).
151. Wiatr gnie sieroce smreki. Dzieła IV, s. 187. (Słowo polskie. Lwów. Nr 600; 24 grudnia 1903 r.: Z nowych poezyi I).
152. Nie wiem, gdzie jesteś. Dzieła V, s. 17. (Słowo polskie. Lwów. Nr 600; 24 grudnia 1903 r.: Z nowych poezyi II).
153. Nie zgasłaś pieśni. Dzieła IV, s. 287 — 9. (Słowo polskie. Lwów. Nr 600; 24 grudnia 1903 r.: Z nowych poezyi. III. Z poematu »Inwokacye«).

1904.

154. Pieśń o Waligórze. Dzieła IV, s. 340 — 355. (Tygodnik illustrowany. Warszawa. Nr 5, 6; 30 (17 stycznia), 6 lutego (24 stycznia) 1904 r., s. 87 — 88, 109 — 112).

1905.

155. Boże carja chrani. Dzieła III, s. 78 — 79. (Teka. Lwów. Nr 5 i 6; maj — czerwiec 1905 r., s. 205 — 6: »Boże carja chrani...« Wiersz odczytany na obchodzie Rejowskim w liceum W. Niedziałkowskiej we Lwowie 25 czerwca r. b.).
156. Warszawianka. Dzieła III, s. 80 — 81. (Teka. Lwów. Nr 11 i 12; listopad — grudzień 1905 r., s. 422 — 3).
157. Adamowi Mickiewiczowi. II. W rocznicę śmierci I. Dzieła III, s. 254. (Słowo polskie. Lwów. Nr 551; 26 listopada 1905 r.: W rocznicę. Umarł, lecz żyje).
158. Ciche samotne rzędy wierzb. Dzieła IV, s. 303 — 309. (Słowo polskie. Lwów. Nr 336; 28 lipca 1906 r.: Z nowych poezyi I).
159. Fragment. Dzieła IV, s. 310 — 314. (Słowo polskie. Lwów. Nr 348; 4 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi II).
160. Stary czarny krzyż. Dzieła IV, s. 295 — 6. (Słowo polskie. Lwów. Nr 360; 11 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi III).
161. Dzień Matki Boskiej Anielskiej. Dzieła IV, s. 297. (Słowo polskie. Lwów. Nr 360; 11 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi IV).
162. Procesya. Dzieła IV, s. 298. (Słowo polskie. Lwów. Nr 360; 11 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi V).
163. Miłości pełne niech będą twe usta. Dzieła IV, s. 299. (Słowo polskie. Lwów. Nr 360; 11 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi VI).
164. Siądź na kamieniu. Dzieła IV, s. 290 — 1. (Słowo polskie. Lwów. Nr 371; 18 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi VII).
165. Wieczór. Dzieła IV, s. 292. (Słowo polskie. Lwów. Nr 371; 18 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi VIII).
166. Pożegnanie. Dzieła IV, s. 293. (Słowo polskie. Lwów. Nr 371; 18 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi IX).
167. Rada. Dzieła IV, s. 294 — 5. (Słowo polskie. Lwów. Nr 371; 18 sierpnia 1906 r.: Z nowych poezyi X).
168. Ballada o słoneczniku. Dzieła IV, s. 315 — 317. (Słowo polskie. Lwów. Nr 536; 24 listopada 1906 r.: Z nowych poezyi. I).
169. Drogi krzyżowe. Dzieła III, s. 64 — 73. (Słowo polskie. Lwów. Nr 546, 548; 30 listopada, 1 grudnia 1906 r.).
170. Z opłatkiem. Dzieła III, s. 210 — 212. (Słowo polskie. Lwów. Nr 585; 24 grudnia 1906 r.).
171. Nienawidzę. Dzieła III, s. 22. (Jednodniówka. Ludowi w kolendzie. We Lwowie, 1906, grudzień, s. 8[3]).

1907.

172. Sawitri. Dzieła V, s. 149 — 171. (Słowo polskie. Lwów. Nr 21, 23, 25, 27, 29; 12, 14, 15, 16, 17 stycznia 1907 r.: Sawitri. Motyw indyjski).
173. Dzwonki sanek. Dzieła IV, s. 302. (Krytyka. Kraków. R. IX. T. I, 1907, s. 218).
174. Droga. Dzieła IV, s. 301. (Krytyka. Kraków. R. IX, T. I, 1907. s. 217).

175. Mróz. Dzieła IV, s. 300. (Krytyka. Kraków. R. IX. T. I, 1907, s. 217).
II.

BIBLIOGRAFIA

UTWORÓW W WYDANIACH KSIĄŻKOWYCH.



1889.

1. Poezye przez Jana Kasprowicza. I. Melodye wiosenne. — II. Melodye jesienne. — III. Z padołu walki. — IV. Sny i marzenia. — V. Do niej. — VI. Sonety. — VII. Z motywów biblijnych. Lwów. Księgarnia polska L. K. Bartoszewiczowej 14. plac Halicki 14. (Biblioteka Mrówki. Tom 257 — 9). — 8-a, s. VIII + 246 + 1 nlb.
Treść: s. III — VIII: Przedmowa. Genewa, 8 listopada 1888. Kochany Panie. Ponieważ czynicie mi ten zaszczyt, że życzycie sobie, ażebym pierwszemu utworów waszych poetycznych tomikowi za ojca chrzestnego służył — niech tak będzie. Przyjmuję zaszczyt ten tem chętniej, że daje mi on sposobność rzec słów kilka o poezyi naszej, tak ogadanej, tylu zarzutami i winami obarczonej. Nie zamierzam jednak traktatu pisać. Będę się trzymał o ile można najbardziej w granicach »słów kilku«, dlatego nie wywołam cieniów naszych wielkich »grzeszników«, poprzestając na tem, co nam przynosi doba obecna, doba, w której słyszeć się daje głośno i apodyktycznie wypowiadane twierdzenie, że epoka poetyczna dla Polski przeminęła bezpowrotnie i poezya nasza na laurach romantycznych snem wiekuistym spoczęła. Requiescat in pace. Co się jeszcze wiązaną mową pisze i drukuje jest to, odnoszące się do grobów, w których złożone są kości wieszczów, podzwonne tych, co się »wieszczami« być sądzili, byli zaś w rzeczy samej nie czem innem, jak mistrzami słowa, biegłymi na klawiszach serc ludzkich naiwnych graczami. Że się jednak graniem własnem przejmowali, jak aktorowie przejmują się rolą, pozostawili po sobie wzory, których naśladowanie, nie wystarczając na to, ażeby poezya zajęła, jak zajmowała dawniej, przodowe w porządku literackim stanowisko, wystarcza na to, ażeby dowcipnym krytykom, recenzentom i feljetonistom służyła za cel pocisków i najczęściej zgoła niedowcipnych, ale za to dotkliwych. Tego rodzaju traktowanie poezyi wydało rezultaty odpowiednie. Ludzie talentem poetycznym obdarzeni, poczuwają się, jakby na nich kondemnata ciężyła, nie szukają dróg nowych, ale garną się do naśladowania wielkich wzorów. Na drodze tej doścignęli oni wysokiego doskonałości stopnia; wyrobili formę bez zarzutu pod względem wykończenia; czyta się ich z przyjemnością, z rozkoszą niekiedy; lecz się w nich nie dostrzega tej fizyognomii odrębnej, tej oryginalności artystycznej, która uwagę zatrzymuje, zastanawia i uderza przez to, że ją cechują znamiona twórczości. Brak oryginalności wielu czytelników do poezyi zraża. Nie jeden, spotykając, bądź w pismach peryodycznych, bądź w tomach i tomikach, utwory wierszowane, powiada sobie: »Na co mi to!... przeczytać wolę Mickiewicza, Słowackiego«.
Owóż, zdaje mi się, kochany Panie, że Wy, śród poetów naszych spółczesnych, jawiacie się z fizyognomią odrębną, z indywidualizmem rzeźko zaznaczonym i własnym, z wypiętnowanym na czole waszem dowodem, że źródło kastalskie w Polsce nie wyschło. Z tej strony przedewszystkiem krytyka oglądnąć Was powinna.
Nie podaję się na krytyka; mam jednak tę pretensyę, że nie należę do rodzaju »słuchaczów głuchych albo umarłych«; dlatego utwory wasze, gdym się z nimi po raz pierwszy lat temu kilka spotkał, od razu uderzyły mnie tak formą, jak treścią. W formie dostrzegłem łamania się z trudnościami, sprawiającemi wrażenie takie, jakby wywoływane były umyślnie; w treści odczułem oddźwięk tych tęsknot, bolów i skarg, jakie stanowią istotę życia ludów w niewoli.
Co do formy utwory wasze przedstawiły się mi, jako przeciwieństwo Bohdana Zaleskiego, który językowi nadał giętkość melodyjną, czyniącą z mowy polskiej jakąś promiennością przeniknioną pyłkowość, przeznaczoną na »kojenie serca i ucha«, podczas kiedy akcenty mowy tej samej w ustach waszych mają w sobie coś surowego, twardego, szarpiącego, targającego, rzekłbym dzikiego i mimo to, raczej dlatego właśnie wywierającego urok dziwnie pociągający. Skąd to pochodzić może? — czy stąd, żeście wykazać chcieli, że mowa nasza nadaje się zarówno do łagodnych, kwilących, jako też do surowych, twardych tonów? — czyli też stąd, że sama źródła natchnień waszych natura taką nie inną formę Wam narzuciła?...
Kwestyi tej jednak rozstrzygać nie będę. Pozostawiam ją do rozstrzygnięcia bieglejszym, aniżeli ja, w materyi tej, a dodam jeszcze słów parę w rzeczy treści, w której dopatrzyłem pewnej na zaznaczenie zasługującej analogii. Czerpaną jest owa treść ze źródła tego samego, z którego czerpali pieśniarze ukraińscy bezimienni. Źródło to bije w krainie niedoli, pogrążonej w smutku głębokim i pojękującej rozpaczą. Dotyka mnie to osobiście niejako. Na pieśniach ukraińskich wyhodowałem się i dlatego zapewne odczułem lutni waszej nastrój, natchnień waszych zaród. Niedola jest niedolą tak samo nad Bohem jak nad Wartą. Jedna i druga to siostry rodzone, gdy przeto opiewacie wielkopolską, w pieśniach waszych odzywa się wyraz, pobrzmiewający w pieśniach ludowych rusińskich i w utworach poety najbardziej ludowego, jakim jest Szewczenko. To — toż samo, przeniesione jeno na grunt wielkopolski i wypowiedziane językiem takim twardym, w formie tak trudnej, jak twardem i trudnem jest życie ludu, skazanego »na wymarcie na bezechowy koniec bytu«, jak w prześlicznym waszym, nadzieją i otuchą przeświecającym »Excielsior« powiadacie.
I cóżbym Wam o Was jeszcze napisać mógł? Przychodzą mi na pamięć wyrazy, które posłużyły za przedmowę jednemu z Ukraińców, gdy z pierwszym utworem swoim przed publicznością wystąpił: »Idy dytiá mojé w świt, szczasty tobi', Boże«. Życzenie to postało Wam zapewne w myśli i sercu, gdyście rękopis pierwszego waszego tomiku do druku posłali. Wyprawiliście w świat, pomiędzy ludzi, dziecię wasze pierworodne. Niech idzie i oby — ze swojej dodaję strony — szczęściło mu się. Ono na to zasługuje, wyszło bowiem z naszej chaty, jest płodem naszych cierpień, bolów i smutków spólnych, wypowiedzianych tak, jak się wypowiada skarga, domagająca się nie zlitowania, ale sprawiedliwości. Powinno więc być to dziecko wasze powitane i przyjęte życzliwie przez wszystkich, tak przez publiczność, jak przez krytyków i recenzentów, przez feljetonistów nawet. Ja się o losy jego nie trwożę: przebije się ono, chociażby je na wstępie miny jakie spotkać miały z powodu, że nie w haftowanym i prasowanym przedstawia się stroju; przebije się — rodzic zaopatrzył je w siłę, która mu na przebój starczy. T. T. Jeż.
S. 1 — 2. Prośba guślarza Dzieła IV, s. 5 — 6. — I. Melodye wiosenne. I. s. 5 — 7 O witajże nam, wiosenko Dzieła IV, s. 7 — 8; II. s. 7 — 13 I oto znów wróciłaś Dzieła IV, s. 9 — 13; III. s. 13 — 15 O złote słońce Dzieła IV, s. 14 — 15; IV. s. 15 — 16 Nad światem, nad sennym zabłysła. Dzieła IV, s. 16 — 17; V. s. 16 — 19 Wieczorem Dzieła IV, s. 18 — 20; VI. s. 19 — 20 Na łące Dzieła IV, s. 21; VII. s. 20 — 21 Życie o! życie Dzieła IV, s. 22. — II. Melodye jesienne. I. s. 25 — 26 Ciche boje Dzieła IV, s. 33 — 4; II. s. 26 — 27 Tyle kwiatów opada zawcześnie Dzieła IV, s. 35; III. s. 27 — 29 Łabędź Dzieła IV, s. 36 — 37; IV. s. 29 — 36. Z przyjściem jesieni Dzieła IV, s. 38 — 43. — III. Z padołu walki. I. s. 39 Nienawidzę Dzieła III, s. 22; II. s. 40 Błogosławieni Dzieła III, s. 23; III. s. 41 — 43 Pieśń irlandzka Dzieła III, s. 24 — 26; IV. s. 44 — 45 Hej, odłogiem leży nasza rola Dzieła III, s. 27 — 28; V. s. 45 — 48 Excelsior[4] Dzieła III, s. 29 — 30; VI. s. 48 — 51 Na uroczystość dwóchsetnej rocznicy zwycięstwa pod Wiedniem Dzieła III, s. 235 — 7; VII. s. 51 — 53 Trzeba nam wiary Dzieła III, s. 31 — 32; VIII. s. 53 — 55 Chłopska dola Dzieła I, s. 88 — 9; IX. s. 56 — 63 Oni i my Dzieła III, s. 33 — 38; X. 64 — 74 Giordano Bruno Dzieła IV, s. 69 — 77; — s. 75 — 93 Aryman i Oromaz Dzieła III, s. 5 — 21. — IV. Sny i marzenia. I. s. 97 — 99 Widzenie Dzieła IV, s. 51 — 53; II. s. 100 — 108 Chwila zadumy Dzieła IV, s. 54 — 61; III. s. 108 — 115 U piramidy Cestyusza. Cieniom Shelley'a Dzieła IV, s. 62 — 68; IV. s. 115 — 124 Anadyomene Dzieła IV, s. 78 — 84. — V. Do niej. I. s. 127—129 Ja ciebie kocham Dzieła V, s. 5 — 7; II. s. 130 — 131 Nieraz się pytam Dzieła V, s. 8 — 9; III. s. 131 — 134 Przypomnienie Dzieła V, s. 10 — 12. — VI. Sonety. s. 137—140 Łzy Dzieła IV, s. 86—88; s. 140 — 141 Anioł ciszy Dzieła IV, s. 89; s. 141 Na skrzydłach tęsknoty Dzieła IV, s. 90; s. 142 Tantal Dzieła IV, s. 91; s. 142 — 169 Z chałupy Dzieła I, s. 21 — 43; s. 169 — 196 Z więzienia Dzieła III, s. 42 — 61. — VII. Z motywów biblijnych. I. s. 199 — 203 Niebo i ziemia Dzieła III, s. 87 — 90; II. s. 203 — 208 Hagar Dzieła III, s. 91 — 95; III. s. 209 — 216 Rebeka (Sielanka hebrejska)[5] Dzieła III, s. 96 — 102; IV. s. 217 — 224 Mojżesz[6] Dzieła III, s. 103 — 109; V. s. 225 — 232 Samson Dzieła III, s. 110 — 116; VI. s. 232 — 238 Judyt Dzieła III, s. 117 — 122; VII. s. 239 — 246 Baltazar Dzieła III, s. 123 — 128. — Koniec.
Do zbiorku tego weszły utwory, drukowane dawniej w czasopismach, umieszczone w Bibliografii I p. 1. 2, 3, 9 — 13, 17 — 22.

Data ukazania się w handlu księgarskim: styczeń 1889 r. (Przewodnik bibliograficzny XII, s. 20).
1890.

2. Jan Kasprowicz. Chrystus. Poemat społeczno-religijny. Lwów. Nakład Księgarni polskiej. 1890. Kraków. Druk Wł. L. Anczyca i Spółki pod zarządem Jana Gadowskiego. — 8-a mała, s. 118.
Treść: s. 1 — 2 Wszystkie boleści, wszystkie łzy wylane Dzieła III, s. 151 — 2; s. 3 — 7 Narodzenie Chrystusowe Dzieła III, s. 153 — 154; s. 9 — 17 Chrystus w Nazarecie Dzieła III, s. 155 — 160; s. 19 — 32 Kuszenie na puszczy Dzieła III, s. 161 — 169; s. 33 — 37 Kazanie na górze Dzieła III, s. 170 — 172; s. 39 — 43 Burza morska Dzieła III, s. 173 — 174; s. 45 — 51 W domu faryzeuszowym Dzieła III, s. 175 — 178; s. 53 — 58 U stóp cysterny w Sychar Dzieła III, s. 179 — 181; s. 59 — 64 Chrystus pośród swoich Dzieła III, s. 182 — 184; s. 65 — 71 Ścięcie Jana Chrzciciela; s. 73 — 79 Wjazd do Jeruzalem Dzieła III, s. 185 — 188; s. 81 — 93 Chrystus w świątyni salomonowej; s. 95 — 101 W ogrodzie oliwnym Dzieła III, s. 189 — 192; s. 103 — 109 Chrystus przed Piłatem Dzieła III, s. 193 — 196; s. 111 — 118 Golgata Dzieła III, s. 197 — 200.
Z poematu tego, zabronionego w tem wydaniu w Austryi (Przewodnik bibliograficzny. Kraków, 1890, s. 74) były ogłoszone przedtem dwa ustępy: 1 U stóp cysterny w Sychar i 2 Ścięcie świętego Jana. Por. Bibliografia I p. I. 34.
Data ukazania się w handlu księgarskim: marzec 1890 (Przewodnik bibliograficzny XIII, s. 74).
3. Jan Kasprowicz. U trumny wieszcza. Dwa fragmenty poświęcone pamięci Adama Mickiewicza. Lwów. Nakładem Księgarni H. Altenberga, dawniej Richtera. Z drukarni Instytutu Stauropigiańskiego, pod zarządem Jana Puchyra. 1890. — 8-a, s. 8.
Treść: 1 s. 3 — 5 Uderzmy w dzwony, podnieśmy okrzyki Dzieła III, s. 248 — 251; II s. 6 — 8 A kiedy znowu wracasz w nasze progi Dzieła III, s. 251 — 254.
Data ukazania się w handlu księgarskim: sierpień 1890 (Przewodnik bibliograficzny XIII, s. 148).

1891.

4. Jan Kasprowicz. Świat się kończy! Dramat z życia ludu wielkopolskiego w pięciu odsłonach. Nakładem autora. Lwów. Czcionkami drukarni Jana Mittiga i Sp. Skład główny w księgarni Seyfartha i Czajkowskiego. 1891. — 8-a, s. 126. Dzieła II, s. 3 — 98.
Data ukazania się w handlu księgarskim: luty 1891 (Przewodnik bibliograficzny XIV, s. 36).
5. Jan Kasprowicz. Z chłopskiego zagonu. Opowiadania wierszem. Jewka Orliczka. Na służbie. Dwaj bracia rodzeni. Salusia Orczykówna. Lwów. Nakładem Księgarni polskiej. 1891. Z drukarni W. A. Szyjkowskiego, Lwów, Kopernika 5. — 8-a, s. 187.
Treść: s. 1 — 18 Jewka Orliczka. Opowiadanie mojego przyjaciela Macieja Orchowskiego Dzieła I, s. 161 — 174; s. 19 — 58 Na służbie[7] Dzieła I, s. 175 — 203. Na początku:
Uwaga. »Dziewczyna wiejska, upadająca w mieście na służbie, jest to temat tak zużyty, że chyba nie można w tej mierze powiedzieć już nic nowego«. Podobne zdanie da się słyszeć niejednokrotnie, a jest w niem pewna doza prawdy. Jeżeli jednak pokusiłem się o podjęcie tego samego tematu, to nie ze względu, jakobym wierzył, że powiem tutaj coś nowego. Nie! zdawało mi się tylko, że upadek dziewczyny, jak w niniejszym poemacie, wysoce moralnej, religijnej, przywiązanej do matki i narzeczonego, posiada w sobie tyle tragicznych momentów, iż warto było tematowi temu poświęcić raz jeszcze strof kilkadziesiąt.
Czytelnik, którego nie zraża sam już widok rymowanych zwrotek, a który zechce cierpliwie przeprzeć się przez nie od końca do końca, zrobi może autorowi zarzut, że uciął tam, gdzie podług powszechnego pojęcia rozpocząć się powinien trzeci akt tragedji. Być może, że nie postąpiłem sobie w danym wypadku — jak Niemcy powiadają — »kunstgerecht«, alem się nie sprzeniewierzył zadaniu, którem się kierowałem, siadając do niniejszego poematu: pragnąłem tylko — o ile to się da w pieśni — wykazać, że popędy »zmysłowe« silniejsze są od nabytych »zasad moralnych«. Wprawdzie zasady te gruntują się na popędach, tkwiących również w organizacyi a zatem wrodzonych, ale kultura popędów zmysłowych uwarunkowana jest fizycznym rozwojem jednostki, kultura popędów moralnych zaś rozwojem warunków społecznych. Fatalne skutki tej — w dzisiejszych przynajmniej warunkech[8] społecznych — strasznej konieczności zaznaczyłem jednak, jakkolwiek nie wyczerpująco: w boleści matki i w cierpieniach modląccj[9] się w kościele Jagusi. Być może, że przynajmniej częściowo ułagodzę tem zwolenników »wolnej woli« i wierzących w niepodzielną, niezwyciężoną władzę »zasad moralnych«.
S. 59 — 110 Dwaj bracia rodzeni, z Uwagą (por. Bibliografia I p. l. 38) Dzieła I, s. 205 — 238; s. 111 — 187 Salusia Orczykówna. Opowiadanie poznańskiego chłopa Dzieła I, s. 239 — 288. Na początku:
Uwaga. Kiedy poemat niniejszy ukazał się po raz pierwszy w druku (w tygodniku warszawskim »Głos« za lipiec 1889 r.), podniosły się w gronie przyjaciół mojego kierunku poezyi tu i owdzie uwagi, zarzucające »opowiadaniu poznańskiego chłopa« pewien brak jednolitości w kompozycyi, rozwlekłość i zbytnią ilość epizodów. Jakkolwiek mogłem, zanim się zdecydowałem poemat ten wraz z innymi, również drukowanymi już w pismach warszawskich (w »Głosie« i »Przeglądzie Tygodniowym«), oddać w osobnej odbitce w ręce czytającego ogółu, pousuwać ustępy zakwestyonowane i poczynić odpowiednie zmiany w częściach pierwszych (bo tylko do pierwszej połowy »opowiadania« mogłyby się ewentualnie odnosić owe zarzuty), nie uczyniłem tego jednakże z przyczyn następujących: »Opowiadanie« włożyłem w usta »poznańskiego chłopa«, chcąc zaś zachować charakterystyczną właściwość opowieści chłopskich, trzeba mi było, jak to mówią, rozpocząć rzecz ab ovo i dawać ustępstwo epizodycznemu traktowaniu rzeczy. Zarzut więc z tego względu mogą mi czynić tylko ludzie, nie znający chłopa i jego natury. Wie o tem »mój przyjaciel, Ignacy Walkowiak«, że opowiadanie jego zbyt jest daleko sięgającem i że porusza zbyt dużo momentów, ale

» . . . . kiedy serce pełne,
To staremu tak się wszystko pląta,
Jakbyś widział rozczochraną wełnę«...

Tak! serce pełne winne temu, że kompozycya stała się w pierwszych częściach »rozwlekłą«; serce winno, że »mój przyjaciel«, nim doszedł do zakomunikowania mi historyi nieszczęśliwej dziewczyny, przytacza całą sumę dalszych nawet przyczyn, które się złożyły na to, że »Salusia«, ofiara nowych stosunków, staje się zbrodniarką — choć niepoczytalną; serce i otwarta, szczera natura kujawskiego chłopa, który, zagadawszy się raz, potrzebuje wygadać się do syta, winne temu, że skalpel chłodnego krytyka-»estetyka« zwróci się i przeciwko mnie, objektywnemu spisywaczowi chłopskich wrażeń i pojęć.
Wypadki, stanowiące treść »Salusi Orczykówny« tyle poruszyły stron w duszy chłopa, nad którym przeważnie zaciężyły, że ścisłe »skupienie« myśli około jednej z ich ofiar było w danym razie poprostu niemożliwem. Zresztą uważny a nieuprzedzony czytelnik znajdzie pomiędzy najdalszymi nawet epizodami a jądrem poematu najściślejszy związek, epizody zaś przyjmie on z tem większem — pochlebiam sobie — zadowoleniem, bo odźwierciadlają się w nich wiernie właściwości duszy poznańskiego chłopa, tak niesłusznie lżonego przez mniej lub więcej szlacheckich pisarzy i pismaków.
Nie o losy też »Salusi«, ale o duszę »mojego przyjaciela« głównie mi chodziło: W poemacie niniejszym chciałem choć w części wykazać, jaki refleks znalazły w tej typowej duszy chłopskiej znane, ostatnie wypadki dziejowego znaczenia. Atoli wypadki lat ostatnich nie stoją osamotnione: chłop poznański szuka przyczyn spełniającej się w prastarej dzielnicy piastowskiej zmiany stosunków już w latach pięćdziesiątych, to jest w czasach tak zwanej separacyi i pierwszych, główniejszych, »kulturnych« prac Prusaków.
Moment ten, uwzględniony przezemnie w »Dwóch braciach«, wprowadziłem i w pierwsze części »Salusi«: faktycznie wiąże się on też ściśle z dalszymi ustępami opowiadania — jest nieodłącznym od tła poematu, jakkolwiek pozornie spójnia ta może się wydawać luźną. — W jednej jeszcze sprawie chciałbym zabrać głos: w poemacie niniejszym znajdzie czytelnik aluzye, które ludziom uprzedzonym, zacietrzewionym w pojęciach stronniczych, mogą dać powód do stawienia mnie pomiędzy zwolenników reakcyjnego prądu rasowej nienawiści. Mówię tu o nienawiści względem żydów. Malując jednak wyobrażenia chłopa, dla którego »służba u żydów« jest wyrazem hańby i ostatniego upodlenia, byłem tylko wiernym kopistą uczuć chłopskich: ideały postępowe, którym hołduję otwarcie, wykluczają sympatyę dla wszelkich brutalnych nienawiści. Zresztą chłop poznański, odnosząc się do żydów niezbyt przyjaźnie, ma po części słuszność: zgermanizowany żywioł ten, jak wszyscy oddani służbie silniejszych, jest w Poznańskiem daleko więcej plemieniu polskiemu wrogim, aniżeli Niemiec z krwi i kości.

Do zbiorku tego weszły utwory, drukowane dawniej w czasopismach, umieszczone w Bibliografii I p. l. 35, 37, 38.

Data ukazania się w handlu księgarskim: marzec 1891 (Przewodnik bibliograficzny XIV, s. 53).
1894.

6. Anima lachrymans i inne nowe poezye Jana Kasprowicza. Lwów. Jakubowski & Zadurowicz. 1894. Z drukarni Z. Golloba. Lwów, ul. Ossolińskich 15. — 8-a, s. 180 + 2 nlb.
Treść: I. Anima lachrymans. s. 3 Bądź pozdrowiona[10] Dzieła IV, s. 97; s. 4 — 6 Rozpacz Dzieła IV, s. 98 — 99; s. 7 Zaprawdę od ludzkiej doli Dzieła IV, s. 100; Nie zdradzą oczy moje Dzieła IV, s. 101; s. 9 Cóż jest warte życie bez uniesień Dzieła IV, s. 102; s. 10 Stłum tę chęć życia[11] Dzieła IV, s. 103; s. 11 — 13 Chłód mię ogarnął Dzieła IV, s. 104 — 106; s. 14 — 15 Nie żałuję Dzieła IV, s. 107 — 8; s. 16 W metafizyce Dzieła V, s. 13; s. 17 Ten kwiat konwalii Dzieła V, s. 14; s. 18 Czem jesteś dla mnie Dzieła V, s. 15; s. 19 Droga Golgoty Dzieła IV, s. 109; s. 20 Gdy mnie ogarnia zmrok Dzieła V, s. 16; s. 21 Mater dolorosa[12] Dzieła IV, s. 110; s. 22 Po deszczu Dzieła IV, s. 111 ; s. 23 Rzuć z siebie, duszo Dzieła IV, s. 112; Circulus vitiosus s. 24 I. Solamen miseris Dzieła IV, s. 117; s. 25 II. Zagaśnij słońce Dzieła IV, s. 118; s. 26 III. Zgrzeszyłem Dzieła IV, s. 119; s. 27 IV. Flectamus genua Dzieła IV, s. 120; s. 28 V. Amavi Dzieła IV, s. 121; s. 29 VI. Odi profanum volgus Dzieła IV, s. 122; s. 30 W rozbolałego serca żywą księgę Dzieła IV, s. 123. — II. Pod sklepieniem niebios. s. 33 Powróciły do domu bociany Dzieła IV, s. 23 — 24; s. 35 — 38 Pierwsza pieśń Dzieła IV, s. 25 — 27; s. 39 Szum drzew Dzieła IV, s. 28; s. 40 — 42 Jesień Dzieła IV, s. 44—45; s. 43 Pierwszy śnieg Dzieła IV, s. 47. — III. Impressje. s. 47 Światło boże Dzieła I, s. 5; s. 48 »Hajs marony« Dzieła I, s. 6; s. 49 Venus vulgivaga Dzieła I, s. 7; s. 50 Batjar Dzieła I, s. 8; s. 51 — 52 W ciszy wieczoru Dzieła I, s. 9 — 10; s. 53 Wiosna Dzieła I, s. 11 — 12. — IV. Z areny publicznej. s. 57 Światła i chleba Dzieła III, s. 62 — 63; s. 59 — 62 Narodzenie Chrystusowe Dzieła III, s. 205 — 8; s. 63 — 69 U trumny wieszcza. (Na sprowadzenie zwłok A. Mickiewicza) Dzieła III, s. 248 — 254; s. 70—72 W stuletnią rocznicę Trzeciego Maja Dzieła III, s. 238 — 240; s. 73 — 75 Witajcie do nas druhowie! Na zlot sokoli we Lwowie 5 czerwca 1892 Dzieła III, s. 280 — 282; s. 76 — 77 Elizie Orzeszkowej (W albumie, wysłanym jej przez Czytelnię kobiet lwowskich ku uczczeniu 25-lecia pracy pisarskiej znakomitej autorki) Dzieła III, s. 278 — 9; s. 78 — 80 1863 — 1893 Dzieła III, s. 245 — 247; s. 81 — 82 Na odsłonięcie pomnika A. Mickiewicza. (Kantata nagrodzona na konkursie krakowskim). Dzieła III, s. 255 — 256; s. 83 — 87 Lirnik mazowiecki. Cieniom Lenartowicza Dzieła III, s. 267 — 270. — V. s. 90 — 107 Ezechiel Dzieła III, s. 129 — 148. — VI. Obrazy, gawędy i opowiadania. s. 111 — 115 Rumianek Dzieła I, s. 47 — 51; s. 116 — 120 Na rozdrożu Dzieła I, s. 77 — 81; s. 121 — 127 W karczmisku Dzieła I, s. 82 — 87; s. 128 — 133 Król Lear z Biedaczewa Dzieła I, s. 121 — 126; s. 134 — 142 Jan Rudawski Dzieła I, s. 127 — 134; s. 143 — 152 Maciej Kosarczyk Dzieła I, s. 135 — 142; s. 153 — 163 Hanka Olpińska Dzieła I, s. 143 — 152; s. 164 — 172 Marcin Szafran Dzieła I, s. 153 — 160; s. 173 — 180 Maryan Olchowicz Dzieła IV, s. 356 — 363.

Do zbiorku tego weszły utwory, drukowane dawniej w czasopismach lub osobno, umieszczone w Bibliografii I p. 1. 25 — 27, 29, 40, 43 — 46, 51 — 53, 55 — 65, w Bibliografii II p. 1. 3.
Data ukazania się w handlu księgarskim: styczeń 1894 (Przewodnik bibliograficzny XVII, s. 25).

1895.

7. Jan Kasprowicz. Miłość. Lwów. Jakubowski & Zadurowicz 1895. — 8-a mała, s. 175 + 4 nlb.
Treść: s. 1 — 44 L'Amore desperato. Z zapisków przyjaciela Dzieła V, s. 21 — 50. — s. 45 — 79 MiłośćGrzech Dzieła V, s. 51 — 75. — s. 81 — 103 Amor vincens. Fragment z dziejów duszy idealisty Dzieła V, s. 77 — 96. — Z gór. I s. 107— 113 O poranku Dzieła V, s. 97 — 102; II s. 115 — 133 Przy szumie drzew Dzieła V, s. 103 — 116; III s. 135 — 175 W turniach Dzieła V, s. 117 — 148.

Na tom złożyły się utwory, drukowane dawniej w czasopismach, umieszczone w Bibliografii I p. 1. 48, 49, 54, 69, 71.
Data ukazania się w handlu księgarskim: luty 1895 (Przewodnik bibliograficzny XVIII, s. 45).

1898.

8. Krzak dzikiej róży. Poezye Jana Kasprowicza. Lwów, 1898. Nakładem Towarzystwa Wydawniczego we Lwowie, Stowarzyszenia zarejestrowanego z ograniczoną poręką, Pełczyńska 1. Warszawa, Księgarnia S. Sadowskiego, Marszałkawska[13] 15. Poznań, Księgarnia A. Cybulskiego, Św. Marcina 10. Z drukarni i litografii Pillera i Spółki. — 8-a, s. 8 nlb. + 203. Z portretem autora.
Treść: W ciemności schodzi moja dusza. s. 3 Wierzyłem zawsze w światła moc Dzieła IV, s. 127; s. 4 W ciemności schodzi moja dusza Dzieła IV, s. 128; s. 5 Zazdroszczę nieraz tym, co w grobach leżą Dzieła IV, s. 129; s. 6 O niezgłębiona duszy toni Dzieła IV, s. 130; s. 7 — 8 Z głębin przestworu, z ciemnych chmur Dzieła IV, s. 131 — 2; s. 9—10 Ach nieraz mi się zdaje Dzieła IV, s. 133 — 4; s. 11 — 14 Życia ogromne morze grzmi przedemną Dzieła IV, s. 135 — 7; s. 15 — 19 Byłeś mi dawniej bożyszczem, o tłumie! Dzieła IV, s. 138 — 141; s. 20 — 23 Modlitwo moja cicha i bez słów Dzieła IV, s. 142 — 144; s. 24 — 27 Tęsknię ku tobie, o szumiący lesie Dzieła IV, s. 145—147; s. 28 Bolu szemrzący zdrój i cichej melancholii Dzieła IV, s. 148. — Z wirchów i hal I. Z Alp. s. 33 — 43 Na jeziorze czterech kantonów Dzieła IV, s. 153 — 158; s. 44 — 46 Na Teufelsbruecke Dzieła IV, s. 159 — 160; s. 47 — 52 Jungfrau Dzieła IV, s. 161 — 163; s. 53 — 55 Na lodowcach Aletschu Dzieła IV, s. 164 — 165; s. 56 — 61 Ze szczytu Eggishornu Dzieła IV, s. 166 — 168; s. 62 — 64 Jezioro Maerjelen Dzieła IV, s. 169 — 171; s. 65 — 76 Szlakiem symplońskiej drogi Dzieła IV, s. 172 — 177; s. 77 — 88 Na jeziorach włoskich Dzieła IV, s. 178 — 183. II. Z Tatr. s. 91 — 92 Na szczycie Dzieła IV, s. 188; s. 93 — 94 Orzeł Dzieła IV, s. 189 — 190; s. 95 — 98 Wiatr halny Dzieła IV, s. 192 — 194; s. 99 — 102 Krzak dzikiej róży w Ciemnych Smreczynach Dzieła IV, s. 195 — 197; s. 103 — 107 Cisza wieczorna Dzieła IV, 198 — 200; s. 108 — 124 Taniec zbójnicki Dzieła IV, s. 201 — 215. — Nad przepaściami. I s. 127 — 146 (Nad przepaściami) Dzieła IV, s. 219 — 231; II. s. 147 — 151 Nie było bytu ani też niebytu Dzieła IV, s. 241 — 244; s. 152 — 158 Waruno! Dzieła IV, s. 236 — 240. — Akordy jesienne s. 161 — 2 I. Wiatr w pożółkłych huczy drzewach Dzieła IV, s. 247 — 8; s. 163 — 4 II. Cóż, że jestem dziś samotny Dzieła IV, s. 249 — 50; s. 165 — 6 III. Pełzam nieraz, jak gadzina Dzieła IV, s. 251 — 2; s. 167 — 8 IV. W blaskach świtu duch młodości Dzieła IV, s. 253 — 4; s. 169 — 70 V. Śnie młodości! przez szarugi Dzieła IV, s. 255 — 6; s. 171 — 2 VI. Dmij, wichuro! Z zwiędłych koron Dzieła IV, s. 257 — 8; s. 173 — 4 VII. Trubadurem być? U pańskich Dzieła IV, s. 259 — 60; s. 175 — 6 VIII. Pieśni nasza! Niespożyta Dzieła IV, s. 261 — 2; s. 177 — 8 IX. Cóż, że będzie ci złorzeczył Dzieła IV, s. 263 — 4; s. 179 — 180 X. Pieśni nasza! Smętno tobie Dzieła IV, s. 265 — 6; s. 181 — 2 XI. My — przeżyci?... My, jak kwiaty Dzieła IV, s. 267 — 8; s. 183 — 4 XII. Powiadają, że w nas niema Dzieła IV, s. 269 — 70; s. 185 — 6 XIII. Marny tłumie! Zasłuchany Dzieła IV, s. 271 — 2; s. 187 — 8 XIV. Ziemio, droga rodzicielko Dzieła IV, s. 273 — 4; s. 189 — 190 XV. Wstań, orkanie! Wstań, orkanie Dzieła IV, s. 275 — 6; s. 191 — 2 XVI. Oto dusza ma, jak więzień Dzieła IV, s. 277 — 8; s. 193 — 4 XVII. Cud nad cudy! Wielkie widmo Dzieła IV, s. 279 — 280; s. 195 — 6 XVIII. Patrzy dusza osłupiała Dzieła IV, s. 281 — 282; s. 197 — 8 XIX. I, porwana pieśnią życia Dzieła IV, s. 283 — 284. — s. 199 — 263 Na wzgórzu śmierci Dzieła VI, s. 249 — 300.

Na zbiorek ten złożyły się utwory, drukowane dawniej w czasopismach, umieszczone w Bibliografii I p. 1. 75 — 111, 113, 114, 116, 118 — 122, 124, 125, 127, 128.
Data ukazania się w handlu księgarskim: luty 1898 (Przewodnik bibliograficzny XXI, s. 37).

1899.

9. Jan Kasprowicz. Bunt Napierskiego. Poemat dramatyczny z ilustracyami Stanisława Dębickiego. Nakładem Towarzystwa Wydawniczego. Warszawa. Księgarnia S. Sadowskiego. Poznań Księgarnia A. Cybulskiego 1899. — Druk W. L. Anczyca i Spółki. — 8-a, s. 186.
Dzieła II, s. 99 — 246.
Całość poematu oraz jego części były ogłoszone przedtem w czasopismach por. Bibliografia I p. 1. 131.
Data ukazania się w handlu księgarskim: maj 1899 (Przewodnik bibliograficzny XXII, s. 88).

1900.

10. Jan Kasprowicz. Baśń Nocy Świętojańskiej. Prolog na otwarcie teatru miejskiego we Lwowie. Muzyka Seweryna Bersona. Lwów. Nakładem Towarzystwa Wydawniczego we Lwowie. Drukarnia Udziałowa, Lwów, Lindego 8. MCM. — 8-a długa, s. XXXVI. Na końcu: Kościeliska, koniec sierpnia 1900.
Dzieła II, s. 247 — 302.
Ustępy z tego utworu były ogłoszone przedtem w czasopismach; por. Bibliografia I p. 1. 138.

Data ukazania się w handlu księgarskim: październik 1900 (Przewodnik bibliograficzny XXIII, s. 143).
1902.

11. Jan Kasprowicz. Miłość. Z ilustracyami E. Okunia i E. M. Liliena. Lwów. Nakładem Księgarni Polskiej. 1902. — 4-a, s. 178 + 5 nlb.
Treść. Por. Bibliografia II p. 1. 7.
Data ukazania się w handlu księgarskim: listopad 1901 (Przewodnik bibliograficzny XXIV, s. 202).

12. Ginącemu światu. Dies irae, Salome, Święty Boże Święty Mocny, Moja Pieśń wieczorna. Napisał Jan Kasprowicz. We Lwowie. Nakładem Towarzystwa Wydawniczego 1902. Kraków. Druk W. L. Anczyca i Spółki. — 4-a, s. 91. Na końcu: Druk ukończono 21 sierpnia 1901 r.
Treść: s. 1 — 22 Dies irae Dzieła VI, s. 109 — 124; s. 23 — 44 Salome Dzieła VI, s. 125 — 140; s. 45 — 68 Święty Boże Święty Mocny Dzieła VI, s. 141 — 158; s. 69 — 90 Moja pieśń wieczorna Dzieła VI, s. 159 — 174.
Do zbiorku tego weszły utwory wyliczone w Bibliografii I p. 1. 132, 134, 135, 140.
Data ukazania się w handlu księgarskim: listopad 1901 (Przewodnik bibliograficzny XXIV, s. 202).

13. Jan Kasprowicz. Moja pieśń wieczorna. Poezye. Lwów. Nakładem Księgarni Polskiej B. Połonieckiego. Warszawa, E. Wende i Spółka. Odbito w Krakowie w Drukarni Uniwersytetu Jagiellońskiego pod zarządem Józefa Filipowskiego. W R. 1902. — 8-a długa, s. 131 + fotograwura z portr. Damazego Kotowskiego. — Data cenzury: Warszawa 20/2 1902.
Treść: s. 6 — 59 Na wzgórzu śmierci; s. 62 — 77 Moja pieśń wieczorna; s. 80 — 96 Święty Boże, Święty Mocny; s. 98 — 113 Dies irae; s. 116 — 131.
Por. Bibliografia II p. 1. 8, 12; Bibliografia I p. 1. 125, 132, 134, 135, 140.
Data ukazania się w handlu księgarskim: wrzesień 1902 (Przewodnik bibliograficzny XXV, s 136).
14. Jan Kasprowicz. Salve Regina. Hymn św. Franciszka z Assyżu, Judasz, Marya Egipcyanka. Poezye. Lwów. Nakładem Księgarni Polskiej B. Połonieckiego. Warszawa. E. Wende i Spółka. Odbito w Krakowie w Drukarni Uniwersytetu Jagiellońskiego pod zarządem Józefa Filipowskiego w R. 1902. — Data cenzury: Warszawa 10 maja 1902. — 8-a długa, s. 84.
Treść: s. 6 — 23. Salve Regina Dzieła VI, s. 175 — 192; s. 26 — 43 Hymn św. Franciszka z Assyżu Dzieła VI, s. 193 — 210; s. 46 — 63 Judasz Dzieła VI, s. 211 — 228; s. 67 — 84 Marya Egipcyanka Dzieła VI, s. 209 — 248.
Na zbiór ten złożyły się utwory, wyliczone w Bibliografii I p. 1. 141 — 144.
Data ukazania się w handlu księgarskim: październik 1902 (Przewodnik bibliograficzny XXV, s. 153).

1904.

15. Jan Kasprowicz. Chrystus. Poemat społeczno-religijny. Kraków. Nakładem »Książki« Stow. zarejestrowane z ograniczoną poręką. Drukiem »Leipziger Buchdruckerei - Aktien - Gesellschaft«, Lipsk, [1904]. — 8-a, s. 80 + 1 nlb.
Treść: Por. Bibliografia II p. 1. 2; brak w tem wydaniu ustępów: Ścięcie Świętego Jana, oraz Chrystus w świątyni salomonowej. Podług tej edycyi tekst w Dziełach III, s. 149 — 200.

Data ukazania się w handlu księgarskim: maj 1904 (Przewodnik bibliograficzny XXVII, s. 122 — 3).
1905.

16. Uczta Herodyady. Poemat dramatyczny w trzech aktach, napisał Jan Kasprowicz. Z cyklu »Na wzgórzu śmierci«. Lwów. Nakładem Księgarni H. Altenberga. Warszawa. Skład główny E. Wende i Spółka 1905. Kraków. Druk W. L. Anczyca i Spółki. — 8-a, s. 2 nlb. + 194.
Dzieła VI, s. 301 — 446.
Data ukazania się w handlu księgarskim: listopad 1904 (Przewodnik bibliograficzny XXVII, s. 244).

1906.

17. O bohaterskim koniu i walącym się domu. Prozą napisał Jan Kasprowicz. We Lwowie. Nakładem Księgarni H. Altenberga. 1906. Warszawa. E. Wende i Ska. Druk W. L. Anczyca i Spółki w Krakowie. — 8-a, s. 166 + 2 nlb.
Treść: s. 1 — 2 I. Południe; s. 3 — 4 II. Spoczynek; s. 5 — 6 III. Wędrowcy; s. 7 — 10 IV. Pod kolumną; s. 11 — 13 V. Pijaczka; s. 14 — 18 VI. Ballada o bohaterskim koniu; s. 19 — 21 VII. Portal katedry; s. 22 — 28 VIII. Modlitwa episjera; s. 29 — 30 IX. Równi z równymi; s. 31 — 34 X. Pont Neuf; s. 35 — 45 XI. Fragonard; s. 46 — 61 XII. Pana Antoniego C. współwłaściciela firmy Antoni C. & Sp. przy ulicy M. sen o sądzie ostatecznym; s. 62 — 63 XIII. Starożytny kościół; s. 64 — 71 XIV. O walącym się domu; s. 72 — 75 XV. Złodziej; s. 76 — 79 XVI. Śpiewający; s. 80 — 86 XVII. Główki dziecięce; s. 87 — 99 XVIII. Cień; s. 100 — 111 XIX. Pani Śmierć; s. 112 — 116 XX. Akacya; s. 117 — 133 XXI. List; s. 134 — 141 XXII. Marmur; s. 142 — 144 XXIII. Błogosławieństwo; s. 145 — 153 XXIV. Chałupa; s. 154 — 166 XXV. Filozof.
Dzieła VI, s. 3 — 108.

Data ukazania się w handlu księgarskim: kwiecień 1906 (Przewodnik bibliograficzny XXIX, s. 97).
1907.

18. Jan Kasprowicz. Krzak dzikiej róży. Poezye. Wydanie drugie zmienione. We Lwowie 1907. Nakładem Towarzystwa Wydawniczego. Lwów. Księgarnia H. Altenberga, ul. Karola Ludwika. Warszawa, Księgarnia E. Wende i Sp. Krakowskie Przedmieście. Kraków. Druk W. L. Anczyca i Spółki. — 8-a, s. 2 nlb. + 256.
[Od autora.] »W wydaniu niniejszem, drugiem, pominięto poemat »Na wzgórzu śmierci«, ponieważ wszedł on był już poprzednio do cyklu »Moja pieśń wieczorna«. W zamian za to dodano obecnie kilka utworów nowych i nieco przekładów. Jan Kasprowicz«.
Przybyły utwory nowe: s. 147 — 151 Wieczności wielki, głęboki, nieobjęty sen Dzieła IV, s. 232 — 235 (por. Bibliografia I p. 1. 149); s. 207 — 211 Mona Liza Dzieła IV, s. 92 — 94; s. 215 — 220 Fragment [Z Wojtka Skiby].
Od s. 221 — 247 idą przekłady. Z Jana Artura Rimbaud'a: s. 223 — 5 Ofelia; s. 226 — 7 Biedni ludzie w kościele; s. 228 — 9 Kruki. Z Byrona: s. 230 — 232 Pożegnanie. Z Williama Blake'a: s. 233 — 4 Jedwabne, kosztowne stroje; s. 235 — 6 Piosnka. Z Dantego Gabryela Rossetti'ego: s. 237 Rozkosz miłości; s. 238 Przystań serca; s. 239 Najwyższe zwycięstwo; s. 240 Cisza południa; s. 241 Swiatło[14] duszy; s. 242 Ostatnie żary; s. 243 Sonet; s. 244 Kiedy cię widzieć najlepiej?; s. 245 Geniusz piękności. Z Oskara Wilde'a: s. 246 E tenebris; s. 247 Vita nuova.
Z tłómaczeń tych jedynie przekłady z J. A. Rimbaud'a weszły na życzenie autora do Dzieł (III, s. 293 — 8); inne, drukowane później w zbiorze »Poeci angielscy« (Wybór poezyi) w przekładzie Jana Kasprowicza. Lwów, 1907, pominięto.

Data ukazania się w handlu księgarskim: październik 1906 (Przewodnik bibliograficzny XXIX, s. 232).
1908.

19. Jan Kasprowicz. Ballada o słoneczniku i inne nowe poezye. Lwów 1908. Nakładem Towarzystwa Wydawniczego. Warszawa E. Wende i Sp. Lwów H. Altenberg. Kraków. Druk W. L. Anczyca i Spółki. — 8-a, s. 206
Treść: s. 1 — 3 Nie zgasłaś Dzieła IV, s. 287 — 9; s. 4 — 5 Siądź na kamieniu Dzieła IV, s. 290 — 91; s. 6 Wieczór Dzieła IV, s. 292; s. 7 Pożegnanie Dzieła IV, s. 293; s. 8 Rada Dzieła IV, s. 294; s. 9 Wiatr gnie sieroce smerki Dzieła IV, s. 187; s. 10 — 11 Nie wiem, gdzie jesteś... Dzieła V, s. 17 — 18; s. 12 — 13 Stary, czarny krzyż Dzieła IV, s. 295 — 6; s. 14 Dzień Matki Boskiej Anielskiej Dzieła IV, s. 297; s. 15 Procesya Dzieła IV, s. 298; s. 16 Miłości pełne niech będą twe usta Dzieła IV, s. 299; s. 17 Mróz Dzieła IV, s. 300; s. 18 Droga Dzieła IV, s. 301; s. 19 Dzwonki sanek Dzieła IV, s. 302; s. 20 — 29 Ciche, samotne rzędy wierzb Dzieła IV, s. 303; s. 30 — 36 Fragment Dzieła IV, s. 310 — 314; s. 37 — 40 Ballada o słoneczniku Dzieła IV, s. 315 — 317; s. 41 — 7 Pieśń o pani, co zabiła pana Dzieła IV, s. 324 — 329; s. 48 — 60 Pieśń o burmistrzance Dzieła IV, s. 330 — 339; s. 61 — 83 Pieśń o Waligórze Dzieła IV, s. 340 — 355; s. 84 — 111 Sawitri Dzieła V, s. 149 — 171; s. 112 — 123 Drogi krzyżowe Dzieła III, s. 64 — 73; s. 124 — 132 Kordecki Dzieła III, s. 227 — 234; s. 133 — 134 W rocznicę Mickiewiczowską Dzieła III, s. 254 (II, 1); s. 135 — 140 Z opłatkiem Dzieła III, s. 210 — 212; s. 141 — 143 Sierotka Dzieła IV, s. 321 — 323; s. 144 — 150 A kiedy zmartwychpowstał... Dzieła III, s. 222 — 226; s. 151 — 159 Maryi Konopnickiej Dzieła III, s. 271 — 277; s. 160 — 162 Pamięci Szopena Dzieła III, s. 260 — 262; s. 163 — 183 Laus Veneris z Algernona Karola Swinburne'a; s. 184 — 206 Święta Dorota z Algernona Karola Swinburne'a.

Przekłady z Swinburne'a pominięto w Dziełach.
Do zbiorku tego weszły utwory, umieszczone dawniej w czasopismach, wykazane w Bibliografii I p. 1. 136, 145 — 148, 150 — 154, 157 — 170, 172 — 5.
Data ukazania się w handlu księgarskim: grudzień 1907 (Przewodnik bibliograficzny XXXI, s. 8).

1911.

20. Jan Kasprowicz. Miłość. Wydanie trzecie. Lwów 1911. Nakład Księgarni Polskiej B. Połonieckiego. Warszawa E. Wende i Spółka (T. Hiż i A. Turkułł). Odbito w Drukarni Narodowej w Krakowie.
Treść. Por. Bibliografia II p. 1. 7, 11.
Data ukazania się w handlu księgarskim: grudzień 1910 (Przewodnik bibliograficzny XXXIV, s. 11).

Uwaga. Z porównania obu zestawień bibliograficznych wynika, ze[15] utwory, umieszczone w Bibliografii I p. 1. 1, 5 — 8, 14 — 16, 23, 24, 28, 30 — 33, 36, 39, 41, 47, 50, 66 — 68, 70, 72 — 74, 112, 115, 117, 123, 126, 129, 130, 133, 137, 139, 155, 156 (ogółem 39 poematów) ukazują się obecnie po raz pierwszy w wydaniu książkowem.





DODATEK.

ANTOLOGIE.




1902.

1. Jan Kasprowicz. Wybór poezyi. Lwów. Nakładem Towarzystwa Wydawniczego. 1902. Kraków. Druk W. L. Anczyca i Spółki. 8-a, s. 242.
Od wydawców. Na niniejszą antologię złożyły się poezye, wybrane z tych pism Jana Kasprowicza, które po rok 1901 ukazały się w wydaniach książkowych: Poezye, 1889; Chrystus, 1890; Anima lachrymans, 1894; Miłość, 1895; Krzak dzikiej róży, 1898. Pominięto: 1. Utwory dramatyczne, nie wyłączając i poematu dramatycznego »Na wzgórzu śmierci«, a to w przekonaniu, że o tych utworach fragmenty nie mogą dać właściwego wyobrażenia; 2. powieści poetyczne p. t. »Z chłopskiego zagonu« — gdyż i z tych mogłyby być zamieszczone chyba fragmenty, o ile zaś chodzi o scharakteryzowanie autora w tej dziedzinie twórczości, to zadanie tu spełnia już dział VIII niniejszego zbioru; 3. przekłady.
W układzie kierowano się tym względem, aby nastroju czytelnika nie rozrywać przez zmieszanie utworów o zbyt różnym charakterze. Stąd wyniknął podział utworów, ich układ i porządek. Daty, podane przy tytułach, wskazują, którego roku zawarte w danym dziale utwory ukazały się w wydaniu książkowem.
Pewne drobne różnice, zachodzące gdzieniegdzie między redakcyą utworów w tem wydaniu, a ich redakcyą pierwotną, wynikają z poprawek, wprowadzonych przez autora. Również za jego zgodą (dla celów tej antologii) dokonano niektórych skróceń; gdzie się to stało, uwidoczniono w »Spisie rzeczy« gwiazdką przy tytule.
Treść. (Utwory skrócone lub stanowiące część dłuższego cyklu oznaczone są w spisie znakiem *). I. Pierwsze liryki (1889). — Melodye wiosenne. s. 3 O witajże nam, wiosenko; s. 5 *Przyjście wiosny; s. 8 Nad światem, nad sennym; s. 10 Słońce się chyli ku ziemi. Melodye jesienne. s. 14 *Z przyjściem jesieni; s. 21 Na skrzydłach tęsknoty. — II. Anima lachrymans (1894). — W ciemności schodzi moja dusza (1898). — Anima lachrymans. s. 25 Bądź pozdrowiona; s. 26 *Rozpacz 1 — 2; s. 27 Zaprawdę! od ludzkiej doli; s. 28 Nie zdradzą oczy moje; s. 29 Cóż jest warte życie bez uniesień; s. 30 Stłum tę chęć do życia; s. 31 W metafizyce; s. 32 Czem jesteś dla mnie; s. 32 Gdy mnie ogarnia zmrok; s. 33 Amavi; s. 34 Odi profanum vulgus; s. 35 W rozbolałego serca żywą księgę. W ciemności schodzi moja dusza. s. 37 Wierzyłem zawsze w światła moc; s. 38 W ciemności schodzi moja dusza; s. 38 Zazdroszczę nieraz tym; s. 39 O niezgłębiona duszy toni; s. 40 Ach! nieraz mi się zdaje; s. 42 Życia ogromne morze; s. 45 Byłeś mi dawniej bożyszczem, o tłumie; s. 49 Tęsknię ku tobie, o szumiący lesie! 1 — 4. III. Pod sklepieniem niebios (1894). — Z wirchów i hal (1898). — Pod sklepieniem niebios. s. 55 Powróciły do domu bociany; s. 56 Jesień 1 — 3; s. 59 Pierwszy śnieg. Z wirchów i hal; I. Z Alp. s. 60 *Na jeziorze Czterech kantonów; s. 61 Jungfrau 1 — 3; s. 64 Jezioro Maerjelen 1 — 3; s. 67 *Na jeziorach włoskich 1, 3, 4, 5, 6, 8, 10, 11. Z wirchów i hal: II. Z Tatr. s. 73 Wiatr halny 1 — 4; s. 76 Krzak dzikiej róży 1 — 4; s. 79 Cisza wieczorna 1 — 5. IV. Impressye (1894). — s. 87 Światło boże; s. 88 Hajs marony; s. 88 Venus vulgivaga; s. 89 W ciszy wieczoru. V. Miłość (1895). — s. 95 *Z »Amore desperato«; s. 97 Przy szumie drzew. VI. Nad przepaściami (1898). — s. 119 I. 1 — 7; s. 137 III. — VII. Z niw wielkopolskich (1889). — Z celi (1889). — Akordy jesienne (1898). — Z niw wielkopolskich. s. 147 Hej! odłogiem leży nasza rola; s. 149 *Excelsior; s. 151 Chłopska dola. Z celi. s. 154 *1, 13, 14, 16, 17, 18, 25, 34, 35, 37, 38, 39. Akordy jesienne. s. 164 *1, 4, 6, 8, 10, 12, 13. VIII. Z chałupy (1889). — Obrazy, gawędy i opowiadania (1894). — Z chałupy s. 175 *1 , 2, 3, 4, 6, 7, 11, 13, 15, 17, 20, 21, 25, 38, 39. Obrazy, gawędy i opowiadania. s. 187 W karczmisku; s. 194 Hanka Olpińska; s. 207 Maryan Olchowicz. IX. Z motywów biblijnych (1889). — Z poematu »Chrystus« (1890). — Z motywów biblijnych. s. 219 Niebo i ziemia; s. 223 Samson. Z poematu »Chrystus«. s. 232 *Ze wstępu; s. 233 U stóp cysterny w Sycharze; s. 237 Od wydawców.

1905.

2. Jan Kasprowicz. Poezye. Wydanie nowe. Lwów. Nakładem Towarzystwa Wydawniczego. Warszawa. Księgarnia S. Sadowskiego. 1905. Kraków. Druk W. L. Anczyca i Spółki. — 8-a, s. 238.
Treść ta sama co w pierwszem wydaniu z r. 1902; opuszczono jedynie wiersze: Hej! odłogiem leży nasza rola oraz Excelsior.

1909.

3. Jan Kasprowicz. Wybór poezyi. (Biblioteczka uniwersytetów ludowych i młodzieży szkolnej 104). Warszawa. Nakład Gebethnera i Wolffa. Kraków G. Gebethner i Spółka. 1909. Kraków. Druk W. L. Anczyca i Sp. — 8-a, s. 55.
Treść: s. 3 O witajże nam, wiosenko; s. 5 O widzę ciebie w tym srebrzystym świecie (urywek); s. 7 Powróciły do domu bociany; s. 9 Jesień; s. 11 Pierwszy śnieg; s. 11 Światło Boże; s. 12 Z chałupy; s. 15 Chłopska dola; s. 17 Sierotka; s. 19 W noc wigilijną; s. 21 Tęsknię ku tobie, o szumiący lesie; s. 23 Cisza wieczorna; s. 26 Krzak dzikiej róży; s. 29 Wiatr gnie sieroce smreki; s. 29 Wiatr halny; s. 31 Na jeziorach włoskich; s. 32 Trubadurem być?; s. 33 Pieśni nasza; s. 35 My — przeżyci?; s. 36 Hej odłogiem leży nasza rola; s. 37 Ziemio, nasza rodzicielko!; s. 38 Excelsior; s. 40 Błogosławieni; s. 41 Cóż jest warte życie bez uniesień; s. 42 W rozbolałego serca żywą księgę; s. 42 Życia ogromne morze grzmi przedemną; s. 46 Nad przepaściami; s. 47 Z akordów jesiennych; s. 53 U stóp cysterny w Sycharze.

1910.

4. Wybór poezyi Jana Kasprowicza z portretem autora i przedmową Konstantego Wojciechowskiego (Biblioteka Macierzy polskiej. Nr 56). We Lwowie. Nakładem Macierzy polskiej. 1910. Kraków. Druk W. L. Anczyca i Spółki. — 8-a, s. 76 + 1 nlb.
Treść: s. 11 Excelsior; s. 13 Hej! odłogiem leży nasza rola; s. 15 Z więzienia pruskiego; s. 16 Z chałupy; s. 30 O, witajże nam wiosenko; s. 32 Chłopska dola; s. 34 W karczmisku; s. 41 Zaprawdę! od ludzkiej doli! s. 42 Cóż jest warte życie bez uniesień; s. 43 W rozbolałego serca żywą księgę; s. 44 Powróciły do domu bociany; s. 46 Jesień; s. 48 Pierwszy śnieg; s. 49 Wiatr halny; s. 50 Krzak dzikiej róży w Ciemnych Smreczynach; s. 54 U stóp cysterny w Sycharze; s. 57 Sierotka; s. 60 Pieśń o burmistrzance; s. 71 Dzwonki sanek; s. 72 W noc wigilijną; s. 74 Dzień Matki Boskiej Anielskiej; s. 75 Procesya; s. 76 Miłości pełne niech będą twe usta.

1911.

5. Jan Kasprowicz. Wybór poezyi. Warszawa. MCMXI. J. Mortkowicz (Pod znakiem poetów. Wydawnictwo Jakóba Mortkowicza). Kraków. Druk W. L. Anczyca i Spółki. — 8-a, s. 114.
Treść. s. 1 Bądź pozdrowiona!; s. 3 Modlitwo moja...; s. 7 W ciemności schodzi moja dusza; s. 8 Wiatr gnie sieroce smreki; s. 9 Stary, czarny krzyż; s. 11 O niezgłębiona duszy toni; s. 13 Z głębin przestworu; s. 15 Ach! nieraz mi się zdaje; s. 17 Życia ogromne morze; s. 21 Gdy mnie ogarnia zmrok; s. 22 Procesya; s. 23 Miłości pełne niech będą twe usta; s. 24 Ziemio, droga rodzicielko!; s. 26 W blaskach świtu duch młodości; s. 28 Wstań, orkanie!; s. 30 Oto dusza ma, jak więzień; s. 32 Wielkie widmo; s. 34 Wieczór; s. 35 Mróz; s. 36 Droga; s. 37 Przy studni; s. 38 Dzwonki sanek; s. 39 Ciche, samotne rzędy wierzb; s. 48 Święta, jedyna pieśni; s. 55 Ballada o słoneczniku; s. 59 Ma przyjaciółko; s. 63 Wiatr halny; s. 67 Krzak dzikiej róży w Ciemnych Smreczynach; s. 71 Cisza wieczorna; s. 76 Jezioro Maerjelen; s. 79 Tęsknię ku tobie, o szumiący lesie! s. 83 Wieczności wielki, głęboki, nieobjęty sen...; s. 88 Przy szumie drzew; s. 106 Hymn do Waruny.









III

NAJPIERWSZE POEZYE

(Z RĘKOPISU)



73]ŚWIT WIOSNY.

Z poza sinych chmur,
Z poza śnieżnych gór
Lazurowe lśnią się błonie
Tak pieszczone w wiosny łonie,
Kwiecie wiosny cór.

Nikną śniegi już,
Lubo, świeżo wzdłuż,
Ścięte lodem Gopło taje,
Nadgoplańskie szumią gaje
Pieśń wiosenną tuż ... i t. d.


WESTCHNIENIE.

Widział-ja różę w rozkwicie.
Śród wiosnym widział ją błoni,
I nowe we mnie tchnął życie
Czarowny nektar jej woni. i t. d.


DUMKA.
Pamiątce zmarłego brata.

W kalinowym gaju,
Przy cichym ruczaju
Siadał chłopczyna

Na fujarce grywał,
Rzewnie sobie śpiéwał:
Wiosno jedyna!...
Dum jego odgłosy
Płynęły w niebiosy
Po drzew konarach,
Lecz gdy przyszła zima,
Już i piosnek niéma:
Antoś na marach!...




WIECZÓR NAD GOPŁEM.


Już spadła lampa światów w oceanu piany,
Baldachim nad jej grobem zdobią zórz rubiny,
Już w gronie gwiazd-kochanek księżyc srebrno-siny
Przegląda się w kryształach pałacu Goplany.

Ty depcesz nad kaszmirskie piękniejsze dywany,
Lub zmysły poisz wonią majowej rośliny,
Kochance nuci piosnkę słowik śród krzewiny,
Wietrzyk czasem po fali włosów muśnie łany.

Cudny wieczór! Śród takich uroków marzenia
Zdaje ci się, że jesteś na błoniach Edenu,
Że piłeś słodki nektar z zdroju zapomnienia.

Rozkoszne te uczucia boleść ci uśpiły,
Lecz większe ci się rodzą boleści w ocknieniu,
Przebudzisz się — przed tobą szarzeją mogiły!...


DUMKA.

Rozbujała szumi trzcina
Na Gopła ostrowach,

Szemrze, mruczy woda sina
Po bagien parowach.

Szumiej trzcino! szumiej głośniej,
Żałosne graj dumy,
Jeszcze smutniej i żałośniej
Niech płyną twe szumy.

Szumiej trzcino i ty rzeko!
Nikt tu cię nie trzyma,
Fale twoje wartko cieką,
Nie skuła ich zima!...




ELEGIA.

Tyś jeszcze młody!... Czemu w chwili wiosny
Nie tobie świeża uśmiecha się zorza
Ni czarodziejki wabi wdzięk miłosny,
Uroczy, złudny? Czy-ć przyszłości morza
Strach, jak wędrowcu, co wszedł na bezdroża?

Pożółkły pola, wiatr jesienny wieje
I tarza wpyloe zwiędłe kwiecie róży,
Rolnik yK wieżej skibie ziarno sieje,
Lecz czże mu słota zasiewu nie zburzy,
Czy przyszła wiosna szczęście mu wywróży?...

Wszystko rzucone na losów igrzysko!
Korabiem życia miota wiatr i gromy,
Gdy świeci jutrznia, to i port już blizko,
Lecz gdy przygaśnie, wnet błądzi ku stroméj
Skale śród nocy, by strzaskać się w złomy...

O gdy popłynę po spienionej fali,
Gdy grom po gromie żagle mi popruje
I tor czarnymi obłoki zawali,
Nie wiem, czy jutrznia blaskiem pokołuje
I po tej nocy słońce mi zwiastuje! i t. d.



DUMKA WYGNAŃCA.


Gdzie domek mój,
Gdzie naród mój?
Gdzie przejrzyste Wisły wody
I gdzie Tatrów szkliste lody,
Gdzie pszenicy bujny zwój,
Tam ojczyzna, domek mój!...[16].

By mogło być,
Śród braci żyć,
W swoim domku, w lubem gronie,
Na ojczyzny spocząć łonie
I o szczęściu błogo śnić,
Razem z bracią swoją żyć!

Któż da mi znać,
Gdzie moja brać?
Może kości jej już zgniły,
Śród zielonej gdzieś mogiły
Może wiecznie legła spać,
Może w grobie moja brać!...

Nie wabi świat,
I młodych lat:
Legli bracia, pusta chata,
Nad ojczyzną ręka kata,
Choć rozkwita bujnie kwiat,
Nie przywabi młodych lat!...




ELEGIA.


O piewco młody! spojrzyj okiem ducha
Na twej przeszłości starosławne chwile,
Dawnej Bojana pieśni nakłoń ucha:
Duma-ż to jego przy wspomnień mogile
Z dźwiękiem słowiańskiej gęśli odśpiewana,
Wskrzesi tę przeszłość, bo zaczarowana.

Natchniony duchem wieszczego guślarza
Idź, siądź przy zgniłej twoich ojców trunie,
Dumaj na grobach wielkiego cmentarza
I powiedź dłonią po przeszłości strunie,
A jako prorok pośród martwych ludzi,
Gęśl-czarodziejka ze snu ich przebudzi.

Tęskno! och smutno! gdzie spojrzeć — mogiły,
A przy nich wieńcem stoi brać rodzona,
Skarży się pieśnią na los swój zawiły,
A śród żałosnej skargi prawie kona...
Daremne żale! wicher je rozwieje,
A człowiek — podły, człowiek się rozśmieje.

Słuchaj! tam wieśniak dawne orząc zgliszcze,
Na smętną nutę tworzy jakieś pieśni,
Lemiesz się zarył w praojców grodziszcze
I ów z odwiecznej otarł urnę pleśni,
Zajrzał, a widząc proch i ludzkie kości,
Podumał ze łzą nad grobem przeszłości!... i t. d.



POEZYA.

Rzuciłem się w objęcia przecudnej dziewicy,
Co ducha mego wiąże czarodziejską siłą
I dumać nad przeszłości mi każe mogiłą
I łzy i jakiś ogień wyciska z źrenicy.

Och! dziwnym spostrzegł obraz śród mgły tajemnicy:
Po zwiędłych grobach kwiecie wiosenne się wiło

I rajski plotło wieniec nad trumną przegniłą,
A cudem się przebudził ród sennej ziemicy.

Poezyo! ty nadziemskiej rozkoszy mnie czarem
Wciąż nęcisz, anielskiemi urocza powaby,
I ducha mego poisz niebieskim nektarem.

A tchnieniem twórczej siły zrywasz dawne truny,
Gdzie w całun wieków skryta leży przeszłość, aby
Przebudzić się na odgłos twej Poezyo! struny.


ZDROWIE NIEWIERNYCH KOCHANEK.

Bracia! spełnijmy puhary,
Płyn boski pieni się tuż,
Któż z nas w tem życiu i czary
Trucizny nie wypił już.

Nie jeden serca lubicy
Dotknął się: zimne jak głaz,
I od serc znalazł w szklennicy
Cieplejszy winny kwas!

Hej! dalej bracia do szklanek,
Bo na cóż dłużej nam pleść,
Zdrowie niewiernych kochanek
Pospieszmy wszyscy wznieść!


W SZARLEJU.

Przedemną tajemniczo szumią drzwn[17] konary,
Czy żalą się, że w więzach lodu Gopło tonie,
Że lice niebios wiosny urokiem nie płonie,
Że ziemię obumarłą kryje całun szary?

Wokoło mnie pamiątki z przeszłości prastaréj,
Co z dawnych ludów życiem legły w ziemi łonie,
Jam czytał, ale książkę wypuściły dłonie
I dusza ma przed sobą widzi jakieś mary...

Och! lubię zawsze patrzeć na takie obrazy
I ducha oko puszczać na przeszłości błonie,
Och! lubię łzami rosić namogilne głazy.

I dziwnie mi z tem bywa, to smutno, to błogo,
To serce czuje żałość, ogień jakiś skronie,
To żyję raz z radością, to znów z jakąś trwogą!...


TĘSKNOTA.

Powiedz-że mi moja miła,
Co z nas robi niebios dzieci,
Co nam ogień w sercu nieci,
Jaka-ż duchy spaja siła? i t. d.


GOPŁO.

I.

Pomiędzy gaje, między wzgórza grodziszczowe
Oparło się przecudne zwierciadło natury,
Gdzie z objęć wiosny patrzą niebieskie lazury,
W powabny zdobiąc uśmiech lica kryształowe.

Tu blasków drga tysiącem słońce południowe,
Gdy złotem chce odnowić stare zwalisk mury,
I księżyc, znużon drogą napowietrznej góry,
Uchyla tu senliwie rozmarzoną głowę.

Wszak dziwnym tu urokiem tchną dzieła przyrody,
I czar ten dziwnie ducha twego ci owieje —
Och! mocniej, gdy się z nimi twoje splotły dzieje!

Wtenczas, gdy pieśni twej strumień popłynie,
To źródłem jego bóstwo, ty szermierz swobody,
A wieniec na grób wieszcza potomność uwinie!

II.

Pociemniał wiosennego koloryt pejzażu,
Na jego tle rozliczne gromadzą się plamy,
Jedynie błyszczą w fali złotem jego ramy:
To zorza tak ognistą promienieje twarzą!...

Nad brzegiem gaje szumią, że zda się coś gwarzą,
Wiatr lekko draperuje kraj srebrzystej lamy,
Po której chyżo suną rybackie się pramy,
Tam zaś świetność minioną szczątki zamku marzą.

Gopło moje! u twego łożyska krawędzi
Niech każdy zrzuca z siebie powszednie odzienie,
A niechaj z myślą czystą, jak pierze łabędzi,
Ze czcią wstępuje w lasów i grodziszcz twych cienie,

Tyś bowiem jest świątnicą dla synów tej piędzi,
Powstałą przez boskiego mistrza twórcze tchnienie.


MAJTEK.

Majtek w przeróżnej kole drużyny
Chwycił za wiosło okrętu,
Rozwinął żagle ponad głębiny,
Nad wir morskiego odmętu.

Rozwinął żagle i wiosłem trąca
Błękitnej wody oblicze,
A w przestwór leci dusza gorąca
Och! jak na łono dziewicze.

Majtka, choć młody — w wiosennej porze
Nie straszy morska ta jazda,
Przed nim koralem błyszczą się zorze
I ranna świeci mu gwiazda.

Miał on sąsiadów — radzą sąsiedzi:
»Porzuć to majtku rzemiosło,
Namiętna żądza duszę ci zbiedzi
I grób wygrzebie ci wiosło.

W drodze, śród której płyniesz w tym szale,
Żywiołów walka się toczy,
Złamią cię wichry, pochłoną fale
I nikt cię z twoich nie zoczy!«

Taki los jemu nie jeden wróży,
A on nie słucha tych wieści,
Wabi go fala do tej podróży
I myśl, co w łonie swem pieści.

W fali niebieskie widzi lazury,
Tam jutrzni lice powabne
Osłania warkocz ciemnawej chmury,
Jak dziewczę sploty jedwabne.

A z pod tych chmurek lekkiego włosa
Błyszczy źrenica zapału,
W złotą powleka przędzę niebiosa
I złoci perły kryształu.

Gdy anioł burzy skrzydły czarnemi
Skruszy to cudne zwierciadło,

Majtek spostrzeże oczy błędnemi
Przepaści straszne widziadło.

I myśl, co gwiazdą była majtkowi,
Skróci mu śmierci godzinę,
Utonie z słowem: »Bądźcie mi zdrowi,
Dla was ja żyłem i ginę!«


DZISIEJSZA PIEŚŃ.

Na swych zgliszczy czarne dymy
Patrzy naród z trwogą,
Myśmy wieszcze, a wieszczymy
Pieśnią zemstę wrogom.

Ponad sioła, ponad miasta
Płoną wrogów łuny,
Myśmy wieszcze: im wyrasta
Zemsta z naszej struny.

Śród pożarów smętny ludu
Nawykłeś popiołu,
My powiedziem w pyle trudu
Do zemsty cię stołu, i t. d.


DO NASZYCH WROGÓW

Dzika pieśń moja! i t. d.


NA DZIEŃ 3 MAJA.

Dawno-ż znikły chwile maja,
Kiedy naród w nieszczęść słocie

Drgnął, jak orzeł w swoim locie,
Patrząc, że mu sępów zgraja
Otoczyła skalne gniazdo?!...

Świeć się, orle, twe zachody
Pośród czarnych chmur nawału
Rozdmuchana skra zapału,
Choć ją tłumią wraże rody,
Błyśnie tobie życia gwiazdą!...

Naród z śmiercią walkę toczy
I wtem słowa wielkiej myśli
W księgę życia swego kryśli:
Brać się z bracią swą jednoczy,
Dusza z duszą, z sercem serce,

By na wspólnym spocząć grobie
I po długim dniu skonania
Czekać wspólnie zmartwychwstania
I wesela po żałobie
I zwycięztwa po szermierce!...

Och! przeminął dzień ten wiosny,
Wicher rozwiał kwiat różany,
A nad groby nad kurhany
W ryk rozszalał się radosny
I połamał kwiat bezlistny. i t. d.


MYSZA WIEŻA.
GENIUSZ — PRZEWODNIK I POETA.

GENIUSZ:


Tam!... widzisz tę kolumnę na krańcu obłoku?
Zczerniały władzca!... patrzaj przez kryształ błękitu:

Srebrzysty dywan u stóp, szafiry u szczytu,
A niebo przędzie z zorzy płaszcz dla jego boku.

Natura tron mu zdobi u jeziora stoku,
Nań olbrzym drzemie w ciszy sennego zachwytu:
Uklęknij, z czcią ucałuj te stopy błękitu,
Modlitwy upleć wianek w uroczystość zmroku!...

POETA:

Ah! gdym spojrzał na czarną ruinę zamczyska,
Wnet smutna myśl z potoku duchowego trysła,
Co ciężkim zwątpień kołem me serce przyciska!...

GENIUSZ:

Lecz patrzaj! u niebieskich stróp gwiazda zabłysła,
Na skronie Myszej-Wieży tysiąc pereł sieje —

POETA:

Och! lekko mi! jam teraz odzyskał nadzieję!...


DO .......

O gdybym wiecznie przy twojem łonie
Luba! miłości nektar mógł pić,
Iść z tobą razem przez szczęścia błonie,
Marzyć przy tobie i słodko żyć!
Pierwsza czaruje twa mnie źrenica
I pierwszy serce bije mi raz,
Jednak nie zawsze słońce przyświéca:
O luba! zdejmij z piersi ten głaz!


DO BOGARODZICY.

Bogarodzico! z tronu niebiosów
Ku nam swoje zwróć źrenice,
Łzy się mieszają do naszych głosów —
Patrzaj! zwiędłe nasze lice!
Nam żałoba czoło radli,
Troska we dnie, troska w nocy,
Byśmy w boju nie upadli,
Byśmy mieli dosyć mocy!...

Bogarodzico! wrogi nam każą
Żyć i działać w myśli wrogów,
A my walczymy z wybladłą twarzą,
Bo nie chcemy innych bogów.
My cmentarnych się kamieni
Ujęliśmy siłą ducha,
A naokół nas się mieni
Doba z dobą, smutna, głucha!...

Bogarodzico! wieniec twej skroni
Wiją gwiazdy, wiją tęcze,
Niechaj on z siebie ognia uroni
I przepali nam obręcze:
Stopy wiążą nam kajdany,
Ślady krwawe na nich ryją,
Krwią nie jeden brat zalany,
Ledwie nasze łzy ją zmyją!...

Bogarodzico! świątyń kolumny
Obwinęły węże zdradą,
I w prochy ojców pomiędzy trumny,
W twarz nam sycząc, płód swój kładą,
Nad grobami ptacy czarni,
Dziko skrzydłem bijąc, kraczą,
A my ludzie, my cmentarni,
Żyjem zemstą i rozpaczą!... i t. d.


DO .........

Niepewny, czy odpowiesz memu serca biciu,
Czy zapał mój wzajemność w duszy twojej budzi,
Nie troszczę się o sądy i mniemania ludzi,
Co śmieją się z zachwytu tego w ziemskiem życiu.

Zbudziła się namiętność, co dotąd w ukryciu
Drzemała, nim ją popiół rachunku ostudzi,
Dziś walczę z sobą, czy się myśl moja nie łudzi,
Czy z wiosną razem ujrzę nadzieję w rozkwiciu.

Nadzieja! żywię w sobie to święte ognisko,
By myśli z myślą sprzeczne w rozdwojeniu z duchem
Spoiły tu się w całość, nie padły okruchem,

By w boju, gdzie nam wieńczy skroń wieniec cierpienia,
Gdzie żywot taki trudny, a wieczność tak blizko,
Zaczerpnąć z twego łona siły i natchnienia!...


WIOSNA.

GENIUSZ — PRZEWODNIK DO POETY:

Znużone stopy złóż tu śród wiosny dywanów,
Orzeźwij mdłego ducha napojem z jej łona,
By pieśń twa czarodziejska jej siłą stworzona,
Zagrała w sercach braci potęgą organów.

Twe gaje te i wody i kwiaty tych łanów,
Miłością ku nim dusza twoja wykarmiona,
Dla ciebie i ptaszyny piosenka natchniona,
Ty w głosie jej poznajesz melodyę niebianów.

Przelały się w ten urok twe myśli i czucia,
Bo krasa ta, poeto! jest i lat twych krasą,
Strojną w skromne fiołki, lilie i róże.

Gdy wszystko, co się wdzięczy, nie chybi zepsucia,
Gdy zima zniszczy czysty liść zielonym lasom,
Czy wieńca twego wtenczas będą jacy stróże?... i t. d.


DO ......

Uroczy wieczór maja. W przyjacieli gronie
Usiadłem między krzewy wiosennego sadu,
Słuchając szumu liści i szmeru owadu,
Lub pełną czerpiąc piersią polnych kwiatów wonie.

W objęciach chmurek księżyc nad nami wnet tonie,
Wnet szuka pieszczotliwie gwiazd-kochanek śladu,
Rozpierzchłych och! i drżących jak liść winogradu,
Gdy wietrzyk z stron ojczystych pogładzi mu skronie.

Dumając tak i patrząc na wdzięki przyrody,
Niechętnie słucham, co mi prawią rówieśnicy,
Niechętnie w ich codzienną mięszam się rozmowę,

Lecz zawsze mam przed sobą obraz twej urody,
W gwiazdeczce każdej widzę zapał twej źrenicy,
Co sieje na mą duszę ziarna brylantowe...


PTASZĘ.
Żałośnie, głucho wiatr wieje,
Nad Gopłem szeleszczą drzewa,
Nad grobem brzoza się chwieje,
A na niej ptaszę coś śpiewa:

»Wiosenne słońce odziało
W świeży kwiat lasy i łany,
Grono mej braci zagrało,
Zewsząd brzmi głos jej dobrany,

A moje gniazdo zburzone,
Nademną obłok gradowy,
Przedemną fale spienione
A nie mam skłonić gdzie głowy!

Matko! tyś wielką mogiłą,
W twem łonie braci tysiące,
Nieszczęście pieśń mi uśpiło,
Spaliło piersi gorące!«...

Żałośnie, głucho wiatr wieje,
Nad Gopłem szeleszczą drzewa,
Nad grobem brzoza się chwieje,
A ptaszę więcej nie śpiewa!...


TOPIELNIK.

»Pójdź ze mną dziewczyno,
Pójdź łanów drożyną,
Pójdź szczęścia wieniec wić,
Rozkoszy my zdroje
Pić będziem oboje,
Będziemy słodko żyć.

Przecudne masz lice,
Ogniste źrenice
Tajemny kryją czar,
Urocze spojrzenie
Wylewa strumienie
Z krainy złud i mar.

Usteczek korale
By w Gopła krysztale
Poranny uśmiech zórz,

Tak nęcą niezbycie
Jak pszczółkę w rozkwicie
Wiosenny pączek róż.

Pójdź ze mną dziewczyno,
Śród łanów drożyną,
Pójdź szczęścia wieniec wić,
Rozkoszy my zdroje
Pić będziem oboje,
Będziemy słodko żyć!«

I poszła i znikła —
I cicho — ni krzykła,
Gdy wody porwał ją prąd,
A w chatce zdaleka
Mateńka nań czeka,
Czy córa nie wraca skąd? i t. d.


DO JASKÓŁKI.

Jaskółeczko moja mała,
Co tak lotem krążysz,
Jak powiewny wiatr lub strzała,
Co tak za mną dążysz?

Och! tyś może czarna główko
Pod jej oknem była,
Poszepnęłać może słówko
Dla mnie moja miła?

Jaskółeczko lotna, stójże,
Strzepnij rosę z piórek,
Może perłę łzy jej ujrzę
Śród tęczowych chmurek? i t. d.


NASZ WIEK.

Gdy rozwiane skrzydeł pióra
W lot spoiła dłoń Dedala,
Wnet myśl moja, dumań córa,
Strząsła popiół, co nas kala
I poranną zmyta rosą,
Uleciała ku niebiosom. i t. d.


DO ......

Namiętni, mówią ludzie, są wszyscy poeci,
Dla ducha by na słońcu przystań znaleźć chcieli,
Promieniem wieńczyć skronie, jak boscy anieli,
Piorunem pieśni kruszyć serca ziemskich dzieci.

Gdy w piersi ich kto iskrę miłości roznieci,
Wnet patrzą na swój obraz, jak patrzał Anhelli,
A urok tylko widzą w liliowej bieli,
Nie wierząc, że i proch jest śród najczystszych kwieci.

Tak sądzą ludzie, nie wiem czy mylą się sądem.
Nie sławy nam doganiać, choć w myśli polocie
Sięgamy gwiazd i często gromy w naszem słowie.

A idąc wciąż za prawdy i piękności prądem —
Czyż mamy szukać czarnych żużli w jasnem złocie:
O luba dusza Twoja na to mi odpowie!


WIDZIAŁEM.

Widziałem — och! widziałem;
Śród kościoła klęczał lud,
Śród ołtarza legł swem ciałem,
A na cielem widział trud:
Och ty piewco! i ty klęcz,
I ty z ludem tak się męcz! i t. d.


MYŚMY DZIECI JEDNEJ MATKI!

Nasza ziemia wielkim stołem,
Nie weselnym, lecz ofiarnym,
Więc tuż siądźmy wszyscy społem,
A ucztujmy chlebem czarnym,
Bo my, dzieci jednej Matki,
Nie zrodzeni na dostatki!

Wasze ojce, syny Wschodu,
W swej świątnicy stali progu,
A święcili bez zachodu
Złotą czaszę ofiar Bogu.
Dziś pod strzechą naszej chatki
Klęczmy dzieci jednej Matki! i t. d.


OFIARA.

Czy słyszysz, jak wicher burzliwie wciąż wieje?
Jak strumień twych myśli się pieni?
Czy wiesz ty — czy czujesz, jak w piersi ci tleje,
Co życie twe w popiół zamieni?

Poeto grobowy! Śród mogił ty wzrosłeś,
Z omszałej czerpałeś zdrój czaszki,
Nim ducha poiłeś i braci go niosłeś,
A czyś ty to czynił z igraszki?

Wysączasz uczucia krople jak rosa,
Wieszają na włosach się liści,
Gdy wietrzyk zaszumi, wnet strąci je z włosa,
Nadzieja się twoja nie ziści! i t. d.


PRZESZŁOŚĆ I PRZYSZŁOŚĆ.
ELEGIA.

Ledwie śród mogił błękitnego smugu
Gwiazd milionów zabłysły źrenice,
Wnet światy, pomne winnego Mu długu,
Drżały, gdy Stwórca wzniósł Swoją prawicę,
Krople ognistych łez z oczu roniły,
To meteorów spadły odrobiną,
Lub się na zgliszcza i popiół zmieniły —
I dziś się mienią i dzisiaj tak giną,
Bowiem i dzisiaj pośród jestestw pola
Zawsze władczynią ta sama jest wola. i t. d.


POECI A GROBY.

Mająż piewcy, jak upiory,
Na mogiłach szukać chłodu,
By zrodzone tam ich twory
Już znużeniem tchły za młodu?

Mająż błądzić pośród czaszek
I dotykać zimnych kości,
Aby wzdychać jak ów gaszek,
Osłabiony tłokiem gości?

Inny cel ich! wiotkość ducha
Nie nastroi piór do lotu,
A rozmyślnie duma krucha
Nie popłynie siłą grotu.

Inny cel ich! zawikłane
Na cmentarzu rozprząść struny,
Mdłą bławatków wonią zlane
Karmić dusze prochem truny.

Bo tam części są żywotne,
Tam pierwiastki są żelaza,
Których rdzawa tysiąckrotnie
Nie imała się zaraza!...


DO POEZYI.

Poezyo, najcudniejsza bogini Parnasu!
Ty przędzą rannej zorzy zdobisz duchów światy,
Brylanty rosy siejesz między uczuć kwiaty;
Do tęsknych dum nastrajasz wiosenną gęśl lasu...

Ty płoniesz kolorami tęczowego pasu,
Anielskie twoje stopy depcą gwiazd makaty;
Odziana w płaszcz niebiański, krajem srebrnej szaty,
Osłaniasz czyste lilie przed wyziewem czasu...

Więc nie dziw też, że siłą tych wdzięków natchnieni,
Strząsamy pieśnią prochy z liści świętych gai,
Bo godny ci zgotować przybytek w ich cieni.

Świątynię tę oczyścim z pasożytnej zgrai,
A tylko chmurą smutku na duchu przyćmieni
Przy tobie tutaj spoczną śród edeńskich krai...


TOPOLE.

Nad omdlałe ziem powierzchnie
Szare wstają mgły,
A wiośniany urok pierzchnie,
Jak młodzieńcze sny.

Fantastyczne nimf piosenki
W gajach wietrzyk grał,

Dziś te tony, dziś te dźwięki
W dziki akord zlał:

»O, źrenice wnet przymruży,
Kto o szczęściu śnił,
Bom nadobnej wdzięki róży
W siny rozniósł pył.

Z eterycznej kwiatów woni
Przędłem cuda w mgłach
I perliłem rzęsy błoni
W brylantowych łzach.

Jesiennymi dziś wyziewy
Poję cały świat,
Dziś mi obce rzewne śpiewy,
Obcy lilii kwiat!«

I pieśń szumiał sobie długą
Śród konarów drzeń
Rozproszywszy żółtym smugom
Blady słońca cień. i t. d.


NIEZABUDKI.

Pośród trawy na bagnistéj
Ziemi rosły niezabudki,
Płaszcz ich ciałka był przeczysty,
Kolor oczu niebieściutki,
Wietrzyk tulił je do łona
Dziewiczego wodnych lilii,
Z których każda, wypieszczona
Pośród czarów wonnej chwili,
Kryła bielą swej obwódki
Wiotkie kształty niezabudki.

Właśnie szedłem Gopła brzegiem,
Nucąc dumy z szumem trzciny,
A spokojnym fala biegiem
Mój pieściła sen jedyny —
Oh! pieściła — nie pieściła,
Bowiem w myśli zawierusze
Żadna radość nie koiła
Zamroczoną, tęskną duszę,
Kiedym ujrzał niebieściutki,
Luby kwiatek niezabudki. i t. d.


POKUSA.

Cisza wkoło, senność wkoło,
Życie światem płonnych mar,
Wiosna gajom wieńczy czoło,
Jesień niszczy wiosny czar.

Byłoż gorzej, jest-że gorzéj
Ideami poić świat,
Czyli czekać, aż się złoży
W grób ostatni lilii kwiat? i t. d.


ZIMA.

Jeszczem się łudził wiarą w wieczną trwałość
Młodzieńczych wrażeń i wiosennej woni,
Gdy, miasto widzieć kwiat na świata skroni,
Ujrzałem śniegu całunową białość.

I rozżaliła mnie bóstwa niestałość,
Co wdzięk dziś szczepi, a jutro go trwoni,
Chciałem narzekać, lecz nim się wyłoni
Skarga, przemówi geniusz:

»Jaka śmiałość
W ludzkiem się sercu, w ludzkiej gnieździ duszy,
By nieustannie pragnąć świeżych lilii,
By chcieć dla świata wciąż rumianej tuszy.

Zresztą Natury potężna jest władza
Co dzisiaj zniszczy, to w stosownej chwili
Silniejszem wskrzesza i cudniej odmładza!«


ŻYCZENIE.

Gdybyś ty mnie orle siwy
Swoich skrzydeł dał,
Tobym ja się lotu chciwy,
Wzniósł nad szczyty skał.

Tobym ja się w ciemne włosy
Chmur dziewiczych krył,
A kroplami wonnej rosy
Prochbym z siebie zmył.

W nadświatowej gdzieśbym stronie
Rajski żywot wiódł,
W eterycznych duchów gronie
Plótłbym wieńce — plótł. — i t. d.


DO BOGARODZICY.

Bogarodzico! o ja czczę Ciebie,
Bo mi przychylasz miłości czarę
I z aniołami równasz mnie w niebie
Wtenczas, gdy Twoją spełniam ofiarę!

Dla mnie ta chwila sennym zachwytem,
Co snuje duszy cudne obrazy,
Wonne ogrody z świeżym rozkwitem,
Śnieżyste lilie bez czarnej skazy,
A nad tem wszystkiem promień słoneczny,
Taki powabny, taki serdeczny! i t. d.


SŁOWIAŃSKA PIEŚŃ.

Słowianie my,
Słowianie myśmy wszyscy,
Wspólnemi łzy,
Krwią wspólną sobie blizcy!

Nad nami kat
Śmiertelny stryczek wije,
W kajdanach brat
Trucizny puhar pije:

Na ciele znać
Żelaznej ślady pięści
A jego Mać
Wróg na trzy rozdarł części.

Nasza dziś rzecz
W niej życia skrę zapalić,
Trującą ciecz
Od bratnich ust oddalić. — i t. d.


DO RUSAŁKI.

O Rusałko! wychyl głowę
Z namogilnej twojej cieni

I daj gęśl mi Bojanowę,
Strojną w jasny zwój promieni,
A miłości skrę zapalę
I rozczulę i rozżalę
Wszechsłowiańską brać!

Wróg grobowy pył nam prószy
I urąga naszej wierze,
A nam dziwno jakoś w duszy
I nie ufno i nie szczerze
I w bezmyślnej swojej dumie
Brat czy nie chce czy nie umie
Kwiatu idej siać! i t. d.


PRZECHADZKA NAD GOPŁEM.
29 marca 1880 r.

O jakie cudne dzisiaj to rano!
Noc już pierzchnęła, a tam rozsiano
Wraz rubinowe perły na wschodzie,
Byś większe hołdy oddał Przyrodzie.
Ona dziś mroźną dłonią rozdziela
Śnieżne całuny na wonne ziela
Och i wiośnianą radość ci skłóci,
A jutro znowu ze snu ocuci
Zamglone niebo, zamarłą ziemię
I znowu zdejmie z piersi twej brzemię,
Które ci wylew pieśni tłumiło!
Twórcza Przyrodo! z jakąż to siłą
Pragnąłbym wdzięki twoje opieśnić,
I tak mą wiosnę — me życie prześnić!...

O jakie cudne dzisiaj to rano!
Patrzcie z rubinów siatkę utkaną
Przecina słońca promień złocisty
I blask przelewa w ten eter czysty!

Blaskiem już rozwiał sine mgieł duchy,
Blaskiem roztopił szronu okruchy —
Aniołów wiosny nic dziś nie spłoszy,
Toż więc zażyjmy razem rozkoszy,
Razem wychylmy czaszę nektaru,
Jaką nam poda wśród tego czaru
Postać urokiem pieśni owiana,
Pani goplańskiej fali — Goplana.

I wnet w tę stronę brać nasza bieży
I wnet się zjawia skroń »Myszej-Wieży«
Na przeźroczystej niebios przestrzeni,
A przy jej łonie w olbrzymiej cieni —
Spoczęły dawne ojców cmentarze —
Niby w bojaźni, bo dłonie wraże
I namogilną ziemię naruszą
I proch ten święty w twarz nam rozprószą!
Niech-że kalają tak nasze groby,
A my odziani kirem żałoby,
Będziemy czaszką bawić się trupią
I wciąż patrzając, jak ci nas łupią,
Będziemy ssać z niej posilne płyny,
By myśli nasze zamienić w czyny.
Niechże kalają!... a w polskiej pieśni
Znajdą dziś tyle jadu rówieśni,
Że gdy uchwycą gęśl dłonią rączą,
Wnet z niej trucizny wrogom nasączą!...

I szliśmy brzegiem blizko a blizko,
A tuż przed nami sterczy grodzisko:
Kurhan niezwykły, kopiec wyniosły,
Zewsząd cmentarną trawą porosły,
A w krąg objęty ramieniem wody!
Nas on nie wabi wdziękiem urody,
Bo dziś mu zwiędły polnych ziół wieńce
I dzikich róż mu zgasły rumieńce,

A nowa szata jeszcze nie zsnuta,
Bo wiosna, ledwie z więzów wyzuta,
Nie zaczerpnęła tyle och! siły,
Aby odmłodzić stare mogiły!...
Więc nas urodą swoją nie nęci,
A jednak było w naszej pamięci,
Wypocząć sobie na jego łonie:
Myśl przebiegała przeszłości błonie,
I wnet spostrzegło duchowe oko
Gdzieś poza mglistą, mroczną powłoką
Żywe obrazy. Jakoweś tłumy
Przy Bojanowej odgłosie dumy
Niosą śród grodziszcz ofiarne znicze
I stroją w kwiecie bóstwa oblicze.
Zewsząd brzmi raźno: »Łado och! Łado!
Ty nas dziś chronisz przed tą zagładą,
Przed tymi więzy, w jakie lustrzany
Zimą ujęty pałac Goplany,
Dłonie twe świeże wianki rozpięły,
Gdzie prochy ojców w urnach spoczęły!«...

Więc to grodziszcze! więc przodki stare
Czynili tutaj bogom ofiarę
I prochy przodków w urnach grzebali!
My z namaszczeniem będziem patrzali
Na te omszałe naczyń ostatki
I będziem łzami wilżyć te kwiatki,
Które więdnieją śród dawnych zgliszczy!
Czy nam kto wtenczas skarby te zniszczy?
Czy nam kto wtenczas rzec się ośmieli,
Że już w bezdennej giniem topieli
I że nam wszystko poświęcić trzeba,
Aby uzyskać chociaż kęs chleba?...
My nie poświęcim uczuć dla zysku,
Lecz przy miłości świętem ognisku
Rozgrzejem dusze i serca nasze,
I do biodr swoich każdy przypasze

Miecz taki silny a taki płytki,
Że obronimy nasze zabytki!

I tak chcieliśmy na grobu szczycie
Wziąść za wyrocznię ubiegłe życie
I spytać urn się, czy nam klucz boży
Żelaznych kajdan zamki otworzy...
Tymczasem niebios modre namioty
Wnet się zmieniły w baldachim złoty,
Osłaniający słońca łożnicę,
A na powierzchnię wód topielice
Z liliowego wstały powstania,
Kryjąc się w srebrne fałdy ubrania,
Wabiącej pieśni zanucą zwrotki,
Aż oczarują umysł nasz wiotki.

Wzięliśmy czółno, by wszyscy razem
Za tym uroczym płynąć obrazem:
Nie trzeba było pracować wiosły,
Bo lekką łódkę Goplanki niosły,
A tak sunęły ją po krysztale,
Że ledwie z lekka trącone fale
Och! koralowej nie tknęły tkanki:
Niebiosa miały lice kochanki,
Co za wybranym tęskniąc młodzieńcem,
Płonie czystego żaru rumieńcem,
A chcąc zachwycić swemi go wdzięki,
Zrywa ku temu na łące miękkiéj
Wonne fiołki, białe lilije
I już weselne zwoje z nich wije.
Wiośnianych uczuć wraz ją iskierka
Do zdrojowego wiedzie lusterka,
A te wstydliwych licu korale
Nawet nie gasną w zimnym krysztale,
A ten ognisty zapał źrenicy
Nawet nie stygnie w mroźnej krynicy!

W Gopła zwierciedle gładkiem, szerokiem,
Niebo gwiaździstym patrzało wzrokiem,
A spiąwszy namiot nad grobem słońca,
Roniło krople pereł bez końca,
I ognia, którym chciało nas złudzić,
Nie mogło zimno wody ostudzić!

Staryśmy kopiec już pożegnali
I popłynęli dalej a daléj,
Przyroda wonną wabi nas ciszą
I łódź Goplanki z lekka kołyszą,
A gdzieś na świeżo zerwanej błoni
Dumka pasterki za wiosną goni!
Błogo nam — lubo! śród tego tchnienia
Zapomnieć można wszystkie cierpienia!
Lecz kiedy duch nasz tonie w uroku,
Tośmy ujrzeli w szarym obłoku
Znów dawien kurhan i nasze serce
Znów się tarzało w strasznej rozterce...
Och! kiedy nic nas więcej nie pieści,
Może zanucim wskutek boleści
»Boże coś Polskę!« — jednym oddechem.
I nam wtórzyły brzegi swem echem,
I wnet się w eter pieśń rozpłynęła,
Ale czy-ż władcę świata przejęła?!...


PRZYJŚCIE WIOSNY.
FANTAZYA.

ANIOŁ ZIMY:

Chcieli spoczywać wiecznie pod namiotem,
Jaki im wiosna z jedwabiu rozpięła,
Chcieli kołysać ducha w czółnie złotem:
Ich łódź po gładkiem zwierciedle płynęła,

A ci nie znając, co wichry i burze,
Pełne podziwu dla rannych korali,
Rączo się kładli na jasnych wód łoże
I z ust dziewiczych rozkosze czerpali.
Jam na to patrzał z chmurnego siedliska,
A jedno śnieżnych piór moich wzruszenie
Z eteru mroźne kropelki wyciska
I wraz gorące wystudza marzenie...
Jam na to patrzał, a świeże błękity,
Co ich wabiły młodzieńczym uśmiechem,
Przyćmiłem cienią lodowatej płyty
I wnet zmroziłem świat jednym oddechem. i t. d.

ANIOŁ WIOSNY:

Nie łudź się, śmierci aniele,
Że i dziś tę dzierżysz władzę,
Dziś ja w przyrody kościele
Nowe święto zaprowadzę,
Dziś ja nową stworzę dobę —
Jaka była przeszłej wiosny:
Z uśpionych zdejmę żałobę
I wleje płyn im miłosny,
A ten nektar — te słodycze
Wystygłe piersi rozgrzeją,
Ducha nakarmią nadzieją
I wskrzeszą życie dziewicze!... i t. d.

PIEŚŃ.

»Wstańcie uśpieni berłem niszczyciela,
Ożywcie w sercach młodzieńczą nadzieję,
Bo oto przyszła godzina wesela,
Bo oto szczęście znów do was się śmieje!

Cudowną szatę uprzędła mi Matka,
Och! cudowniejszej nikt w świecie nie stworzy,

Jedwab nań brała z liliowego kwiatka,
A nici snuła z włosów złotej zorzy.

Dzisiaj rozpinam kraj tego odzienia
I nad wybladłym unoszę się światem,
Lice mu grzeję iskierką płomienia,
Skronie mu wieńczę liliowym kwiatem! i t. d.

Przebudzeni
Z mogił cieni
Radośnie powstali,
W zwój dla skroni
Z wonnej błoni
Fiołki zrywali.

Wszyscy prawie
Na murawie
Zielonej zasiedli
I nie smutni
Wraz po lutni
Palcami powiedli.

Dźwięki piosnki
Na pierwiosnki
Jak rosa spłynęły,
Za ich tchnieniem
Z zórz promieniem
Ku niebu się pięły!

Anioł mroźny
Już nie groźny
Już berła nie dzierży,
Zwyciężony,
Zaśnieżony
Gdzieś bezwładnie leży!«


OBRAZKI.

Nad światem, nad sennym zabłysła
Urocza poranku dziewica,
Z jej oczu skier fala wytrysła,
Skrasiła wybladłe ziem lica. i t. d.[18]











OBRAZY I OPOWIADANIA















I

IMPRESSYE



I.

ŚWIATŁO BOŻE.

Światło boże padło na ulicę,
Z całej gęby roześmiał się dzionek
Onem słońcem, co pośród koronek
Chmur porannych wytrzeszcza źrenice:

Dymy rosną i z czarnych obsłonek
Wielką tkają dla miasta kapicę,
Ale blaski, jak ostre nożyce,
Rwą ją w szmaty, w sieć powiewnych błonek.

I przedemną gród, jak olbrzym nagi,
Z snu zbudzony, snem na wpół opiły,
Wraca zwolna do olbrzymiej siły...

Wraca zwolna, nabiera odwagi,
Pierś wypręża, chwyta za trzon młota,
By kuć znowu straszną stal żywota.


II.

»HAJS MARONY!«.

Pogaszono latarnie dokoła,
Miasto w senną zapadło już ciszę,
Tylko z rogu głos ochrypły woła:
Hajs’ marony! hajse! hajse! frisze!

Noc tężeje, jak na mrozie smoła,
Z szynków wyszli ostatni hołysze,
Lecz rzężenia nic stłumić nie zdoła:
Hajs’ marony! hajse! hajse! frisze!

Żydowico! Wargi twe już sine,
Płuco rwie się od zbytniej chciwości,
Grzbiet się ściągnął, jak skulonej plisze!

Sam ci Rotszyld zysków pozazdrości!
Czas do domu! Pod ciepłą pierzynę!
— Wolne żarty... Hajse! hajse! frisze!


III.

VENUS VULGIVAGA.

Światła płoną na ulicach miasta;
Tłum próżniaków, jak rzeka, się wzmaga,
A wśród niego gałgankami szasta
Wyuzdana Venus vulgivaga.

Z każdą chwilą bezczelność jej wzrasta,
Słodka, ckliwa, paląca, jak zgaga:
Tu zaszydzi, tam cię błotem schlasta —
Błotem pieszczot — Venus vulgivaga.

Idź! posłuchaj wabiącego słowa!
Niech ci łono skalane otworzy,
Niech twe oko zaćmi pierś jej naga!

Trądem dusza okryje się zdrowa,
W sercu ogień ugasi ci boży
Jednem tchnieniem Venus vulgivaga.


IV.

BATJAR.

Gawiedź szydzi z jego nagich boków,
A on z zimna krwawe ślepie tuli,
W dziąsłach żuje kawałki cebuli,
Czuć go wódką na dwadzieścia kroków.

Codzień czeka u wałowych stoków,
Aż się nad nim kto z ludzi rozczuli,
Potem z szóstką pcha się, jak o kuli,
W szynk do takich, jak i on, zawłoków.

Tak mu żywot, Bóg wie, odkąd, schodzi...
A nie zawsze był ponoć batjarem:
I on niegdyś płonął boskim żarem...

Lecz nieszczęście skrada się bez stuku:
Myśl go straszna opadła, jak złodziéj,
Literatem być — na lwowskim bruku...


V.

W CISZY WIECZORU.

Rzędem przy drodze, na wzgórkach
Żółtego piasku, szarzeją
O nizkim zrębie chałupy,
Paloną kryte dachówką,
Dziś poczerniałą od deszczu,
Gdzieniegdzie w mchów zielonawych
Cienkie zasnutą tkaniny.
Jak starce, wiekiem zgrzybiali,
Chylą się szczytem ku ziemi
I butwiejącą przyciesią
Na szarych wsparte kamieniach,
Nie wiem, czy marzą o dawno
Zatartych śladach młodości,
Gdy jeszcze, świeżo bielone,
Sterczały słupy silnymi,
Czy też o przyszłych nawałnic
Szalonym myślą rozpędzie,
Który je w gruzy zamieni —
Dosyć, że marzą i marzą
W ciszy wieczoru.
— — — — — — — — — — —
Oto patrz! Jednę z ich rzędu
Całuje miesiąc gorący,
Wyrwawszy z gwiazd się uścisków.
Ona mu wzajem odpowie

Srebrzystą światła kaskadą,
Która tej chwili z źrenicy
Pękniętej szyby wytryska.
Promień, złamany o szparę,
Pali się ogniem, gorętszym
Od tych płomiennych języków,
Liżących garnki w kominie
Ze zastawioną wieczerzą —
Promień się pali wspomnieniem
Tej niepowrotnej godziny,
Gdy przed dwudziestu latami
Szczęśni mieszkańcy tej chaty,
W zaznanej ledwie miłości
Słodkiej się topiąc rozkoszy,
Błogosławili samotną
Ciszę wieczoru.
— — — — — — — — — —
Poza chałupą, w zacieniu
Rozgałęzionej jabłonki,
Akord odwiecznej melodyi:
Ona w spódnicy z barchanu,
O piersi lekko wydętej
Poza zbrudzoną koszulą,
Pierścieniem ramion spalonych
Na jego szyi zawisła
I drży, jak niegdyś jej matka
Hen! przed latami dwudziestu.
On, naprzód ku niej schylony,
Rozpłomienioną źrenicą
W czerwone patrząc jagody,
W pas jedną schwycił ją ręką,
Drugą, po gładkiem ramieniu
Lekkiem wijącą się wężem,
Topi za rąbkiem koszuli
I, drżąc, śród niemych zachwytów
Pierś odchyloną całuje
W ciszy wieczoru.

VI.

WIOSNA.

Niebiosa stroją się w błękit,
A w środku słońce złociste
Promieniącemi ramiony
Sięga po własny swój obraz
Ku jasnej głębi jeziora.
A kiedy chmurka śnieżysta,
Ostatnia z siostrzyc, zbłąkana,
Złoty mu uśmiech na chwilę
Przysłoni skrzydłem przelotnem,
Słońce gorętszy całunek
Składa na własnem odbiciu
I zlewa razem się z falą
W jedną, jedyną melodyę
Wiosny.

Drogą, wiodącą ku wiosce,
Za lekkim wiatru powiewem,
Suchy się piasek nikłymi
Unosi w górę obłoki
I szarym ciąży atomem
Na trawy wązkich listeczkach,
Co tu i ówdzie, z nad rowów
Świeżo kopanych, zieloną

Poczyna kępą kiełkować.
Z korzeni nagiej wierzbiny
Wyrasta gibka latorośl
I szepce z wiatrem i z trawą
Jedną, jedyną melodyę
Wiosny.

W chłopskiem obejściu, za płotem
Wpół połamanym, jałoszka
Ryczy, spuszczona z łańcucha.
Dwie młode dziewki, czerwoną
W pas podwiązane chusteczką,
Kręcą się w małym ogródku
Około grządek rozsady —
Ze zczerwienionych policzków
Ścierają potu kropelki.
Na pozdrowienie przechodnia
Odrzekną zwykłem »Bóg zapłać«,
A uśmiech, druh tej podzięki,
Zlewa się w jedną melodyę
Wiosny.

W szczycie bielonej chałupy
Usiadła młoda kobieta:
Snać codopiero dziecina,
Co się u stóp jej kamykiem
Bawi i głuży wesoło,
Syta, spuściła się z kolan,
Gdyż z poza rąbka koszuli
Jeszcze się cała wychyla
Pierś z alabastru, siateczką
Żył niebieskawych pokryta,
I jeszcze mleko ostatnią
Sączy na łono kropelką,
By się zlać w jedną melodyę
Wiosny.

VII.

NA TARGU.

Południe. Słońce kwietniowe
Zabłysło tarczą złocistą
Ponad szczytami kamienic
I drży siedmioma barwami
W tysiącu kropel deszczowych,
Co po niedawnej szarudze
Wiszą na liściu zielonem
Kalafiorów, pietruszki,
Cebuli, czosnku, kapusty.
Czasem na tłustych wypocznie
Piersiach czerwonej przekupki,
Opiętych w kabat żółtawy,
To znów grą światła i cieni
Uwydatniwszy do sytu
Ich falującą wypukłość,
Spływa promiennym językiem
Po wyciągniętem ramieniu,
By w kilku drobnych pieniążkach,
Które w tej chwili w jej dłoni
Za wychowanki inspektów
Złożyła młoda kobieta,
W pół ku przekupce schylona,

Brzuchem oparta o stragan,
Zestrzelić wszystkie swe blaski.
Czasami złotym okoli
Wieńcem kopułę ratusza
I, po miedzianym się dachu
Zsunąwszy, światła girlandą
Padnie ukosem w narożnik
Ludnej, szerokiej ulicy
I w siwej brodzie uwięźnie
Starca — o twarzy wybladłej.

Naprzeciw rynku, u skrętu
Dwóch krzyżujących się ulic,
Stał on spokojny, milczący.
Z pod czarnej czapki baraniej,
Co wyleniałą tu owdzie
Świeciła skórką, wpółwgięta,
Wypływa pukiel siwawy.
Oczy niewielkie, oprawne
W ramy zmarszczonej powieki,
Brwi przysłaniają rozrosłe,
Że piwny kolor źrenicy
Nie traci, skryty w ich cieniu,
Swej dawnej, czarnej świeżości;
Owszem, gdy promień słoneczny
Padł na wypukłą siatkówkę,
Zdawał się błyszczeć młodzieńczym,
Starcom nieznanym zapałem.
Nos prawie prosty, o nozdrzach
Lekko wydętych, maleńką
Skażonych dołem brodawką,
Piętnował lice zorane,
Szarawym włosem porosłe,
Wyrazem ludzi szlachetnych,
Dla których żebrać za trudno.
Z ramion, odzianych w rękawy
Z zielonkowatej materyi,

Powyżej dłoni zagięte,
Na pierś się kilka drewnianych
Spuszcza wiszadeł, a po nich
I po niebieskim fartuchu
Poznasz, że stolarz z rzemiosła
Starzec o twarzy wybladłej.

Na targu barwy i życie.
Tu zgraja krępych przekupek
Z rąk sobie do rąk wyrywa
Koszyk zielonej kapusty.
Tam oto jakaś kobieta
Pnie się nad wozu drabinę,
Gdzie w małych, czarnych beczułkach
Suszony owoc na sprzedaż:
Jedną się nogą oparła
O piastę koła, a druga
Zawisła wolna w powietrzu,
Trzęsąc się ikry pełnemi.
Tu kilka bosych dziewczątek
Wciska się między przechodnie,
Krzycząc: fiołki, fiołki!
Tam pod płomiennym namiotem
Człowiek o twarzy zczerniałej,
W czerwonym fezie z kutasem,
Zachwala towar zamorski;
Tu rzędem siadły wieśniaczki,
Trzymając masło na łonach.
Każdy ma towar nabywcę,
Ale go nie ma milczący
Starzec o twarzy wybladłej.

Ulicą w tę i w tę stronę
Cisną się tłumy bogate:
Kobiety w sukniach jedwabnych,
O twarzy różem pokrytej
I o wypchanych tiurniurach,

Stają przy oknach wystawnych
I na portretach aktorów,
Śpiewaków, skoczków o kształtach
Uwydatnionych trykotem,
Wieszają oczy spragnione,
Aż w łonach, w pręty żelazne
Zasznurowanych, z namiętnych
Dech im zamiera poruszeń.
Jakowaś pańska dziecina,
Ciesząc się sztucznym konikiem,
Co poza płytą kryształu
Gniadą lśni sierścią, batożkiem
Smagnie po grzbiecie bosego,
W podartych szmatach, sierotę,
I potem matkę za fałdy
Rypsowej sukni pociągnie,
By mu sprawiła zabawkę.
Panicze w butach klinowych,
Na rząd guzików z perłowej
Zapiętych masy, śród zgiełku,
Niepostrzeżeni, otarłszy
O bok publicznych się dziewczyn,
Chyłkiem ich palec uścisną
I, zrozumieni, znikają...
Tak — każdy towar ma kupca,
Ale go niema milczący
Starzec o twarzy wybladłej.


VIII.

W CHAŁUPIE.

W okna chałupy, zwrócone
Ku chmurnej stronie zachodu,
Bije i bije szaruga.
A kropla deszczu za kroplą
Wsiąka przez szybę stłuczoną,
Którą zapchano szmatami.
Snać to ostatki sukmany,
Bo skrawek, zewnątrz wiszący,
Tedy owedy drucianym
O szkło zaskrzypi haczykiem.
Wicher szparami wciąż wieje,
Że liść geranii i laku,
Co w poszczerbionych doniczkach
Na zgniłej stoją poręczy,
Gnie się i razem z szarugą,
Ze skrawkiem starej sukmany
I z kroplą deszczu, sączącą,
Zlewa swe dreszcze w dyssonas
Nędzy.

Na stole, w łyżce blaszanej,
Podpartej cegły odłamem,
Pali się knotek, zasycan
Kawałkiem świeżej okrasy,
I rzuca mdławe światełko

W zmrok zadymionej izdebki.
W kącie, przy ścienie zapadłej,
Na butwiejącej przyciesi,
Łyżnik o barwie brunatnej
I o zębatej fasadzie:
Na nim talerze gliniane,
Dzbanek i garnki z żelaza,
W połowie sadzą pokryte.
Na ziemi woda we wiadrze
O zardzewiałych obręczach
I drwa, rąbane na jutro,
Tworzą z łyżnikiem i knotkiem,
Z garnkiem i miską dyssonans
Nędzy.

Na ławie, wązkiej a długiej,
O nogach górą zwężonych,
Ślady spożytej wieczerzy:
Kartofel, łokciem zgnieciony,
Szare łupiny, solnica
I na dnie misy czerwonej
Resztki zgęszczonej polewki.
W małym piecyku żelaznym
Tleją się jeszcze iskierki.
Przez szpary kręgów złocistym
Zabłysną czasem promykiem
I żółte światło poleją
Na mąką zaschły żurownik
I na zmoczone pończochy,
Które się suszą u brzegu.
Oto je podmuch w tej chwili
Rozszerzył w język płomienny,
Gwiżdżąc w kominie dyssonans
Nędzy.

Przy piecu starsza kobieta:
Włos czarny, krótko ucięty,

Z za błękitnego zawoju
Na skroń się białą wysuwa.
Powieki na dół spuszczone,
Broda na piersi obwisła
I ręce skryte pod fartuch.
Tedy owedy, gdy wicher
Głośniej zadzwoni o szyby,
Budzi się z drzemki i oko
To rzuci ku drzwiom zamkniętym,
To znów, gdy słoma zachrzęści,
Błyśnie z ukosa w kąt izby,
Aż czoło w fałdy się zwęża.
Oko niebieskie, ostatnią
Paląc się jeszcze pięknością,
Tworzy z tołubem wyblakłym
I z lic bruzdami dyssonans
Nędzy.

Pod strzępem kołdry, na słomie,
Zasłanej zgrzebnej płachciskiem,
Szesnastoletnia śpi dziewka.
Łokieć wsunęła pod głowę,
Że aż koszula opadła
Z wypełniającej się piersi.
Ze stołu spływa żółtawy
Tłuszczowej lampy promyczek
I koralowe policzki
Okrasza jeszcze różowiej.
Czasem się w lekkim uśmiechu
Rozszerzą wargi czerwone:
Śni o paniczu z fabryki,
Co ją ukradkiem pochwycił
I udo przycisnął kolanem.
Patrzaj! ten uśmiech i sen jej
I pierś namiętnie wydęta
Łączą się w smutny dyssonans
Nędzy.





II

Z CHAŁUPY



Natur und Kunst sie scheinen sich zu fliehen.
Und haben sich, eh’ man es denkt, gefunden.[19]
Goethe.


I.
Chaty rzędem na piaszczystych wzgórkach;
Za chatami krępy sad wiśniowy;
Wierzby siwe poschylały głowy
Przy stodołach, przy nizkich obórkach.

Płot się wali; piołun na podwórkach;
Tu rżą konie, ryczą chude krowy,
Tam się zwija dziewek wieniec zdrowy
W kraśnych chustkach, w koralowych sznurkach.

Szare chaty! nędzne chłopskie chaty!
Jak się z wami zrosło moje życie,
Jak wy, proste, jak wy, bez rozkoszy...

Dziś wy dla mnie wspomnień skarb bogaty,
Ale wspomnień, co łzawią obficie —
Hej! czy przyjdzie czas, co łzy te spłoszy?!...


II.
Tam, za wioską — weź, Ojcze nasz, dzięki! —
Jak pszeniczne kołyszą się ławy!
Żyto, jęczmień i owies złotawy
Jak zginają ziarniste swe pęki!

Wiatr od pola się rozgrał — czyż w jęki? —
Z dróg się mgliste podnoszą kurzawy;
Nad drogami, śród pokrzyw i trawy,
Skrzypią krzyże, godła łez i męki.

O Ty Boże! o Chryste! o Panie!
Plonny owoc ta ziemia nam płodzi —
Tłuste kłosy, bo tłuste uprawy:

Nie na darmo ten wiatr tak zawodzi
I tak smętne poszumy na łanie —
Tu kłos każdy to chłopski pot krwawy.


III.
Święty Kaźmierz — powracają czajki;
Święty Wojciech — bociany klekocą,
Słońce grzeje, rowy w mlecz się złocą,
Brzmią skowronki, rychłe, polne grajki.

Po murawach dzieci strzępem krajki
Podkasane, w pasy się szamocą;
Na przyzbicach baby w głos chichocą —
»Eh! kumolu! bajki, żywe bajki!«

Wiosna!... Wiosna wszędy życie budzi!
Jej błękity, słoneczne uśmiechy
I pod chłopskie wciskają się strzechy.

I tu raźniej biją serca ludzi,
Choć się troski za troskami tulą
Do tych piersi pod zgrzebną koszulą.


IV.
Biją dzwony... Trza święcić niedzielę,
Trzeba na mszę, uczcić przykaz boży...
I niebieską sukmanę nałoży,
Za kapelusz zatknie ruty ziele.

Biją dzwony... Chrzciny czy wesele?
Dni krzyżowe!... I serce się trwoży:
Grady... susze... łza i krew się mnoży,
Gdzież obrona, jeśli nie w kościele?

I tłum korny padnie na kolana:
»Od powietrza, głodu, ognia, wojny
Chroń nas, Ojcze! daj nam czas spokojny —

Czas bez troski nadmęskiej i trudu...«
Ach! jak fala płynie pieśń rozlana —
Biedny ludu! Święty, polski ludu!


V.
Co za rozgwar, co za życie w siole!
Jakie zewsząd płyną wonie świéże:
Starzy prawią, dziewki mają krzyże
W bzy, bylice, w bławaty, kąkole.

To Jan święty chrzci wodę w rozdole,
Gasi zielsko, które jadem liże;
Czas sobótki i chłopcy, skry chyże,
Ze snopkami za wioskę, na pole.

I ogniska na przecznicach płoną,
Szumi żyto, rzepik zapach leje,
Gwiazdy świecą, wróżą coś dziewczyny:

Nim rok minie, czyż w rutę zieloną
Włos przystroi im luby, jedyny?
Spadła gwiazdka, spadłyż i nadzieje?


VI.
»Co?... naprawdę?... Eh! smalone duby!...«
»Jako żywo! wiecie, że nie kłamię:
Jak mgła siny stał przy samej bramie —
Widać nie ma spokoju duch Kuby.

Albo wtenczas, gdym z Bartkowej huby
Wracał do dom — święte krzyża znamię! —
Ten pies czarny!... te dwa węgle w jamie!
Panie! chroń mnie od powtórnej próby!«

I tak gwarzą, a deszcz w okna bije,
Drzwi coś skrzypią, słychać szczęk łańcuchów.
Wicher jęczy, pies w podwórku wyje.

Na kominku resztki ognia gasną,
Północ wciska się w izdebkę ciasną,
Strach przejmuje w tę godzinę duchów...


VII.
»Śpiewaj, Kasiu!...« I mgłą się powleką
Dwie źrenice, te żywe dwie wróżki.
I »Kaj wiodą cię, Jasiu, te dróżki?
Na wojenkę, na wojnę daleką!«

Albo: »Ciągną żórawie nad rzeką,
W rzece pierze Jagusia pieluszki,
Zimna woda oblewa jej nóżki,
A po liczku łzy cieką, ej! cieką...«

I piosenka jak płynie, tak płynie,
Aż się oczy załzawią dziewczynie,
Aż na piersi opadnie jej głowa.

A babusia zasypia spokojna
I coś szepce: »Ej! wojna! ta wojna!
Ej! ta woda, ta woda lodowa!«


VIII.
Przyszedł do niej o zmroku, gdy chłody
Spadną srebrne na gęstwin korony:
»Daj mi, Maryś, swój wianek zielony,
Tam w tym gaju, u tej sinej wody.

Jaka rozkosz i jakie to gody!...
O ma złota!...« »O mój ulubiony!...«
Ach! że drżą aż leszczyny i klony
Na tę miłość, tę słodszą nad miody...

Ale potem... ci ludzie!... cóż z tego?...
»Żal mi tylko warkoczka czarnego,
Żal warkoczka, co zakrył mi oczy —«

I w łzach cała; swachy czepią, pieją,
Brzmi muzyka, tańczy lud ochoczy,
A stolarze w lot kolebkę kleją...


IX.
Codzień chodzi, czy pogoda sprzyja,
Czy mu oczy tumanią zamiecie;
»Pani-matko!« słania się kobiecie,
A do córki: »gwoździczek, lelija!...«

Na odpuście zaloty zapija.
Szczęśliwszego niema w całym świecie;
I córeczka płoni się, jak kwiecie,
A matusia wargi w uśmiech zwija.

I drą pierze, przędą len kudłaty,
Trza wyprawy: koszuli, pierzyny —
Ślub za pasem... gdy wróci jedyny.

Ale Wojtka — wzięli go w sołdaty —
Do powrotu nie przynagla serce:
Gdzieś w Szczecinie oddał je »pomerce«.


X.
»Oj, ja biedna, jak oset na grzędzie!
Któż się doli sierocej pożali?
Matuś żyta, ni owsa nie siali,
Niema sprzętów, wesela nie będzie!

Oj, ja naga, jak w lesie żołędzie,
Jak te szyszki, które słońce pali:
Ni jedwabi, ni sznurka korali —
Oj, nie przyjdzie od swatów orędzie!«

I tak w łzawe rozpływa się lęki,
A łzy płyną w jeziora topiele.
Ale jakoś uśmiecha się woda:

Przyjdą swaty i będzie wesele!
Nad korale, ponad jedwab miękki
Twa rumiana, dziewczyno, uroda.


XI.
Na zapłociu spędzali wieczory,
On jej szeptał: »O, moja jedyna!«
Z nim bylica i biała brzezina,
Z nim szeptały zielone jawory.

A przed świtem na nogach... Tak, skory!
I gbur kontent i lubi jak syna —
Da mu córkę, gdy przyjdzie godzina,
I morg ziemi i krowę z obory.

Przyszły żniwa, czasy zapowiedzi...
»I do cepów jestem i do cięcia,
Panie gburze! weźcie mnie za zięcia!«

Ale gbur mu odpowie z owczarska:
»Niechaj każdy, jak usiadł, tak siedzi —
Tyś parobkiem, ona gospodarska«.


XII.
Płacze... biedna... a jeszcze tak młoda,
Chociaż, widać, pewnie smutek siny
Spędził kwiatki z policzków dziewczyny —
Szkoda róży czerwonej, oj! szkoda.

Płacze... we łzach jej cała uroda.
Tak, jak w rosie ślubne rozmaryny;
Oparła się o krawędź łóżczyny.
A łzy gorzkie tak płyną, jak woda

Jak nie płakać!... Miesiąc z sobą żyli,
A dziś, Boże!... dziś ich rozłączyli...
Jak nie płakać!... Żałują sąsiadki...

Wczoraj w karczmie... dobrzy przyjaciele...
Skrzypce... tany... kieliszek za wiele
I do bójki... a dzisiaj przed kratki.


XIII.
Pierwsze lata, kiedy się pobrali,
Szczęście kwitło, jak w polu makówki,
Mieli chatę, szkapsko i dwie krówki,
Byli młodzi — siali i sprzątali...

Ale potem — niech się Bóg pożali...
Ciężkie zimy i ciężkie przednówki
I w pierzynie wciąż liczniejsze główki —
Poszło bydło, chata i tak daléj.

Dziś, jak dzieje się zwykle z tą sprawą,
Kiedy kłopot zagnieździ się w łoże,
Kiedy bieda pochwyci za szyję:

On zakończył w karczmisku pod ławą,
Dzieci w służbie, a ona, nieboże,
Od wsi do wsi, dziś żebrze i pije...


XIV.
W poniedziałki, pogoda czy słoty,
Czy na sucho, czy człowiek się schlasta,
Hej, z tłomokiem na plecach do miasta,
Aż na czole srebrzyste lśnią poty.

Bo cóż robić?... Te troski niecnoty!
Sama jedna na świecie niewiasta!...
Jak na drożdżach potrzeba wciąż wzrasta,
Trza podatku, trza odziać sieroty!

I dziś z targu pospiesza w swą stronę.
Nakupiła to soli, to krupy.
Nawet niesie dla dzieci kołacza.

Ale jakże, wróciwszy, rozpacza!
Tlą się jeszcze resztki jej chałupy,
A dzieciska na węgiel spalone.


XV.
Miała rolę, sprzedali jej rolę —
Były czasy gradu i posuchy,
Kubę dawno zamknął grób już głuchy,
A skąd płacić, gdy pustki w stodole?

Pożegnała ze łzami swe pole,
W służbę poszły nieletnie dziewuchy,
I na plecach kawał starej pstruchy,
Tak na wiatr się puściła — na dolę.

Wędrowała od wioski do wioski:
Tu się najmie do żniwa, tam pierze,
Pókąd lata, pókąd siły świeże...

Ale starość spada funt po funcie:
Trza pójść w żebry, trza żyć z łaski boskiéj...
I dziś zmarłą znaleźli na — gruncie.


XVI.
On w łachmanach, z dzieciakiem za rękę,
Ona kawał szarego chuściska,
I tak dalej, przez rowy i rżyska,
W świat szeroki, na biedę, na mękę.

Wiatr jesienną wydzwania piosenkę,
Słońce chłodne promyki swe ciska;
Cała ziemia, snać zimy już blizka,
Składa życiu ostatnią podziękę.

Idą, milcząc... Bo na cóż im słowa?
On ich dotąd natracił do syta:
»Dajcie pracę, choćby za ćwierć myta«.

»Lato przeszło, dość swoich się chowa —
Ledwie dla nich wystarczy nam chleba...
Praca trudna... przybłędów nie trzeba...«


XVII.
Słonko świeci, oj, świeci iskrzyste,
Ale jakoś się rozgrzać nie może!
Pierwsze szrony dziś spadły na zboże
I zmieniły w szron rosy kropliste.

Poza wioską, gdzie, patrzcie! w srebrzyste
Oziminy usłały się łoże,
Wyszło chłopię na ciche rozdroże
I wciąż szepce: »O Jezu! o Chryste!«

W którą stronę się udać, snać nie wie,
A tu nagie gałęzie na drzewie,
A siermiężka na strzępy podarta.

Gbur przez lato sierotę-niebogę
Miał do bydła... »Na zimę? Do czarta!«
Kawał chleba w zanadrze i w drogę.


XVIII.
Wiatr zadmiewa i straszną szarugą
Pcha go na wstecz i bije mu w oczy:
Przygarbiony, z pękiem chrustu, broczy
W zaspach śniegu, aż pot ciecze strugą.

Droga krótką, a jednak tak długą...
Serce bije, aż się w oczach mroczy —
Patrzy w zmroki, czy wioski nie zoczy —
A! tam pewnie, za tą mglistą smugą...

A, tak! pewnie... Lecz trza spocząć chwilę
Dech zamiera i nogi się bronią —
Wypoczynek wszak wzmacnia na sile.

A w chałupie aż zębami dzwonią —
»Ojciec poszedł zbierać drzewo w lesie —
Wnet przyniesie...« Ej-że, czy przyniesie?!...


XIX.
Leży chory dwa miesiące blizko,
Rwanie w krzyżach, ból piersi, ograszka —
Nie pomoże ni piasek, ni kaszka,
Aż się zwija na kłębek płachcisko.

Jakie było to z niego chłopisko!
Zwinniejszego niema we wsi ptaszka:
Machać cepem lub kosą to fraszka,
Fraszka mokre wyrzucać torfisko.

Teraz blady, jak ściana, i słaby...
Darmo leki przynoszą mu baby,
Śmierć zagląda z każdego otwora.

Trzeba księdza, niech grzechy przebaczy,
A ksiądz łaje: »jedźcie po doktora —«
Księże, za co?... Doktór dla bogaczy...


XX.
Na kominie płomyczek się żarzy,
To popełznie odbłyskiem w głąb chaty,
To ozłoci wytarte jej szmaty,
To wypocznie na jej bladej twarzy.

Ona siedzi przy ogniu i marzy.
Pewno widzi skarb jaki bogaty —
Złoto, srebro, purpurę, granaty,
Aż się spojrzeć od blasków nie waży.

A, tak!... wczoraj jej skarbiec jedyny
Wzięli z ręki i w obce go strony
Tak pognali, jak nie boże syny.

Dziś go widzi, a jaki rzęsisty:
Ciemny mundur i kołnierz czerwony,
Żółty guzik i »zebel« srebrzysty.


XXI.
Lichy knotek na murku w izdebce
Pokazuje mi kształty w pół-mroku:
Cztery ściany, dwa łóżka przy boku,
W kącie dziaduś zdrowaśki swe szepce.

Z szarej miski resztki żuru chłepce
Dwoje dzieci, w drugim, trzecim roku,
A matula, na wpół z drzemką w oku,
Nad najmłodszem, co leży w kolebce.

A gdzie ojciec?... Pracuje w fabryce,
Het za wioską... daleką ma drogę...
Musi wrócić, czekają na niego...

Lecz już późno, sen klei źrenicę...
Ach! a może... Panie! chroń od złego...
Tak, maszyna urwała mu nogę...


XXII.
Było troje: on, ona i córka;
On był szewcem, nosił się z waspańska,
Lubił zajrzeć czasami, gdzie »gdańska«,
Lecz nie dawał i przed »czystą« nurka.

Przyszła bieda... i rzekła im gburka:
»Dajcie Fruzię... pora świętojańska«,
Lecz szewc dumny, a duma szatańska —
»Nie jej miejsce, gdzie chlew i obórka«.

Więc do miasta... na pańskie pokoje...
Dobrze płacą... tam szczęścia poszuka...
Jak się cieszą ci starzy oboje!

A po roku ktoś do drzwi w noc stuka —
»E! to Fruzia!... Spłakana?... we dwoje?...«
Tak! przyniosła im grosze i — wnuka.


XXIII.
Pamiętacie, ten sąsiad po prawej:
Wzrost miał wielki i szerokie barki,
Lubił czasem wypić sobie starki
I nie gardził żadnym kąskiem strawy.

Miał szkapinę: wałach był cisawy,
Ze żydami jeździł na jarmarki;
Chwalił Boga i płacił szarwarki
I uciekał od kłótni i wrzawy.

Lecz, gdy panicz znajdzie się w komórce
I przy werku Jagny się pokręci —
Panie! ratuj! o ratujcie, święci!

Cała dusza pali się płomieniem,
Nie przepuści ni jemu, ni córce
I dziś, biedny! płaci to więzieniem.


XXIV.
Miał córunię, chował jak źrenicę,
O mój Boże! o mój mocny Boże!
Jeść nie może i sypiać nie może,
Pieści oczy i gładzi jej lice.

I wyrosła, robi we fabryce,
O, mój Boże! o, mój mocny Boże!
On jej ślubne gotuje już łoże,
Wybrał dla niej parobka, jak świécę.

Lecz nim przyjdą śluby i wesele,
O, mój Boże! o, mój mocny Boże!
Chodźcie baby, gotujcie kąpiele.

Dobry ojciec, stary Wojtek Janta —
O, mój Boże! o, mój mocny Boże!
Dostał wnuka, syna fabrykanta.


XXV.
»Umarł?...« »Umarł...« »Takie lata zdradne,
Człek snać młody, a jednak już stary...«
Ale pogrzeb kosztuje talary:
Ksiądz, kopidół, podzwonne, pokładne.

»Jegomości!... ja biedna, nie kradnę...«
A księżulo: »Nie pijcie opary,
Będą grosze na msze i ofiary...
Lecz ja biorę... to, czego dopadnę«.

Ha! cóż robić?... pogrzebać go trzeba.
Duch bez księdza nie pójdzie do nieba —
Więc ostatnie zaniesie piernaty...

A wiatr wieje, a czasy tak chłodne,
A mróz siny wciska się do chaty,
A robaczki golutkie i głodne...


XXVI.
Koszą rzędem... A słońce tak piecze,
Że snać piecem gorącym świat cały...
A pokosy padają jak wały,
Kiedy burza rozmacha swe miecze.

Koszą rzędem... a pot z czoła ciecze,
Jak z drzew rosa, co się pozginały...
Ej! ta rosa... ta słona... płaz mały
A wysysa pacierze człowiecze.

Ale trudno... to boże przykazy,
Dane ludziom już w Raju, przed wiekiem,
W przeznaczeniach nie zachodzą zmiany:

Drzewo drzewem, a głazami głazy,
Woda wodą, a człowiek człowiekiem,
Więc pracować mu trzeba na — pany...


XXVII.
Zanim zgaśnie jutrzenka, nim spłoną
Złotej zorzy rumieńce na niebie,
Chłop już z werka, półdrzemiąc, się grzebie:
A dyć dzwonią, trza z pługiem, trza z broną.

Jeszcze słońce płomienną koroną,
Nie uwieńczy tej ziemi i siebie,
A już baby i chłopy o chlebie
I o żurze ku żniwnym zagonom.

Idą, gwarząc, lecz gwarzą coś smutnie,
Czasem Kaśka lub Bartek żart utnie,
Ale żarty, jak gdyby nie z duszy.

Czasem piosnka gawędkę zagłuszy,
Lecz i strofki coś tęskne, nie cieszą —
Nie dziwota, wszak na pańskie spieszą.


XXVIII.
A wy dokąd, Macieju, w tej słocie,
Że psa wygnać byłoby dziś grzechem?
Widzę, z rydlem idziecie i z miechem —
A jak w podróż w odświętnej kapocie.

Człek się, panie, nie rodził, gdzie krocie,
Trza ich szukać, wyrzecze z uśmiechem.
I pożegna i dalej, z pospiechem,
W tej szarudze, w tym deszczu, w tem błocie.

Ja go znałem... fornalem był w Siewnie
I miał wkrótce pójść między włodarzy,
To małego już gburstwa początek...

Lecz pan sprzedał, jak słyszę, majątek,
Przyszedł obcy, inak gospodarzy,
Pewnie wygnał go z chaty... A pewnie!...


XXIX.
Do szpitala powieźli biedactwo...
Świetne przyniósł mu rok ten gościńce:
Połamane pacierze i sińce —
Co za skarby! jakież to bogactwo!

Ekonomski bat wielkie ma władztwo —
Plecy chłopskie! tu wyprawia młyńce,
A chciej tylko poskromić złoczyńcę:
Bunt pod ręką, brak czci, świętokradztwo!

I ludziska, jak woły robotne,
Chodzą w jarzmie i milczą, zaklęte,
Chociaż serce w krzyk głośny się budzi!

Tak, jak woły, w niewoli poczęte —
Te są tylko różnice stokrotne:
Tych nie biją, ale biją ludzi...


XXX.
Chodził w fraczku, choć ojciec w sukmanie,
Giął się w kabłąk: »Upadam do nóżki,
Jaśnie hrabio! całuję paluszki —«
Ojcu trudno było wyrzec: »Panie!«

Do panienki: »Różyczka, zaranie!«
Do panicza: »A może dziewuszki?
Mam siostrunię, piersi jak dwie gruszki,
No a liczko, pah! pah! to kochanie«.

Wreszcie, słyszę, siedzi w kryminale:
Okradł pana, sfałszował papiery,
Wszystko prawda, jak dwa a dwa cztery.

Ojciec zsiwiał, matka w gorzkie żale,
Ludzie w śmiechy, szydzą swym zwyczajem...
Cóż dziwnego? przecież był lokajem...


XXXI.
Ja ci zawsze mówiłem, sąsiedzie,
Że na dyabła tym chamom nauka!...
No... na zdrowie! gdy człowiek popłuka,
Nie zawadzi po takim obiedzie.

Chłop pokorny, dopóki jest w biedzie,
Pokąd widzi koniuszki kańczuka...
Lecz i do wrót szlacheckich zastuka,
Gdy mu jakoś się dobrze powiedzie...

A przybysze, zwaliwszy się tłumnie,
Zabierając szlacheckie dostatki,
Szepcą chłopom: »Działajcie rozumnie!

Po co leźć wam, gdzie błyszczą się szmatki,
Gdzie czyn lichy, choć słowa bogate —
My wam damy i chleb i oświatę...«


XXXII.
»Zapaliła im się wreszcie świeczka,
Poszli wreszcie po rozum do głowy;
Widzą wreszcie, że olbrzym ludowy
To nie plewy, albo jaka sieczka...«

Idę... czytam: »Wiejska biblioteczka...«
»A spis książek?...« »Tu!...« Miesiąc Majowy...
Straszne Męki... Kalendarzyk Nowy...
Trąba Sądu — a to mi książeczka!...

Oto próbka szlacheckiej kultury!
A gmach słaby! a gmach cały trzeszczy —
A z zachodu płynie szum złowieszczy:

To złe duchy na skrzydłach wichury
Szydzą głośno, wywalając wrota:
»Nie my niszczym, lecz wasza ciemnota!...«


XXXIII.
Na sejmiku zebrali się licznie:
Posła wybrać trza do parlamentu:
Pełno wrzawy, pełno krętu-wętu —
Żyć umiemy, widać, politycznie.

I rzekł chłopom kandydat prześlicznie:
»Bracia!...« »Wiwat!...« »Bracia, jak okrętu
Maszt...« »Niech żyje!... Wiwat!...« »śród odmętu,
Tak i nasza, widać to publicznie —«

I tak dalej... A biedne chłopiska
Ot, tak mądrzy, jak byli przed chwilą,
Choć słuchają, choć się w rozum silą...

»Mówi jaśnie, nawet braćmi zowie,
Nie słyszeli tak nasi ojcowie...«
Tak! braterstwo i oświata błyska.


XXXIV.
»Słuchaj, Milciu!... to chłopak jest sprytny,
A nam wołu nauki nie zjedzą...
Trza oświaty... a przytem powiedzą:
Patryota... filantrop... duch szczytny...«

I tak w szkoły szedł Wicuś Pochwytny,
I aż do dna upajał się wiedzą,
A dwór płacił... Lecz rychło coś cedzą:
»Grosz rzucony... chłop krnąbrny, ambitny...«

Trzeba zbadać... I dzwoni uprzęża,
Rżą cugowce... kocz drogę zamiata...
A pod wieczór powróci z mieściny:

»Masz tu chamów! padalce! gadziny!
Wychowałem u piersi swej węża,
To heretyk, to zbój — demokrata!...«


XXXV.
»Proboszczuniu!... mam syna... pojętny...
Szkoła blizko... Bóg dał mi nie dużo,
Ale pójdzie, gdy siły posłużą,
Kiedy człowiek obrotny i skrzętny

Ze sukmanki surducik odświętny —
I kirejka na słotę — na burzą...
Będzie księdzem... jak losy wywróżą:
Człowiek liczy, a Pan Bóg niechętny...«

»Tsia!... ja-ć tego nie chwalę zapału:
Dziś nauka to ogień piekielny,
Smaży żywcem... tak zwolna, pomału...

Kościół zburzyć chcą dziś mędrków krocie;
Toć sam Pan Bóg zamieszkał w prostocie —
Niech zostanie przy pługu, mój Chmielny!...«


XXXVI.
Pasał bydło i chodził pod żyto,
To pod wierzbą nad strugą siadywał
I tak słuchał, jak kłos się odzywał,
Co liść szemrze i wody koryto.

Przestał pasać... był dworskim... za myto
Kupił sobie skrzypicę i grywał;
Na weselach tak chłopów porywał,
Że inaczej tańczono i pito.

Kto wie, jakie miał skarby w swej duszy:
Może byłby w stolicy artystą,
Piłby wino, obsypał się złotem...

Lecz tu wszystko marnieje w tej głuszy,
Dziś się zagrał i zapił się czystą
I zakończył w łachmanach pod płotem.


XXXVII.
Mieli syna, dali go do szkoły;
Syn się uczy, aż się serce śmieje;
Z roku na rok wzrastają nadzieje,
Z niemi rosną i dziury stodoły.

To nic... wreszcie synalek Jemioły
Edukacyi wsze przeszedł koleje;
Dzisiaj grzebie umarłe i pieje,
Pasie żywe — barany i woły.

Ojciec poszedł już dawno na wieki,
Nie doczekał się nawet dziekana:
Na trud, lata nie pomogą leki.

A matula w opałach od rana:
Drobi kluski przed księdza koguty,
Klepie pacierz i — czyści mu buty...


XXXVIII.
Miał być księdzem... Ano, rzecz to zwykła:
Chłopskie dziecko... a ksiądz człowiek boży...
I tatulo grosz za groszem łoży,
I do miasta to żyto, to ćwikła.

Ale ludzka rachuba jak nikła!...
Syn im bardziej w nauki się wdroży,
Czuje, serce, jak na kłam się trwoży,
Jak całego prawda w sieci wikła...

Głużą ludzie... i ksiądz proboszcz słyszy:
Woła Maćka: »Panie! odpuść grzechy,
Lecz ze syna nie macie pociechy!...«

Ojciec w gniewie pieni się i dyszy
I śle pismo: »Nie moje-ś ty dziecko!«
A z rozpaczy umarło kobiecko...


XXXIX.
Rano, zimą, mróz czy zawierucha,
W surduciku do szkoły o milę,
A wieczorem w chacie późne chwile
Z książką, z piórem, chociaż w ręce chucha.

Latem, wolny, zastąpi pastucha,
A pod pachą Homery, Wirgile;
Ludzie czasem poszydzą niemile,
Lecz on pasie i ludzi nie słucha...

I tak wyrósł... I dalej w stolicę...
Tam to wiedzy głęboka jest rzeka...
Ojciec czeka i matula czeka...

A on pisał: »Kochani rodzice!...
Skończę... bieda... dużo do roboty...«
I dziś skończył... umarł na suchoty...


XL.
Aż mu cała rozpala się dusza,
Tak naukę wciąż chłonie i chłonie,
A nauka w szlachetne pogonie
Za ideą i serce mu zmusza.

I braterstwo do głębi go wzrusza,
Chciałby wszystkich pomieścić w swem łonie,
Choć mu Spartak szepce o swym zgonie,
Choć go nieraz straszy cień Maryusza...

I raz siedząc w ławce, zadumany,
Schwyci rękę panicza-sąsiada,
Szepcąc: »Bracie!« z okiem, co nie kłamie.

Ale panicz snać nie tak kąpany —
Jakby uczuł ukąszenie gada,
Dłoń mu wyrwie i spyta: »Co?... chamie!?...«






III

Z FLORY SWOJSKIEJ



I.

MATRICARIA CHAMOMILLA.
(RUMIANEK POSPOLITY)

»Nieboga!
Aż mu oczęta zbielały
W tej głowie!
Aż, jak ta trawa na rowie,
Tak zeżółkł cały;
Aż mu się rączka, aż mu się ta noga
Zwija, jak ona jeżyna,
A i te plamki! jak czarne jagody!...
Skąd się to bierze
Ono-ć choróbsko!?... Hej! morówko sina!
Otwarta tobie zawsze stoi droga
W nasze chałupy, w te nasze zagrody!...
Jak ognia i wody,
Jak onych zaćmień na niebie,
Tak się i ciebie
Człek nie ustrzeże!

Bogaci
Mają-ci swoje doktory,
Swe leki —
Wszak im pieniądze, jak rzeki,
Płyną we wory!

Ale tu u nas, kiedy człowiek straci
Jeden lub drugi półzłotek,
Jużcić mu tydzień trza z głodu przymierać —
Dolo-ż! ty dolo!...
Idźcie, kumoszko, na ogród, za płotek —
Panienka święta i Bóg wam zapłaci —
Idźcie-że jeszcze rumianku uzbierać!
Oj nędza szczera-ć,
Leczyć tak dzisiaj, lecz, Boże,
I to pomoże
Za Twoją wolą...

A poco
One żałości? Aniołkiem
W niebiosach
Będzie z tem oczkiem, w tych włosach,
Z tem białem czołkiem —
Tam, gdzie te dusze, jak gwiazdki, migocą,
Tam, gdzie co rano się tuli
Do stóp Dziewicy ta zorzyczka złota,
Tam, gdzie miesiączek,
Jak sierpik, leży na tej ziemskiej kuli...
A bodajście wy! Na dolę sierocą
Taka na świecie zostanie żorota!
Jużcić ochota
Żyć tu odchodzi, aniele!
Idź, boże ziele,
Do bożych rączek!...

Panienko!
Niepokalana! Przeczysta!
Te miecze,
Co ci nad krwią, która ciecze,
Jak groch, rzęsista
Z ran Twego syna — co serce-ć nad męką
Pana naszego przeszyły,
Niechaj odpędzą pokusę od matki,

Co dziś już po niéj...
Choć mi tak zimno, jakby lodu bryły
Kto mi w zanadrze kładł zmrożoną ręką,
Oddam Ci chętnie te skarbów ostatki,
Jedyne kwiatki,
Co mi w chałupie zostały:
Lecz i gad mały
Swych szczeniąt broni!

Pomnicie,
Rok temu pewnie już będzie,
Gdy »pali!
Pali się!« we wsi wołali,
Aż człowiek wszędzie —
Od stóp do głowy — czuł, że już mu życie
W kościach, jak woda, się ścięło...
Gorzał Olejczyk... Patrzałam, jak wtedy
Z pod onej stajni,
Gdy się już całe daszysko zajęło,
Z wyciem — jak nóż mnie krajało to wycie! —
Suka swe małe ratowała z biedy...
Oj! — myślę — kiedy
Taka jest miłość w psiej budzie,
To cóż my, ludzie,
Ludzie zwyczajni?!...

O dziecię!
Choćby mi przyszło z torbami
Iść sobie;
Choćbym gdzie w obcej chudobie,
Zalana łzami,
O chleb prosiła i o liche śmiecie
Na ono-ć nocne wezgłowie;
Choćby przez ciebie, jak oną wierzbinę,
Wiatr bił mnie nagą,
Nie dam ci umrzeć... Patrzcie! aż mnie mrowie
Straszne przechodzi, jak więdnie to kwiecie:

O rączki chude! o wy oczka sine!
W złą wy godzinę
Przyszłyście na świat!... Panienko!
Ty nas swą ręką
Broń przed tą plagą!«

I z chaty
W on nieszczęśliwy poranek
Wybieży
Na to zapłocie, gdzie świeży
Rośnie rumianek,
Taki skromniutki, a taki bogaty
W zapach, w lecznicze swe wonie,
Z kryzą na szyi, jak mleko bieluchną,
Jak istne mleko,
I w pozłocistej, jak słonko, koronie —
Jako to słonko, co blask swój skrzydlaty,
Żywy, jak ogień, gdy iskry wybuchną,
Sypki, jak próchno,
Z uśmiechem zsyła na ziemię,
Co w ciszy drzemie,
By trumny wieko...

Gotuje
Cudowne ziółka w garnuszku
Kamiennym
I na kwiateczku tym sennym,
Co wiądł na łóżku —
Co snać już życia żadnego nie czuje,
Łzawemi oczy spoczywa...
Hej! hej ty ziele! ty cudowne ziele,
Dzisiaj-ci na nic
Pewno już tutaj będą twoje dziwa!
Pewnie-ć to widmo, co koniec zwiastuje,
Rychło w swych trupich uścisków piszczele
Zamknie wesele;
Onę-ć ostatnią nadzieję

Rychło rozwieje
Rozpacz bez granic!...

»Kumolu!
A chodźcie ino, a chodźcie
Co prędzéj!
Widać, już koniec tej nędzy!
Jak burak w occie,
Tak zesiniała twarz od tego bolu!...«
»O rety! Chryste!... Nie żyje!...«
I tak, jak długa, na łóżczynę padnie,
Na ono dziecko —
W tych brudnych kryzach, co jej zamkły szyję,
W tej chustce żółtej na głowie!... Hej! w polu
Gdy wiatr zawieje, gdy, jak lis, tak zdradnie
Ku wsi się skradnie,
Jak drżą pod płotem te kwiaty!...
Tak z onej straty
Drżało kobiecko...


II.

MYOSOTIS PALUSTRIS.
(NIEZAPOMINAJKA)
 
»A nie zapomnij ty o mnie
Onąć godziną,
A nie zapomnij ty o mnie!
Za Dunajami, co Bóg wie, gdzie płyną,
Nad wodą siną
Morza, iż mówią, tak huczy ogromnie,
Że ziemia trzęsie się w koło,
Że oneć bory, oneć ciemne lasy,
Co jako pasy,
Brzeg opasują,
Jak żywe drżą,
Choćby wesoło
Pomiędzy ludźmi, co biedy nie czują,
Szło ci to życie w czerwonym kołnierzu,
Oj ty rycerzu,
Nie pogardź mną!...«

I aż »neslowym« fartuchem
Łzy ocierała,
Z jasnego »neslu« fartuchem —
Gdy go tak w drogę daleką żegnała
Za wsią, co stała

W jakiemś zamgleniu zasępionem, głuchem...
Za wsią, przy »błocie«, przy bagnie —
Przy tem »jeziorku«, przy tym grzązkim stawie,
Co w miękkiej trawie
Między sitowiem
W spokojnym śnie,
Czysto, by jagnie
Pomiędzy sianem, spoczywa... »Nie powiem,
Ale to serce, jakby kto, o luby!
Zamknął je w śruby
Tak ściska mnie!...

Czytałam w jakiejś książczynie,
Że w taką chwilę —
Tak w onej stało książczynie —
Gdy kto przed sobą ma nie dwie, trzy mile,
Lecz drogi tyle,
Że człowiek prawie aż w zamysłach ginie,
A jest, jak — my tu oboje —
Niby wiesz, luby, że na drogę oną
Dobrze jest pono
Wziąć ku pamięci
Ten kwiatek, wej!...
O życie moje!
O doloż moja!... Niech strzegą cię święci
I ten Pan Jezus, co strzeże owieczek!
A ten kwiateczek
Na sercu miej!«

I tak się schyli ku łące
I zerwie kwiatek,
Z pomiędzy trawska na łące,
Aż łokieć błyśnie z pod płóciennych szmatek,
Aż na ostatek
Tego żegnania spłonie twarz w gorące,
Jak ranne niebo, kolory,
Jak wej! to słonko wrześniowe, co wschodzi

Z sinej powodzi,
Zdrowe i świeże —
Jak wej! ten dzień.
»W oneć wieczory
I w oweć rana, gdy zmówisz pacierze,
Pamiętaj o mnie!... Gdy wrócisz, mój Boże!
Jak w jakim dworze
Na oścież sień!...«

»Kata-ć pamiętać nie będę!
Choć czas nie krótki —
Kata-ć pamiętać nie będę:
Ale to zwiędnie i na co te smutki?...«
I niezabudki
Ściśnie kwiatuszek w swej garści... »Na grzędę,
Ojcowską wrócę też jeszcze —«
»A przecie pisuj!« — »Czemu nie mam pisać?
A ty kołysać
Ucz się, dziewulo...
Bo pewnieć czas! —«
»Aż-ci mnie dreszcze,
Kiedy tak mówisz... aż się oczy tulą —«
»A kóli czego? toć przecie... bądź zdrowa!«
»Bądź zdrów!... Uchowa
Toć Pan Bóg nas...«

Tak się ci dwoje żegnali
Onego rana,
Tak się ci dwoje żegnali:
Ona wróciła do dom zapłakana,
Jako ta zlana
Srebrzystą rosą roślinka; on w dali
Zginął pod miastem... Nie długo
Może w »Kolberku« albo gdzieś w Szczecinie
Jak listek zginie,
Co spada z drzew...
»Królewskim sługą«

Będzie we świecie, odda trud swój wszystek —
Ale gdy wróci, odbierze nagrodę:
To dziewczę, młode
Jak żywa krew!...

»Keń-że to, Jasiu mój, jedziesz?
We świat daleki?
Keń-że to, Jasiu mój, jedziesz?«
»Rży już koniczek: za góry, za rzeki,
Zamknąć powieki
Pod krwawym piaskiem, dziś pewno mnie wiedziesz,
Mój ty koniku, mój wrony!«
»A weź mnie z sobą! U króla-ć ja prała«
I haftowała
Będę pieluszki
W złocisty ścieg!
Śpij, mój złocony!
Schowaj te rączki, te tłuściuchne nóżki;
Nie długo tatuś będzie cię kołysał —
Nicpoń! nie pisał
Cały już wiek!...«

»A niechże-ć go tam wcierniasty!
Niech go morówka!
A niechże-ć go tam wcierniasty!
Ty wej! tak więdniesz, jak w polu makówka,
A jemu wdówka —
Pękata we łbie Małgola: Niewiasty
Poszukał sobie, że ino!
Jak istna kłoda! ale cóż? U wdowy
Chleb-ci gotowy —
A ty? czy sznurek
Korali masz?
Ledwie chuściną
Obwiążesz szyję... poganin, szwed, turek,
Ale nie człowiek jest z niego...« »Nie wierzę!...«

»Toć mówię szczerze,
Więc wiarę dasz.

Czy to zeszłego tygodnia
Nie pisał do niéj?
Słyszysz! zeszłego tygodnia!
A ona-ć temu wcale się nie broni:
Jak ryba w błocie —
Tylko z radości, że to czysta zbrodnia,
Tak ogoniskiem, wej! trzepie!
Gnije-ć to owo, jak w beczce kapusta;
A jaka tłusta!
Wiatry nie zdmuchną
Gadziny tej!
Toć ja jej w ślepie
Żywego waru naleję!... Córuchno!
Zawsze-ć mówiłam ci, widzisz: wianuszek
Kryj pod fartuszek,
Baczenie miej!...

A przecie do wsi szły listy
I wszyscy gwarzą —
A przecie do wsi szły listy,
Że za nim niemki z przychówkami łażą;
Aż mózgi smażą
Sobie ludziska z podziwu!... To czysty
Jeno rozpustnik, nic więcej!...
Żeń się z Antosiem... Do nóg mi się kłania,
Wziąć się nie wzbrania,
Choć widzisz przecie,
Niby ten krok...
A i tysięcy
Też nie masz żadnych... Żeń się, żeń, me dziecię,
Złoto ty moje!...« »Matusiu! czekajcie,
Czasu mi dajcie
Ten jeden rok...«

I tak czekała... Rok minął,
A on ze służby —
Jej na czekaniu rok minął —
Powrócił we swe i — jął spraszać w drużby:
A nużby, nużby
Kto mu tak niewczas z Małgolą zawinął?...
I weselisko wyprawia:
»Walczy«, aż pot mu kapie z poza ucha;
A jak rzerzucha, gdy deszcz ją zmoczy,
Co z cicha spadł
I bagno spławia,
Onać wdowula... A tamtej hej! w oczy
Spojrzyjcie tylko: w łzie, zorzą srebrzonéj,
Jak ten zroszony
Niebieski kwiat!


III.

DATURA STRAMONIUM.
(BIELUŃ POSPOLITY)

»Nastucha!... słyszysz?!... Nastucha!...«
»Hihihihihi!... A juści mam uszy,
Więc ci też pewnie, że słyszę, jak grucha
Taki wej! gołąb pstrokaty,
Jak ty!... jak ty! ci powiadam!...« »Ja! z duszy
Wszystko dziś rzucę przed tobą, jak szmaty;
Jak wej! na fryjur z kożucha,
Tak się uwolnię z tej troski:
Bo, widzisz, we wsi po ludziach to chodzi,
Że niby ze mną tak jesteś, a znowu
I z komisarzem nie inak... Ej! grodzi,
Mówią-ci ludzie, płot na okół chaty,
Strzeże swojego przychowu,
A jednak stwór mu nieboski
Włazi w zagrodę;
A jednak świnia mu obca
Ryje po grzędzie!
Żal ci nam chłopca;
Na własną szkodę
Wyrósł, oj! wyrósł! Tak wszędzie,
Widzisz, gadają...«

Nastucha!... słyszysz?!...« I w poły
Obejmie dziewkę, córę stelmachowę,
Który na folwark przyszedł prawie goły,
A dziś, jak swojak prawdziwy,
I wieprza tuczy i niejedną krowę,
Łacno utrzyma — z pańskiego... »Bóg żywy,
Że ino brak mu stodoły,
A juści jako u gbura
Całe obejście... I wszystkoć to pono
Z woli tej Nasty... Ano, ptak się trzepie,
Bo ma dwa skrzydła, i stelmach czerwoną
Podnosi buzię: ma z czego — szczęśliwy!...
Ledwie, że dziewkę poklepie
Po brzuchu gruby Przepióra,
Juści i stary
W łapie ma pewny przepitek;
Juści mu świeży
Rośnie pożytek!
Ówci bez miary
Już »ognaryją« mu mierzy
Za to klepanie.

A jest i klepać co prawie« —
Tak sobie gwarzą naokół ludziska —
»Istny rarytas... choć to lepiej w stawie,
Lepiej na samem dnie rzeki
Utopić szczęście takowe... Ta, z pyska
To wej! psi naród, jakby jakie leki,
Brała na piękność...« »Ha! w kawie,
Gadają, na noc się myje — «
»Niech się i myje... Lecz w tem niema sprzeczki,
Że jakby wcale nie z chłopa... Na drzewie
Rosną-ci, widać, zielone listeczki —
Ot! z bożej woli... ale tam — niech sieki
Porwą człowieka! — nikt nie wie,
Kto matkę schwycił za szyję...
Bądź-że, jak było,

Jednak to pewna: z żywota
Lelijka niby
Wyszła niecnota...«
»Co wam się śniło?
Lelijka?!... to bez uchyby
Prawdziwy bieluń!...«

I mają słuszność ludkowie:
Patrz, choćby dzisiaj! Ta wysmukła dziewka,
Z twarzą, jak mleko, i w chustce na głowie,
Widać, że świeżo wypranéj,
I w tej koszuli, oparta o chlewka
Dworskiego szare, pochylone ściany,
W ciemnym serdaku, w połowie
Przecinającym jej ciało,
Czyż niepodobna do tej lilii czystéj,
Co wystrzeliła przypadkiem śród zielska,
Śród tych kartofli, na które srebrzysty
Rzuca miesiączek blask swój rozespany?!...
Więc też i nie dziw, że z Bielska
Wojtka aż dotąd przygnało
Jakoweś licho;
Że nie uważa na słowa,
Iż dziewka w sobie
Truciznę chowa;
Że taką pychą
Zamknie matczysko swe w grobie —
Nic nie uważa!...

»Mówięć raz jeszcze, dziewucho,
Żeli to prawda — ja nie chcę pośladu,
Nie chcę wybierek... Choć z jedną koszulą,
Ale do gniazda Sochali
Nigdy nie wpuszczę nieczystego gadu;
Musi być panna, jak kryształ... Obrali
Ludzie-by ze czci; tatulo,
Co był jak szczere-ci złoto,

Przewróciłby się zapewne w swej »tronie«...
Zresztą, dyć powiedz, czym nie jest wart tego?
Piętnaście morgów, trzy krowy, dwa konie« —
»Hihihihihi!... a toć wczoraj słali
Swatów od Piątka, za niego
Pójdę odrazu z ochotą!
Mój miły Boże!
Nie trza mi twoich rozkoszy,
Dosyć mam sama
Spleśniałych groszy:
Mówią we dworze,
Że jestem niby, jak dama,
A ty? hihihi!!...«

»Nasta!... Nastusia!... jedyna...«
»Idź, ty!« — i Wojtka, co ją trzymał w pasy,
Ręką odpycha — »Nie idzie mi ślina
Na takie cmoki do gęby!
Za Stachem Piątkiem będą lepsze czasy...«
»Nasta!...« »Hihihi!« i wyszczerzy zęby
Ta stelmachowa dziewczyna
Białe, jak wełna jagnięcia,
I rży, hej! rży tak, jako klacz dwuletnia;
Tak się rzechoce, że te ślepie duże
Pełne są śmiechu; że się gnie jak pletnia
Smagła jej postać; że piersi, w obręby
Koszuli skryte, jak róże
Jawią od tego się zgięcia,
Aż Wojtek cały
Zadrżał na dzikie te czary,
Dziewczę od ziemi
Uniósł za bary
I, oszalały,
Wargami wpił się wrzącemi
W owoc — bieluniu...

IV.

SOLANUM NIGRUM.
(PSIANKA)

»Wiecie, z Walkową to-wam, dziwne rzeczy,
Coraz to gorzej...« »Ba! ja dawno gadam,
Że przed tym stworem człek nie ubezpieczy
Swojej chudoby, ni siebie...
Na chlebie
Jestem już lata; na ławie
Niejednej siadam;
Buciska
Zdarłem niejedne w tej ziemskiej podróży,
Jak mówi proboszcz, a przecie
Na onym świecie,
Gdzie, jak lód prawie,
Powiada księżyk, ta droga jest ślizka,
Jeszczem nie natknął się wcale —
Drogi Michale,
Niech mi tak zdrowie posłuży,
Jako żadnemi nie kłamię ci słowy —
Na stwór takowy.

Pewnieć, że wołu chwytacie za rogi,
Że macie słuszność... Na ten przykład wczora
Idę ja z miasta, ledwie wlokę nogi,

Bom też, co prawda, na smutki
I wódki —
Jak wej! to wiecie, gdy żona
Zwłaszcza jest chora —
Więc idę,
Aż tu mi babsko ścieżynę zachodzi:
Ślepie mgłą zaszły na wiatrze,
Przecieram, patrzę —
Juści to ona!...
A też mi leziesz na moją wej! biédę,
Tak sobie zaraz pomyślę
I w duszy kréślę,
Jak w takiej chwili się godzi,
Święty znak krzyża i mam już ochotę
Minąć niecnotę...

Lecz cóż? myślicie... czyż mogłem ja śmiało
Niby zawrócić?... Zajrzała mi w oczy,
A tak z podełba, aż mi grzeszne ciało
Przejął dreszcz jakiś... Ty Boże!
Na dworze
Był dzień-wam jasny, jak woda
W swojej przezroczy,
A równie
Czułem, że wokół robiło się ciemno« —
»Ba! i nie dziwno, to czary!
Ot, wiesz, ten stary
Tomek Swoboda
Takąż powiadał rzecz o sołtysównie,
Kaśce Olszance, tej z Grabia,
Że jak mu wabia
Zadała siłą tajemną,
Tak wszystko skutkiem tej nieczystej mocy
Widział, jak w nocy...«

»Prawda... lecz zważcie: »Michale«, wyrzekła,
»Pono-ci twoja zaledwie już dycha,

Toś ją poterał!« A bodajś się wściekła!
Bodaj ogniło ci dziąsło!
W powrąsło
Niechaj cię jaka mrówka
Skręci do licha —
Tak wiecie
Nibym nie mówił, ale wej! na wargach
Ino zipało... »Kiej słaba,
To na nic baba!
Słomiana wdówka
Też, jak potrzeba, osłodzi ci życie —«
Chciałem znów minąć — »Ty! głupi!
A toć nie kupi
Na żadnych pewno się targach
Jak ty drugiego... Boisz się przeroku?
A! mam go w oku!

Mam ci go we krwi, w każdej drobnej żyle
Na tem wej! ciele, w tej ręce! w tej nodze!«
I ta bezwstydna wam suka po tyle —
Aż po kolana w te tropy,
Jak snopy
Żywej pszenicy, odsłoni
Na jawnej drodze
Golasy...
»... Kiedym przed laty sługiwała w mieście,
To brał sam kupiec za szyję
I jak tę żmiję —
Że niech Bóg broni —
Tak mnie okręcał naokół; tak wczasy
Wyprawiał sobie, tak gadał,
Gdy przy mnie siadał:
A niech cię dyabłów ze dwieście!
Jaki ty przerok masz pod powiekami,
Hej! jak on mami!...

A jednak strachu dyć nie miał!...« Wcierniasty
Sam wie przyczynę, że na to gadanie

Tej rozpuśnicy, tej jakiejś niewiasty
Człek zaczął rozum już gubić«
»Hołubić
Pewnie-ć zachciało się, chłystku?!
Dyć-ci, mospanie,
Młodego —
Mówi ksiądz proboszcz — na cnotę nie starczy,
A cóż dopiero w tym razie,
Gdy w grzesznej skazie
Listek po listku
Z duszy — niech mojej aniołowie strzegą —
Jak z drzewa, taka naocznie
Zrywać rozpocznie?!
Dyć cóż, gdy taka zawarczy,
Kiedy z tej mordy, niby z onej dzieży,
Psie kły wyszczerzy?!...

Ba, wiesz: czy z Walkiem było tu inaczéj?
Też go urzekła!... Chłop się jej zaleca,
Kiejby niespełna rozumu; nie baczy,
Że mu się tatłać nie dadzą,
Że radzą
Ludzie mu dobrzy: »Walochu!
Od tego pieca
Co prędzéj
Odejdź, ha! odejdź, bo pewno się sparzysz!
Służyło w mieście to owo,
A tam niezdrowo —
Mówią — po trochu,
A tam tak palą, że na kawał jędzy
Każdą dziewczynę wysuszą!
Nie ujdziesz z duszą —
I cóż tak ważysz?
Lepiej się w kamień na drodze odmienić,
Niż z taką żenić!«

»Znam-ci ją, rzecze, od samego dziecka,
A w niej żadnego-m nie widział feloru...«

I miał racyę... Pannica kupiecka
Nibyć się inną widziała
Od mała —
Jak ten goździczek tak rosła!
Takiego stworu
Nikt wtedy
Ani nie przeczuł w Antkowej córuli...
Lecz stary pomknął na wieki,
I bez opieki,
Jak łódź bez wiosła,
Została Jagna... Poszła szukać biedy,
Dyć, i znalazła za wiele!
Bieda w pościele
Człeka obtuli —
Mówi księżyczek —, że pod tą pierzyną
I zmysły giną!...

I jej zginęły w tem mieście przeklętem!
Snać rozbestwiła się, jak zwierz nieczysty!
Ucierpiał Walek: wprzód stracił ze szczętem
Z tej mankolii chudobę —
Osobę
Nawet już swoją miał za nic —,
A potem świsty
W szeroki
Świat go pognały, że, gdzie dziś, nie wiedzieć.
A ona od tej chwili,
Jakby palili
Bez żadnych granic
Żywi w niej czarci, jeszcze gorsze skoki
Wyprawia sobie bez końca...
Boi się słońca,
W dzień woli siedzieć,
A zaś wieczorem ciap! ciap! ciap! się wlecze
Po łzy człowiecze...«

»Gdzież po łzy ino?!... toć pono, że taka
Jest jako upiór i że krew wypija

Jednem spojrzeniem; u Kuby Mięczaka
Uwiędła krowa, a pisze,
Jak słyszę,
W dawnych, wej! książkach, że wszelka
Ladaczka-żmija
Nad bydłem
Nawet ma rękę...« »Dyć, mówię: najwięcéj
Jednak nad ludźmi. Widzimy,
Czem onej zimy
Stał się Żużelka,
A w co się dzisiaj za dechem obrzydłym
Tej morownicy zamienia
Bartek Golenia:
Ni jęk dziecięcy,
Ani go żony powstrzymają żale
W grzesznym zapale!

Ano, bo widzisz, wszystko ci to jedno,
Czy masz kobietę, czy płaczą ci dzieci;
Gdy taka wzrokiem chce trapić, to w sedno
Samo już trafi, że w chacie
O stracie
Wówczas nie myślisz już żadnéj;
Dusza ci leci
Spalona
Na potępienie, jak gdybyś wycisnął
W gardło psiankowe jagody,
Stary i młody
Tutaj bezwładny
Prawie zarówno... Tak! tak! dzieci, żona,
Stodoła, stajnia, chałupa,
To śmieci kupa!
Takeś uwisnął
Przy onej dziewce, jak ten mech-lichota
Tu wej! u płota...«

V.

ECHIUM VULGARE.
(ŻMIJOWIEC POSPOLITY)

»... Mówicie,
Że niby przegrać tej sprawy
W żaden już sposób nie mogę?
Dyć się i zemszczę! Stary popamięta,
Co to, wej! znaczy zastępować drogę,
Co to, wej! znaczy zatruwać tak życie
Swemu zięciowi! Czy to człek, jak w orce
Ten koń kulawy?
Czy to my jakie bydlęta,
Niby te w mojej obórce,
Z których, od pracy, są już kości same,
By w jarzmie chodzić, gdy taki dziadyga
Kiwnie swym palcem? Oj, zetrę-ć tę plamę,
Zetrę-ć ją, mówię, tak, jak Twoja pięta,
Panienko święta,
Starła łeb smoczy, że została — figa,
Hi! hi! z całego, wej! stworu... Oj dziadu!
Tak poprzycinam ci te kudły siwe,
Jak szkapią grzywę,
Że ani śladu
Onej godziny
Nie pozostanie z czupryny!

Tak cię wykąpię na sucho
Że cię, ty — jucho!...«

I ręką,
Ciężką jak topór stalowy,
Jak święta ziemia, tak czarną,
Huknie ci w stół ten, że w karczmie aż ściany
Tak się zatrzęsły, jakby jeno marną
Były purchawką, że ten sufit, miękką
Sadzą, by jedwab czarniawy, pokryty,
Prawie na głowy,
Na te niebieskie kaftany,
Na te spencery i świty
Zdawał się walić... Nawet lampka mała,
Jak widmo jakieś lśniąca nad szynkwasem,
Od tego huku zlękła się i drżała...
A ona flaszka, którą Ćmuk, pijany
Za boże rany,
Jak mówił straszny zbereźnik, »tymczasem«
Na stronę jeszcze odstawił w ferworze,
Spadła, zlewając mu strugą opary
Te szarawary,
Co mu nieboże
Żoneczka miła
Własną swą dłonią uszyła
Z jakiegoś, widać, drelichu —
Ludziom do śmiéchu...

»Też, Ćmuku!
Skaranie boskie, na szkodę
Ino łazicie...« »Karczmarko!
A co wam gadać!... są-cić u mnie grosze,
Zapłacę wszystko... Fi!... fi!... fi!... Barbarko,
Ty psia bestyo! czy już nie masz tuku
W tych swoich kościach?... Oj! mam ci kobiecko
Niby jagodę!
Oj, koszęć żyto, da! koszę

I nakosiłem...« »Wej! dziecko
Lepiej wam było kołysać w chałupie,
Lepiej do żony, niż bruździć! do domu
Wyspać się krztynę! Pokosy na kupie
Zmiękną, porosną...« »Cisawej jałosze
Zielska naznoszę...«
»Oj, też znosicie — chude, że wej! sromu
Dość macie we wsi i wstydu... racyę
Zawsze ma dziaduś...« »A niech go cholera
Ciężka zabiera!
A niech on zgnije!...
Panie Dorada,
Czy była słuszność u dziada?
Wytrzyjcie sami jej oczy,
Że aż wyskoczy!...«

»Raz rzekłem:
Słuszność po waszej jest stronie;
Dziwię się tylko, że gości
Pani karczmarka sama się pozbywa,
Że na interes...« »My tu ludzie prości,
Nie żadne panie, a z takiem wej! piekłem
I złe się pewno nie zgodzi; za zyskiem
Takim nie gonię...«
»O wielkie cuda! o dziwa!
A też ruszajcie z tym pyskiem,
Hadwokatowi lepiej wódki świeży
Kieliszek wlejcie!... Panie hadwokacie,
Więc sprawiedliwość niby wej! odmierzy
Mnie, jak to mówią, po sam sztrych?... Jak żywa
Istna pokrzywa
Byłeś mi, dziadu! lecz czekaj!... O stracie,
Pan wie, nie gadam... Rychtunek z nim zrobię,
Że go!... psianogi drelichy na dyabła!
Baba zesłabła,
Dyć niech i sobie!
Fi! fi! Barbarko

Podwiąż fartuszek... Karczmarko,
Choć macie gębę, jak ścierkę,
Jeszcze kwaterkę!...

Dorado!
Panie Dorado! z honorem
Niby tak mówcie...« »Toć mówię:
Jakem uczciwy!...« »Fi! fi! znane rzeczy,
Że wam też głowę golili; obuwie
Też już mieliście nie z łyka... Dyć, kładą
Takie obrączki, jak się czasem zdarzy;
Dyć-ci przed morem
Prędzej się człek ubezpieczy,
Niźli przed lochem... Dyć, sparzy
Człowiek się łatwo...« »Macie zadość w czubie...«
»Dyć, gdzie i zadość... Zamknęli, głodzili,
Ale nie widać po pyskach; dyć, lubię
Takie nadęte, jak kiej żaba skrzeczy!
Widać, wyleczy
Człowiek się rychło z wszystkiego! od chwili
Widać, zależy! czerwone, w lelijki
Prawie przechodzą — blajchu ani ździebłki!
A one ślepki —
Kiejby u żmijki...«
»Ćmuk!...« »Dyć, nauki
Nie potrzebują wej! Ćmuki —
Ale to też tak!... no, daléj,
Czy my wygrali?...«

»A juści,
Że u nas prawo jest czyste:
Czynna zniewaga, a za to
Czeka kryminał, czerwieniak...« »Dyć czeka!...
Była zniewaga: dziad ściągnął mnie łatą,
Czy też kosiskiem przez plecy... Nie puści
Ćmuk tego płazem... czerwieniak! ty stary!...
Hm! całą listę

Bodaj piszecie... Człowieka
Ograżka bierze... Ej, kary,
Dziadu, nie ujdziesz!... czerwieniak!...« »Też statku
Trochę, Józefie... pan-ojciec...« »Gębulę
Lepiej wam stulić, karczmarko...« »W przypadku,
Jako niniejszy...« »Dyć, krew szła jak rzeka,
A nawet spieka
Była na ranie...« »Józefie!...« »Bo stulę
Pysk wam ten zaraz; dyć, lepiej wódczyny
Dajcie przed pana pisarza... zniewaga,
Jak ciało, naga,
A za te winy
Do czerwieniaka,
Mówicie niby?... Ej! oskubię ptaka
Do samych pypci!... ej! psie giczele
Jak na śrót zmielę!...«

»Sromota,
Kiedy jest człowiek jak bydle —
A wy, co na mnie tak z boku,
Panie Napierny? jakby, wej! te ślepie
Źgnąć we mnie chciały! jakby wam w tem oku
Był jaki pałasz!... karczmarka to z błota,
Myślicie, wyszła bez czystszego czucia?
Wej! za ożydle
Wziąć go, aż cały się strzepie,
I precz do domu! zepsucia
Nie róbcie złego; sam Bóg was nawiedzi...
Czy to nie ojciec?...« »Dyć, cicho! prawicie
Tak, jak wam gęba urosła... niech siedzi!
Niech taki ojciec!... Napierny! co klepie
Ta w babskim czepie
Nie uważajcie, Napierny!... na szczycie
Takiej mądrości zawsze figa tylko...
A... a... dyć... figa!... Rzeknijcie też cósik,
A ja forszusik
Tą samą chwilką

Zaraz podrzucę,
A jak pszenicę wymłócę,
Panie Napierny, Doradzki,
Dam też na placki!

Półszósta
Tu, wej! złotego... pod nosem
Co się krzywicie?... za mało?
I tak już baba w chałupsku się głodzi...
A co?...« »A cóżby? przeczytam rzecz całą:
Prócz tego sińca, to przez swoje usta
Puścił obelgę...« »A puścił: w izbisku
Tak ci wej! głosem,
Aż po wsi, słychać, zawodzi:
Rakarska duszo! psi pysku!
Żonę masz za nic! marnujesz dobytek!
W karczmie utopisz, com przez życie szparał...
A wara, dziadu!... dałeś na przepitek?
Co cię to, siwcze, tak bardzo obchodzi,
Co robią młodzi!...«
»Macie swą prawdę; jeśli dziaduś karał,
To miał na kogo: nikt pewnieby córy
Nie wziął bez grosza...« »Rychtyczek!... po słowie
Widać, że w głowie
Nie żadne wióry
Lecz rozum wielki
Macie, Napierny!... kropelki —
Krzty nie daruje... ta, klnę się
Na ciebie, biesie...«






IV

NA ROZDROŻU



I.

NA ROZDROŻU.

Jesienny
Wiatr, bezlitosny, jak serc ludzkich sędzie,
W posępnym deptał obłędzie
Życia ostatki:
»Hej! hej! gdzie jesteś, ty wdzięku promienny,
Którym majowe szczyciły się kwiatki?
Gdzie jesteś, kraso? Gdzie, płaszczu wiosenny
Wierzb i topoli?
Hej!...«
Tak wicher szydził z tej ziemi, z tej matki,
Co próżno słońca o litość błagała:
»O słońce, lej
Żary gorętsze po roli,
Nim umrze cała!« —
A ona
Stała...

Sierocą
Tuli dziecinę do młodego łona,
Na którem wisi czerwona
Chustka persowa;
Łzy jeszcze w oczach nie zaschłe migocą,
Na piersi ciężka przechyla się głowa,

A z pod zawitki włos, spływając nocą,
Twarz jej owija
W cień —
Twarz, z której znikła gra kolorów zdrowa,
Którymi róża, ta dziewicza, pała
Śród rannych tchnień:
Dziś tu złamana lilija,
Jak na śmierć biała,
Samotnie
Stała.

A oto,
Jak ono ziele, nim je wicher potnie,
Wznosi znów głowę, nad wrotnie
Cięższe powieki:
Spojrzy w tę stronę, gdzie nadbrzeżne błoto,
Znacząc się śladem jakiejś czarnej rzeki,
Czołgać się zdaje ze żółwia ochotą
Ku zasępionej
Wsi.
I znów, patrzajcie! jak rosiste ścieki
Zlewają kwiaty, tak jej lice zlała
Ach! fala łzy
I aż na ręce spryszczonej
Srebrem zadrżała,
Gdy w burzy
Stała...

Zapewne,
Niźli to niebo, co się całe chmurzy
I świat, jak rozpacz, tak duży,
Gniecie ołowiem —
Niż zwiędłe trawy, niż szkielety drzewne,
Co nad jesiennem żółknieją pustkowiem,
Roniąc łzy czyste, ludzkim łzom pokrewne,
Dziś jej smutniejszy
Los...

Zapewne jeszcze ten, co serca zdrowiem
Igra, jak liśćmi ta wiatru nawała,
Szyderczy głos,
Ponad to błoto wstrętniejszy,
Wieś jej rzucała,
Choć za nią
Stała.

»Dziewczysko!
Hej, chciało jej się tysiączną być panią!«
Tak te języki ją ranią
Ostrzem trującem.
»Co dziś ją czeka? W chlewku legowisko
I kij i torba, boć, prawda! pod słońcem,
Pod bożem słońcem, gdzież równe jej psisko?
Tłuk! tłuk! nic więcej!
Tłuk!...
Dobrze ją sprawił! W swem chciwstwie piekącem
Każda w dostatki opływać-by chciała!...«
W duszy, jak huk,
Jak zawiść wichrów tysięcy,
Ta czerń jej grzmiała,
Gdy blada
Stała.

Jedyny
Syn bogatego nad wszystkich sąsiada
Co dzień nadchodzi i gada,
Tuląc do siebie:
»Cicho, różyczko! o cicho! zdawiny.
Wnet wyprawimy, jak gwiazdy na niebie,
Jak ten miesiączek nad nami, ten siny«.
Wraz i do ojczula:
»Stary wnet myśli wypocząć na chlebie,
Wnet w moje ręce przejdzie huba cała,
Żenić się czas!«

I ojciec z zięciem już hula...
Wszystko widziała!...
Dziś — łzawa
Stała.

O Boże!
O miłosierny! Co za dola krwawa!
Toć się sam wiatr naigrawa
Z żalu dziewczęcia:
On innej ślubne przygotował łoże,
A ojciec w gniewy: »Nie dostanę zięcia!
Na wstyd ty w domu! Niech czart ci pomoże!
Biegaj ty sobie
W świat!«
Ach! lepiej było doczekać się ścięcia!
Czemuż jej matka nędzne życie dała!?
Nim doszła lat,
Czemuż nie legła ach! w grobie!?
Tak rozpaczała
I drżąca
Stała...

We świecie
Sama-ć się przepcha śród syków tysiąca —
O tak! jak brzytwy tonąca,
Schwyci się życia.
Ale cóż pocznie to niewinne dziecię?...
Spojrzy... Za wioską, śród trzciny spowicia
I śród sitowia, co wieńcem się plecie,
Staw przebłyskuje,
Staw!
Nakształt szarugi rozdartego wycia,
Burza w jej wnętrzu starganem zawrzała:
O Chryste! zbaw
Duszę, co sił już nie czuje!
Zmartwiała

Z tą prośbą
Stała...

A słota,
Coraz ostrzejszą poświstując groźbą,
Ostatnim liściom swą kośbą
Życie odbiera
I na jej lice dżdżysty oddech miota,
Szarpie niebieską spódnicą i zdziera
Chustkę z jej ramion, śród których sierota —
Dziecko, zapadło
W sen...
Oto się budzi, oczęta otwiera
I kwilić pocznie ta gołąbka mała,
A ona, hen!
Ku wodzie mając twarz zbladłą,
Jak skamieniała,
Nieszczęsna
Stała...


II.

W KARCZMISKU.

W karczmisku,
Stojącem w środku wioszczyny,
Na onem wzgórzu, skrytem w piasek siny,
Nad oną wodą, co płonie
W srebrzystym błysku —
W odbiciu tego miesiąca,
Który na niebios nieruchomym szczycie
Zwolna się w bladych promyków koronie,
Jak w siatce, rusza
I wodę trąca
Owym promieniem, co spływa,
Jak nieszczęśliwa,
W tej nędzy ludzkiej zasłana topiele
Dusza —
W karczmisku jakie wesele
I życie!

»Od ucha!
Hej-że od ucha, ty stary!
Bo ci w te ślepie naleję opary —
W te maślankowe gałki,
Że poznasz zucha!
Bo ci potrzaskam te skrzypce,

Jakem potrzaskał to szafsko w chałupie,
Że tydzień pewnie zbierałbyś kawałki!
A wy, karczmarko,
Wlejcie tej rybce,
Co wej! na łokciu mi leży,
Kieliszek świeży!
Szparko
Żyć już nie warto!... Graj dalej,
Ty trupie!«

I w tany
Z rudą się Kaśką potoczy,
To tupnie nogą,
To rzeźko wyskoczy,
Aż mu się w górę podwieje
Skrzydło sukmany.
Za nim tłum chłopów, jak dęby,
Dziewek pękatych, jak nadrzeczne wierzby,
Gdy wiatr się z niemi rozpasał, szaleje...
A lampka mała,
Szczerząc swe zęby
Z paszczęki mglistych odorów,
Jak z cieni borów
Szczerzą się blade w miesiącu paprocie,
Lała
Światło po dzikiej ochocie
Tej ciżby.

Więc pije
Kropelki potu z parobków
I onych dziewek, podobnych do snopków —
Liże ten szał, co im zlewa
Czoła i szyje,
Rozczerwienione, jak cegły,
Które zrosiły drobne łzy deszczyka,
To nagie łokcie, jak gałęzie drzewa,
Chwyta dziewczynom

W uścisk przebiegły;
To szmatek chustki barwistej,
To znów rzęsisty
Porywa kaftan niebieski w swą paszczę
Siną,
To całe stado hulaszcze
Połyka...

W zakącie,
Przy małem oknie, przez które
Spogląda miesiąc w tę szaleństwa dziurę,
Gwarzą staruchy-mądrale:
»Jak koń w chomoncie,
Tak człowiek w biedzie się strząsa,
Rad, że w niedzielę zajdzie na kwaterkę —
Na zdrowie, Kubo, na zdrowie, Michale!...
Ano! spojrzyjcie!
Jak strzępi wąsa,
Jak się ten Szpera rozdyma,
Jak Kaśkę trzyma,
Widać, że biedy już wcale nie czuje —
Pijcie!
Ta dziewka, znać, oczaruje
I Szperkę.

Kobiecko
Ponoć schorzałe już docna,
A on z tym tłukiem, niby wiedźma nocna —
Niech Bóg ma w swojej opiece
Babę i dziecko!...
Byłoć z nim dawniej inaczéj,
Ale to prawda: człek płynie po życiu,
Jak łódź rzucona po zarosłej rzece.
Gdy raz się zdarzy,
Że się zahaczy
W gęstych zaroślach biedy,
Cóż sobie wtedy,

Choćby się cały, jak rana, oropił,
Waży?...
Tak i on z nędzy zatopił
Mózg w piciu!...«

A listki
Białej za ścianą topoli,
Kiedy ją powiew ku sobie niewoli,
Że mu oddaje swe łono,
Jakby lubystki,
Lub innych czarów wypiła —
A rosa-ć tylko, która z niebios spada,
Kroplami poi młodziuchę zgwałconą —
Bijąc w okienko,
Poszumów siła
Łączą z tym gwarem, z muzyką
Jękliwą, dziką,
I niby szeptem, tak żałosną straszą
Męką:
»O biada-ż z dolą-ci naszą,
O biada!...«

»Od piekła
Prawdziwie jesteś, rzempoło!
Myślisz zapewne, że duszę ci gołą,
Jak mysz zleniałą, wypocę?!
Skrzypka się wściekła:
Zwolnij-że z tonu, da! zwolnij,
Da! okrągłego, da! pójdę, jak w młynku!
Hej! dni-ć ja harał, hej! harał ja noce,
I cóż wyharał?...
Wódki wygolnę!
Wczoraj wygnali z roboty;
Mój Boże złoty,
I cóż ja zrobił, żeś dzisiaj tak nędzę
Skarał?

Na łeb, kto zadrze, wypędzę
Z szynku!...«

Wtem chłopię
Zdarte do izby się wciśnie,
Blademi oczki naokoło błyśnie,
I, zadyszane, płonące,
Jakby w ukropie,
Pociągnie Szperkę za ramię:
»Tatusiu! matka już kona! jak płatki
Tak wej! już zbladła, jak łopian na łące,
A wy tańczycie!
Chodźcie, nie kłamię!« —
»A niech cię piorun zabije!
Niech ona zgnije!
Czarci już wszystko w naręcze zgarnęli,
Życie
Niechby i twoje też wzięli
I matki!!«

I nogą
Kopnie dzieciaka, jak czasem,
Gdy coś ci serce napoiło kwasem,
Kopniesz ten kamień, co leży
Bez win nad drogą;
Aż Jaluś jęknął nieboże,
Jak ten chojarek, gdy weń na podgaju
Byk rozsierdzony bokami uderzy;
Aż w całym tłumie,
Jak wiatr w rozgworze
Z dębami, zaskrzypią głosy —
Jak drżą niebiosy,
Niebiosy mgliste, zasępione, sine,
W szumie
Ptaków, lecących w godzinę
Wyraju...

»Ha! trudno
Patrzeć na takie pastwienie...
A ty psi synu!!!« »Hej! kto się tu żenie,
Temu pamiątkę ja sprawię,
Duszę paskudną,
Jak trzew wyciągnę mu z brzucha!...«
»O my się ciebie nie boim, ty zbrodniu!«
I wnet ta ciżba, równa ciemnej ławie
Bijącej wody,
Albo jak po dniu
Parnym, piorunna ta burza,
Pijana nurza
W pięściach przemocy pijanego jeńca —
Gody
Wyprawia, gody szaleńca,
Przegłucha!...

I skrzypki
Od razu zmilkły sosnowe;
Tylko ciemięga, miesiąc siwą głowę
Wsuwał do wnętrza izdebki,
Gdzie rozgwar chrypki
Łączył z wyziewem się wódki
I z tą pożółkłą, mglistą lampki przędzą
W szmat jakiś szary, cuchnący i lepki...
Tylko z topolą
Wiatr, jakby smutki
Siadły mu w końcu języka,
Zda się, przenika
Ścianę skargami — któż zgadnie nad czyją
Dolą?...
Nad nędzą ludzką!... Hej, żmijo!
Hej, nędzo!...


III.

CHŁOPSKA DOLA.

Ona usnęła... Dziś słońce tak piekło,
Że wszystkie trawy pomiędzy ścierniskiem
Napół powiędły i kurzem powlekłą
Skroń swoją skryły przed słonecznym błyskiem.
Wiązaniem żyta zajęci żniwiarze
Poszli wypocząć śród cieni mędeli
I ogorzałe przysłonili twarze,
Weseli,
Gdy siły praca nadmierna im wzięła,
Że choć z południa odetchną na chwilę —
Ona usnęła.

Mąż ukochany spoczywa w mogile
Drugie już żniwo, a od syna dzieli
Ziemi ją tyle, ach! i wody tyle,
Że okiem ludzkiem nie zmierzysz topieli.
Kto wie, czy wróci? czy zamknie jej oczy?
Wczoraj mu talar posłała ostatni:
Dziś i za morzem przybysze roboczy
Nie płatni...
Pot jej wystąpił i boleść ją zdjęła,
Rzuciła wiązkę, usiadła pod snopkiem
I tak usnęła.

Ciężka to dola zawisła nad chłopkiem,
Cięższa nad wdową, gdy jej nikt nie bratni:
Krwawym z dnia na dzień żywić się zarobkiem
I tak wciąż dyszeć, jak ryba śród matni.
Dawniej to jeszcze kawał własnej schedy
I kęs własnego posiadała chleba,
Lecz pogrzeb męża — toć przecie, choć z biedy,
Grześć trzeba:
Duszaby nigdy bez świec nie spoczęła,
Bez pokropienia i bez pieśni świętéj —
Ona usnęła.

O Chryste Panie! o ty niepojęty!
Który przychylasz swoim dzieciom nieba!
Tu ciężkie snopy, a tam łan pocięty
Leży pokosem — bogactw pełna gleba,
A jednak ludzie, jak bedłki, padają,
Głodem zmęczeni... Ty jednych, o Boże,
Stroisz w korale, a drudzy dźwigają
Obroże.
Jednym to dajesz, co drugim ujęła,
Ojcze, twa ręka... Lecz któż cię odgadnie? —
Ona usnęła...

Została chata... Bóg wie, jak wypadnie,
Jakie biednemu gotuje się łoże,
Świat wobec biednych postępuje zdradnie:
Już może jutro, lub jeszcze dziś może,
Przyjdą z urzędu i na drzwiach chałupy
Za czynsz przylepią znaczki urzędowe
I nie zostawią ani śmieci kupy,
By głowę
Skłonić stroskaną... W lód się myśl jej ścięła
Na smutne jutro, na jutro lodowe,
Lecz dziś — usnęła.

IV.

Z NIZIN.

Brukowali ulicę... Z okna mej izdebki
Na grono pracujących codziennie patrzałem:
Robiło ich coś sześciu, a każdy z nich, krzepki,
Uderzał mnie postawą i żylastem ciałem.
Nie łatwa to snać praca od rana do zmroku
Ubijać twarde głazy żelazną maczugą,
Gdy ludzie takiej siły, ze krwią w bladem oku
I z czołem żyłowatem, zlanem potu strugą,
Milczeli dziwnie wszyscy — nikt słowa nie rzecze
I nikt się z tych olbrzymów głośno nie poskarzy,
Że dzień się nie chce skończyć i że słońce piecze,
Że pot kroplami ścieka z zakurzonej twarzy.
Snać pracy ich konieczność ująwszy w swe kleszcze,
Na usta im żelazne złożyła pieczęcie,
Że choć ich kości zmęczeń przenikają dreszcze,
Choć serce bije spieszniej, ci milczą zawzięcie.
Po łokcie zakasawszy zbrudzone koszule
I czapki w tył zsunąwszy na spalone karki,
To wznoszą, to spuszczają centnarowe kule,
Aż nogi im się chwieją, aż się chylą barki.
A każde uderzenie jakiś takt wydzwania.
Co falą jednostajną w serce mi się wciska,
Jak wicher, który kłosem ostatnim pogania,

Jesienią, wśród pustego, owsianego rżyska.
Na dźwięki tych uderzeń nikt się nie odzywał,
Policzki tylko drgały i wypiekłe wargi,
A z piersi ich kosmatej cichy jęk wypływał,
Co więcej opowiada, niźli słowa skargi...
W południe zwykły obiad: kartofle i śledzie;
Czasami talerz ryżu, kraszonego sadłem;
Raz nawet kawał mięsa widziałem — ach! w biedzie
Jest mięsa kawał szczęściem, dla was nieodgadłem!
Pewnego dnia, pamiętam, byłem kłótni świadkiem:
Z nich jeden rzucił talerz swej żonie pod nogi,
Snać obiad nie smakował... »Ha! pewno ukradkiem
Był jaki byk u ciebie! Strącę ja mu rogi!
Nie miałaś czasu lepszej ugotować strawy,
Ty suko! ty gadzino! ty nędznico wstrętna!
Uliczna łapipoło! Tutaj pot ja krwawy
Wylewam, ty na pracę moją obojętna!...«
Ja nie wiem, ile prawdy mieściło się na dnie
Kałuży tych podejrzeń; wiem jedno, że nędza
Podżega namiętności, ludzkiem sercem władnie,
Jak gdyby uwikłała szatańska je przędza;
Że z ludzkich serc krzemyków, gdy je los połączy,
Potrafi nędza krzesać taki żar płomieni,
Że sypią się i sypią, pokąd prąd ten rączy
Nie strawi ich i głuchych nie sprowadzi cieni,
Przez które złote szczęście nigdy nie dociera;
Gdzie żaden kwiat barwistem nie płonie weselem:
Z mężnego tutaj łotr się staje bohatera,
A ten, co byłby zbawcą, bywa niszczycielem,
Tu dwoje serc, skowanych małżeńskimi śluby,
Jak dwoje nieraz bydląt, w jeden wóz wprzągniętych:
Choć miłość tak wszechmocna, tu krótkie rachuby;
Tu gad się rychło gnieździ pośród uczuć świętych;
Tu życie tak się plącze, jak dwie wrogie myśli,
Zrodzone w jednym mózgu, jak dwa bicia wrogie
W jednego serca głębi... Ci, co jaśni przyśli,
Wychodzą tu stąd brudni!... O, wy losy srogie!

Był jeden między nimi, któremu w południe
Nie nosił nikt obiadu... Zresztą, jak i drudzy,
Miał piętna twardych znojów; widać życia grudnie,
Śród których kroczą losów nieprzyjaznych słudzy,
Niejeden raz mu ciało i duszę raniły.
Wydawał się ten człowiek, jak ów jesion stary,
Co, dawno postradawszy czar zielonej siły,
Za wolą wiatrów jęczy nagimi konary —
Jak jesion, który grzbiet swój pochylił ku ziemi
I płacze łzami rosy nad znikłą urodą,
A jednak nazbyt silny, choć między młodemi,
Ażeby już na zawsze paść spróchniałą kłodą.
Gdy przyszedł czas obiadu, uchodził na stronę,
Kładł na bok swoją kulę, na kamieniach siadał,
Odwijał chleb z kobiałki i kromki zwilżone,
Zapewne octem z wodą, spokojnie zajadał.
A potem na kamieniach, włożywszy pod głowę
Kamzelę, legł, jak inni, na spoczynek krótki...
Patrzałem na to wszystko i me serce zdrowe,
Ja nie wiem, jakieś dziwne ogarniały smutki.

Wracając raz do domu w południowej chwili,
Zwolniłem trochę kroku, widząc kamieniarzy;
Snać właśnie wypoczynku godzinę skończyli,
By znowu jąć się pracy, choć tak słońce parzy.
On jeden z kamiennego nie wstał legowiska,
Spragniony, widać, bardziej rozkosznego zdroju,
Co, jako deszcz dla żyta zwiędłego, wytryska
Ze źródła snu dla duszy powiędłej wśród znoju,
Wtem któryś z nich, śpiącego szarpiąc za koszulę,
»Nu, auf, Sie alter Pollack, s'ist schon Zeit!« zawoła;
I wstał, zakasał rękaw, schwycił ciężką kulę:
I znów się nogi trzęsły i pot kapał z czoła.

»Nu, auf, Sie alter Pollack!...« Te szydercze słowa
Ze serca najtajnieńszej nie płynęły głębi;

Na dnie natury ludzkiej jeszcze żar się chowa,
Którego świat dzisiejszy lodem nie wyziębi;
Rozpali on się w płomień, tak jasny i wielki,
Że światłem swem ogarnie wszystkie świata końce,
Roztopi ludzkie serca, dziś mroźne kropelki,
I zleje w jedno morze. W niem braterstwa słońce
Wciąż będzie swoje kształty kąpało dziewicze,
I, blaski na toń morza śląc z niebieskiej góry,
I, znowu fal serdecznych dźwięki tajemnicze
Na skrzydłach złotych blasków unosząc nad chmury,
Wieczystą między niebem i ziemią harmonię
Przypływem i odpływem sił wspólnych wytworzy.
Upoją-ż i mnie jeszcze tej rozkoszy wonie,
Nim serce me w mogiłę na zawsze się złoży?
Na dźwięki swojej fali, gdy samotna bije,
Owiana ciepłym wiatrem tej myśli uroczéj;
Gdy szumi, jak to źródło, które skała kryje,
Zamknięta przed dusz zwykłych zamglonemi oczy —
Usłyszy-ż moje serce echo, tak olbrzymie,
Jak przestwór, który ziemię od niebiosów dzieli,
Jak przestwór ten bez końca, w którym wszechświat drzymie,
Zatopion w snach gwiaździstych na mgławej pościeli?
Tak głośne, jak złączone traw i kwiatów szumy,
Szelesty drzew, jęk jezior, rozhuki potoków,
Płynących z gór fal białych spienionymi tłumy?
Jak trzaski tych piorunów, co się rwią z obłoków,
Podartych w szmat błyskawic ognistymi szpony?
Jak wszystkich tworów wszystkie tchnienia i odgłosy;
Jak żal i radość człeka, wszechstworzeń korony,
Co duchem swoim wzlata, jeśli chce, w niebiosy?
Tak dźwięczne, jak melodya, która z sfer tych płynie,
Gdzie szumią wieczne ruchy światów miliona,
Krążących wśród swych orbit w wieczności krainie —
Melodya, która w serce wnika i z niem kona?
Niech stawią mnie przed sędzią, co litością zdjęty
I prawdy tej przeczuciem, »Tego czy Barnabę?«
Zawoła do tej tłuszczy; niechaj tłum zawzięty

— Zapewne los najsroższy — wskazując na słabe,
Stargane moje kości i na łzę w mem oku,
Zakrzyknie: »Na fałszywym pomścij nas proroku!
Ukrzyżuj go! ukrzyżuj! a puść mężobójcę!«
Niech znoszę trud najkrwawszy i gminu pogardę,
Na krzyżu niech umieram, jeśli tego trzeba;
Niech w bok mi wbiją oszczep, w ręce gwoździe twarde,
Lech niechaj chociaż przedsmak czuję tego nieba...
A przyjdzie czas! o, przyjdzie! Wszak nawet wyrazy,
Topiące mnie na chwilę w zmrok właściwy grobom,
To tylko zwykła sprzeczność natury bez skazy
I życia sił zewnętrznych, które walczą z sobą...
Podjęli go z ulicy — zbliżył się zbiedzony:
»Już kilka dni nie jadłem; w gorączkę i słotę
Z dalekiej tu się dotąd przybłąkałem strony« —
»Ach! dieses arme Luder« — i dali robotę.

Czekałem, aż w mogiłę słońce się zapadnie,
Rzuciwszy swych pałaców lazurową górę;
Aż niebo, co swem berłem ponad ziemią władnie,
Okryje się w królewską wieczoru purpurę.
Czekałem, aż zamilknie gwar i huk fabryczny,
Aż zamrze, choć na chwilę, życie na tym rynku,
Gdzie krew swą musi dawać za bezcen tłum liczny —
Aż przyjdzie »fajerabend«, godzina spoczynku.
A potem, kiedy prace rzucą kamieniarze,
Zwracając swoje kroki tam, gdzie serce błogo
Zaczyna bić, gdy człowiek ujrzy miłe twarze,
Przybliżę się do niego — wszak nie miał nikogo —
I »skąd Wy?« wnet się spytam, trąciwszy go w ramię.
Odwrócił się zdumiony i nie wyrzekł słowa,
Łza tylko srebrna błyska; miał na twarzy znamię
Człowieka w którym radość i smutek się chowa,
Zrodzone w nagłej chwili. I do robotnika
»A skąd Wy?« znowu pierwsze skieruję pytanie.
Dopiero on: »Wy Polak?!... polskiego języka
Od roku nie słyszałem, już od roku, panie!

Ja jestem z pod Prusaka — od Poznania jestem,
A w Lipsku przeszło tydzień...« I potem swej doli
Rozpoczął opowiadać historyę — szelestem
Pszenicy, kiedy więdnie, lub jękiem topoli,
Gdy wiatr ją obrabował z wszystkiej młodej krasy,
A tylko pozostawił podarte łachmany —
Ach! ciężkie miał ten człowiek z losami zapasy
I czarna krew płynęła z niejednej mu rany!
Fornalem był pod panem i wiernie mu służył;
Utrzymał sobie krowę, miał chleb jaki taki;
Lecz pan po ojcach wioskę zbyt zbyt rychło zadłużył,
Odprzedał ją Niemcowi i poszedł — w żebraki.
Przybłęda gospodarkę nową zaprowadził
I zaczął wnet innego trzymać się porządku;
Naściągał kolonistów, na schedach osadził,
A wszystkich dawnych ludzi wypędził z majątku.
On poszedł na komorne i jak mógł się zbierał,
Na żniwa kosił zboże miennych gospodarzy;
Jesienią na fabrykę, gdy się czas otwierał,
A zimą szedł na młocki... Ale los nie darzy
Zbyt długo swojem szczęściem: Pomarli ojcowie;
Toć trzeba ich pochować, księdzu mszę zapłacić,
A skąd tu wziąć pieniędzy? — i było po krowie!
Trza było na podatki wnet sukmanę stracić,
Sprawioną w lepszych czasach, i na pośmiewisko
Do bożej iść świątyni w kamzeli obciętej!
Nastałały ciężkie chwile: całą zimę blizko
Nie dostał nigdzie pracy, więc ostatnie sprzęty
Do żyda! Oj żałował — jak tu nie żałować?
Ktoś mówił mu: »Tyś głupi! lepiej, bym napadli
Po cichu jaki chlewik, niż tak wciąż harować«.
Kraść nie chciał... dziad i pradziad przenigdy nie kradli.
Posłyszał, że w obczyźnie jest chleba do syta;
Że zboża tyle rośnie, aż go nikt nie zbierze,
Że płacą za trud ludzki potrójne tam myta,
Że tam się jako człowiek żyje, nie jak zwierzę.
U krewnych pozostawił żonę w z dwojgiem dzieci —

Przyjęli ją, cóż robić? toć to krew ich własna,
A przytem, gdy zarobi, wyrwie wszystkich z śmieci,
Sprowadzi ich do siebie, gdzie im gwiazda jasna
Do śmierci świecić będzie — i szedł w obce strony!
Namówion przez ajenta. Zawiodły nadzieje!
I tutaj nie jest cięższy żytni kłos złocony,
I jarzmo tu nie lżejsze i tu pot się leje!
Robotę jakąś dostał, gdyż tańszej jest płacy
Robotnik, sprowadzony z nędznej, polskiej wioski;
Pracował, że aż skóra schodziła od pracy,
I troskał się o swoich, że aż żółkł od troski.
Lecz trudno coś dla żony i dzieci odłożyć:
Zarobku w obcej ziemi było ledwie tyle,
By nędzny kąt zapłacić i samemu dożyć
I czekać, aż szczęśniejsze zawitają chwile.
Oj przyszły szczęsne chwile! Z chałupy pisali —
Pisali: »umarł synek«. Ha! cóż robić! Boże!
Łzę słoną otarł łokciem i pracował daléj —
Napróżno tu się żalić; cóż tu żal pomoże?
Wszak w tej tu obcej ziemi i w tej obcej chacie
Nie było żywej duszy — śród obcej rodziny,
Do którejby się zwrócił: Ej, posłuchaj, bracie,
Pisali: »umarł synek« — mój synek jedyny!
A zresztą płacz, narzekaj, wyrwij serce z łona
I pokaż je skrwawione; trudź się, że aż w trudzie
Oniemią zwiędłe usta — aż jęk wszystek skona;
Przemówią twarde głazy, nie przemówią ludzie.
Pisali: »żona chora; powracaj do domu;
Przed śmiercią chce się widzieć i pożegnać z tobą« —
Bo komuż raz ostatni ma otworzyć, komu
Swą duszę i swe serce, stargane żałobą?...
Ach! żona — droga żona! Tyle lat na świecie
Biedolił się z nią razem w mrozie i śród spieki,
I miałbyż nie powrócić i biednej kobiecie
Nie stulić sinej wargi, nie zamknąć powieki?
Opuścił więc robotę i dalej w swe strony,
O kiju, zarabiając, tak jak mógł, śród drogi;

I szedł tak i pracował, i słaby, zbiedzony,
Odparzył sobie ręce, poodparzał nogi.
Czy dojdzie jeszcze na czas? czy zastanie jeszcze
Przy życiu, gdy przybędzie, swoją żonę miłą?
Oj brały go tam dreszcze! zimne brały dreszcze!
Oj biło biedne serce! chłopskie serce biło!


V.

POD KRZYŻEM.

Siła jeszcze godzin przejdzie,
Nim ranek zadnieje;
Siła jeszcze, nim zakończy
Swoją podróż krwawą,
A tu wicher coraz mroźniej
Od północy wieje,
Coraz silniej w oczy sypie
Śnieżystą kurzawą.
Zgasły gwiazdy, które wczoraj
Tak jasno świeciły,
I gdzie droga, trudno znaleźć
W strasznej zawierusze,
Nawet wierzby kędyś znikły,
Gdzieś za mgłą się skryły,
Trzeba będzie łzy wypłakać
I wypłakać duszę,
Ach! bo siła godzin przejdzie
Nim ranek zadnieje,
Siła jeszcze, nim zakończy
Swoją podróż krwawą.

Była sługą w pańskim dworze —
Toć to chleb powszedni,
Który chłopskie dzieci gryzą,
Choć je chleb ten dławi;

Bo cóż poczną na dwóch morgach
Ci rodzice biedni,
Gdy żołądek prawie jeden
Całe żniwo strawi?
Często zboże grad pobije,
Często zmoczą deszcze,
Na przednówku głód dokucza
I nadzieje płonne,
A tu jeszcze czynsz opłacić,
Do kościoła jeszcze
Kupić świecę, chrzest wyprawić
I dać na podzwonne...
Więc też dzieciom na dwór pański! —
Toć to chleb powszedni,
Który chłopskie dzieci gryzą,
Choć je chleb ten dławi.

Nieraz kwiatem zapłonęły
Grusze w dworskim sadzie
I znów nieraz liść powiędły
Gdzieś tam w polu ginie,
Na obdarte, nagie drzewa
Zima lód swój kładzie,
A jej w służbie czas jak płynął,
Tak płynie i płynie.
Wybujała w rosłą dziewkę
O rumianej twarzy,
O przezdrowej, silnej piersi
I o twardej dłoni;
Choć trza nieraz nagiąć krzyża,
Choć się dłoń odparzy,
Znosi wszystko i za strawą
Kraśniejszą nie goni —
I tak kwitły rok za rokiem
Grusze w dworskim sadzie,
Rok za rokiem liść powiędły
Gdzieś tam w polu ginie.

Wtem na wiosnę przybył panicz —
Opuścił stolice,
Gdzie go gładcy ludzie gładkich
Uczyli zwyczajów —
Czas mu wrócić: Dziedzic stary
Wnet zamknie źrenice,
Przytem syt już wszelkiej wiedzy
I syt obcych krajów.
Spodobało mu się zdrowie,
A chłopska dziewczyna
Niech się tylko dębem stawi,
Niech się wzdyć podroży,
Gdy ksiądz proboszcz krnąbrne sługi
Z ambony przeklina,
Pani głodzi, a ekonom
Harapem batoży;
Cóż dopiero taki panicz,
Co zwiedzał stolice,
Gdzie go gładcy ludzie gładkich
Uczyli zwyczajów!

W chlewie zlegnąć jej kazali,
Dali garść barłogu —
Cudzołożnej to wystarczy —
I za czas choroby
Odtrącili jej zasługi —
Toć przecież po Bogu
Karać grzechy — i wygnali...
Wszystkie swe zasoby
Zawiązała w róg fartucha
I dziecię fartuchem
Owinąwszy, do swej piersi
Niewinne przytula
I tak żegna się z tem miejscem,
Lodowem i głuchem,
Gdzie ubili ją pod okiem
Niebieskiego Króla:

Gdzie jej w chlewie zledz kazali,
Dali garść barłogu
I zasługi odtrącili
Za czas jej choroby.

O ty świecie, pełen fałszu,
Wytarty obłudą,
Pomarszczony, zżółkły świecie,
Co kłamiesz modlitwą,
Kłamiesz śmiechem i łzą kłamiesz!
Swoją ręką chudą
Czyjej ty się dotkniesz piersi,
Temu lepiej brzytwą
Pierś rozkrajać i psom rzucić
Zakrwawione serce!
W czyje usta ty się wpijesz
Swą lodową wargą,
Temu lepiej wstrzymać oddech,
Życia skrę po skierce
Gwałtem stłumić, by płomienną
Nie wybuchły skargą —
O ty świecie, pełen fałszu,
Wytarty obłudą,
Zimny, zżółkły, który kłamiesz
Łzą, śmiechem, modlitwą!

Nogi mdleją, twarz się ściąga,
Mgłą zachodzą oczy,
Trzeba spocząć choć na moment,
Nim dojdzie do celu;
Nim przed matką swoją boleść
I swój żal wytoczy,
Ach! bo matka zawsze matką
W smutku, czy weselu!...
Pewno przyjmie i przebaczy,
Rozgrzeje skostniałą
I, jak możni, nie wypędzi
Chociaż z biednej chaty:

Pragnęłaby do matuli
Lecieć duszą całą,
Jako wicher ten, co wieje,
Lub jak ptak skrzydlaty,
A tu nogi już się trzęsą,
Mgłą zachodzą oczy,
Trzeba spocząć choć na moment,
Nim dojdzie do celu.

O mój Boże! mocny Boże!
Toć to krzyż jej znany,
Przed pięcioma jeszcze laty
Stroiła go w wieńce!
Niedaleko też i wioska,
Matki dom ciosany,
Gdzie raz pierwszy na jej twarzy
Zakwitły rumieńce!
Tu się oprze i wypocznie
Na maleńką chwilę
I dziecinę snać umarłą
Do życia dochucha.
Potem kroku wzdyć przyspieszy
O rzeźwiejszej sile
I matczynych słów pociechy
Rzeźwiejsza wysłucha...
O mój Boże! mocny Boże!
Toć to krzyż jej znany
Przed pięcioma jeszcze laty
Stroiła go w wieńce.

Widzi matkę: chce ją witać,
Ramiona otwiera,
I przebacza ciężką winę. —
Ona odpoczywa...
Chleb podaje i polewkę,
Przytem taka szczera,
Tuli dziecko i zziębniętą
Do kominka wzywa...

Ona ciągle odpoczywa —
Chce wyciągnąć ręce,
A tu ręce jak skostniałe —
Ona odpoczywa...
Chce przemówić, a tu usta
Jakby niemowlęce,
Tylko jeden cięższy oddech
Z ust jej się wyrywa —
Widzi matkę: chce ją witać,
Ramiona otwiera
I przebacza ciężką winę —
Ona odpoczywa.

Siła przeszło gorzkich godzin,
Poranek już dnieje,
Siła przeszło, ona podróż
Zakończyła krwawą.
Wiatr już teraz od północy
Tak groźnie nie wieje
I już w martwe oczy śnieżną
Nie sypie kurzawą.
Nic jej zorze, co tak będą
Znów jasno świeciły,
I nic droga, której ślady
Znać po zawierusze.
Nic jej wierzby, co się teraz
Z za mgieł wychyliły:
Wypłakała już łzy wszystkie,
Wypłakała duszę —
Siła przeszło godzin ciężkich,
Poranek już dnieje,
Siła przeszło, ona podróż
Zakończyła krwawą.

VI.

SZWACZKA.

Była szwaczką — znałem tę dziewczynę —
Pracowała od świtu do nocy,
O, i nieraz przez noc aż do świtu
Warr!... deptała — warr!... warr!... warr!... — maszynę.

A śród warku maszyny i zgrzytu,
Gdy godzina goniła godzinę,
Gdy sztych znikał — sztych!... sztych!... sztych!... za sztychem,
By się skarżyć na los swój sierocy
Nie zostało jej czasu chwileczki.
Zresztą, komuż się skarżyć?... Niebiosom,
Co patrzały wązkimi skraweczki
Przez jedyne okienko izdebki?
Może słońcu, co złotym przepychem
Will zamiejskich zdobiło fasady,
Rubinową zlewało je rosą,
Lecz tu w mieście, przez ten ciężar lepki
Podwórkowych wyziewów, przez czarne,
Gęste dymy fabryczne, przez zwarte
Szczyty domostw, piętrzących się hardo,
Nie umiało się przedrzeć na zwiady:
Jakie płyną tu łzy nieotarte,
Ile westchnień tu idzie na marne,

Ile serc tu zdeptanych pogardą!
Może z ludźmi podzielić się skargą?
Dla niej ludzi nie było na świecie.
Któż z nich patrzy na brata lub siostrę,
Gdy na bracie lub siostrze rupiecie?
Często raczej godziły w nią ostre
Salonowych anielic wyrzuty,
Tak niezgodne z różowaną wargą,
Że chlamidka niedosyć jest grecką,
Trochę nazbyt zapiętą do góry,
Że haft jakiś niedosyć zesnuty...
I swawolną nieraz czuła rękę,
Gdy na pańskie, rozpieszczone dziecko
Przymierzała jedwabną sukienkę,
Za to złoty — to w sam raz dziewusze!
Trzeba cnocie silne stawiać mury:
Zbytki rodzi zarobek nietrudny,
A w zbytkownej życia zawierusze
Jakżeż łatwo paść, gdy droga ślizka;
Gdy występku obraz tak jest złudny,
Jakżeż łatwo piekielnymi śluby
Na wiek wieków złączyć się z występkiem!
Inni znowu, którym serce ściska
Widok nędzy, przyodzianej strzępkiem,
Cóż pomogą swojemi rachuby,
Gdy wieczyste ze życiem zapasy
Na czynniejsze nie pozwolą wsparcie,
Prócz na ciche, milczące współczucie?
Więc też patrząc na drżącą z pośpiechu,
Jakby szpilek łechtało ją kłucie,
Gdy sunęła na miasto z robotą,
Skinął głową i westchnął: »biedula!
Szkoda lat tych i szkoda tej krasy!
Szkoda... rychło została sierotą:
Los, co biednych tak smaga zażarcie,
Co w nędz ludzkich lubuje się echu,
Co jak wicher północny wciąż hula

Na zmierzwionym łzą i krwią zagonie,
Podciął ojca, zanim dojrzał kłosem.
Matka poszła gdzieś we świat — do służby
Kto wie, jakim świat ją darzy losem,
Już tak dawno, jak nie daje wieści,
Może w troskach nieprzespanych tonie,
Może leje łzy, ode krwi krwawsze —
Świat maluczkich pieszczotą nie pieści —
Może nędze przyszły dla niej w drużby
I złączyły ją z mężem — na zawsze...«

Prawda... Wiosny poranek różowy,
Co jest bytów rozwiciem, jest śpiewem,
Łechtającym tajemną głąb duszy,
Że się dusza, jak harfa, rozgrywa
W takt namiętny, rozkoszny, a zdrowy,
I ją owiał serdecznym powiewem.
Toć zwierz w polu i ptak w leśnej głuszy,
Robak w ziemi, ze stworzeń najlichszy,
Wskróś odczuwa wpływ słońca i wiosny,
Wskróś za słońcem i wiosną się zrywa,
Łącząc w płodny się sojusz miłosny...
Miałbyż człowiek się oprzeć tej sile?
Nawet nędza, co, jak szatan, wichrzy
W szlachetniejszych popędów harmonii
I szlachetnych na zbrodni pochyłość
Ach! tak łatwo posuwa — co w toni
Obojętnych wyrzeczeń zanurza
Ludzkich pragnień potężne okręty,
Nie powstrzyma miłości w zapędzie,
Nie pochowa natury w mogile:
Tak potężną w człowieku jest miłość,
Rozbudzona tak silną natura!...
Więc i szwaczka, rozkwitłszy jak róża,
Strojna w wszystkie młodości ponęty,
Skosztowała rozkosznej uciechy.
Miłość była spokojna i zwykła,

Tem silniejsza, że była spokojną;
Czysta, biała, jak pierze łabędzie
I łagodna jak obraz anioła:
Szał nerwowy i rozpacz ponura,
Pochylona, wybladła i nikła,
Której ojcem jest romans francuski,
Serc ich sztuczną nie dręczyły wojną.
On był tragarz, na spichrz dźwigał wory,
Czyścił zboże i popychał wózki,
Ładowane chłopskich łez owocem.
Nie był piękny, jakkolwiek wesoła
Twarz poczciwość zdradzała i serca
Szlachetnego świeciła odbiciem.
Był jej ojcem w tem życiu sierocem,
Był jej sercem, jej duszą, jej życiem.
Każdy wieczór, po pracy, przychodził,
Przyniósł chleba i sera; z zarobku
Grosz odpadły jej dawał — wesele
Mieli za to wyprawić, gdy wiosna
Nową zieleń po ziemi rozściele.
Lecz los, świeżych nadziei odzierca,
Los, co żyto, nim wiążą je w snopku,
Tłucze gradem i kwiaty, nim spłoną
Barw słonecznych rumieńcem, podepce,
Bez litości w to szczęście ugodził...
Zawitała znów dola żałosna:
On, pod twardym naciskiem ciężaru,
Padł i życie zakończył w szpitalu;
Jej z chwilowej słodyczy i z czaru,
Co wypełniał nadzieją jej łono,
Pozostała li gorycz, złudzenie,
Jutra straszna niepewność i żalu
Łzawy potok, tłumiony gwałtownie,
Za dobytek, dzieciątko w kolebce,
Wstydu krwawe, zapalone głownie,
I pobożna pogarda — za mienie.

Była szwaczką — znałem tę dziewczynę —
Pracowała od świtu do nocy,
O, i nieraz przez noc, aż do świtu,
Warr!... deptała — warr!... warr!... warr!... maszynę.

A śród warku maszyny i zgrzytu,
Gdy godzina goniła godzinę,
Gdy sztych znikał — sztych!... sztych!... sztych!... za sztychem,
Nie zostało jej czasu ni chwili,
By się skarżyć na los swój sierocy.
Któż jej życie samotne umili,
Gdy najdroższych grób zamknął na wieki,
A dziecina w przytułku podrzutków?
Łzą zachodzą znużone powieki,
Pierś przytłacza ciężkie brzemię smutków —
Wszystko znosi w milczeniu przecichem:
Może lepszych doczeka się czasów
I lepszego dorobi się chleba,
Wszakżeż trudny zawsze jest początek...
Dorobiła się znacznych zapasów.
Czterech desek — za cały majątek,
Czterech dziadów za całą drużynę;
Wszak to dosyć, cóż jej więcej trzeba?
Była szwaczką... znałem tę dziewczynę...


VII.

SZŁY ZBIERAĆ KŁOSY...

Szły zbierać kłosy...
Rankiem sierpniowym, zaledwie te rosy,
W które się żółte operliły rżyska,
I ona trawa, co smaragdów końce
Śród nich przeciska,
Wypiło słońce;
Rankiem sierpniowym, tej wczesnej godziny,
W szerokie pole, hej! w to pańskie pole,
Na którem, widać, swe całe półkole
Oparły wielkie niebiosy,
Szły kobieciny,
By zbierać kłosy...

Jako te zielska,
Co nakształt płazu wloką swoje cielska,
Albo jak głogi, gdy je wiatr ku ziemi
W onem pustkowiu, co jesień już wróży,
Gnie dłońmi swemi,
Rękami burzy,
Tak się te nędzne kobiety chyliły
Po ten-ci nędzny dorobek... Zdaleka
Do płazu więcej, niźli do człowieka
Pogięte kobiet tych cielska

Podobne były —
Tak, jak te zielska...

Krwawe to kłosy!...
Zbliż się i spojrzyj, co za potu rosy,
Jak z onych liści i jagód głogowych,
Płyną z tych twarzy, by ogień czerwonych,
Od zgięć niezdrowych,
Od tchów tłumionych!
Patrzaj na ręce, na te bose nogi,
Które podwita odsłania ci kiecka:
Jakby rózgami zsiekane kobiecka —
A już-ci ślą i niebiosy
Swój żar złowrogi
Na krwawe kłosy...

»A wej! słyszycie!...
Ja ci już resztę wydałam na życie...
Chłop, Bóg wie, gdzie tam poszedł za robotą,
Ani nie pisał... może zmarniał, może...
Aleć nam o to,
Mój mocny Boże,
Trudno w tej biedzie się troszczyć!...« »Zapewne
I człek sam w nędzy, jak brzoza się zgina...«
»Eh!... a cóż wam-ci?... przecie macie syna,
Zapłaci wszystko sowicie,
Lecz mnie — ni krewne...
Tak! tak! słyszycie!...

Niech je te kłosy!...
Jakby je wszystkie pożarły wej! rosy;
Jakby ci kto je wylizał!... Hej! snopków
Nie zbierzem tutaj, gdzie te źdźbła się gonią:
Od tych dorobków
Niech święci bronią!...«
»A co? jak pan nas najedzie?...« »Cóż z tego?
Przecież baciorem, jakby jaka plaga,

Za oną-ć słomkę zaraz nie wysmaga?!
Czy to wej! jakie pokosy?
To dla biednego,
Gdy padną kłosy!...

Swój-ci to jeszcze,
A swoi-ć pono są jak one deszcze,
Które dla roli potrzebne... Z pewnością,
Choćby i przyszedł, to na pustym łanie
Tym naszym kościom
Da zlitowanie...«
»Patrzta, kobiety, patrzta, wilk-ci w lesie,
A o nim mowa...« »Któż to chamskie dusze
Tak wam pozwolił?...« »Toć to ino proszę!...«
»Ja się tu z tobą popieszczę,
Ty chamski biesie —
Ty szydzisz jeszcze?!...«

»Za marne kłosy?!...«
»Wielmożny Panie! jak na kwiat, tak rosy
Spadną na ciebie z tej niebieskiej góry,
Gdy coś też biedzie...« »Złodzieje! łajdaki!
Ja z waszej skóry
Zrobię przetaki...«
»Jaśnie wielmożny!...« »Kobiecka! i wy to
Jeszcze do kolan padacie takiemu?
To swój?!... to swój jest?!... paniczu! po czemu
Masz ty krew ludzką?... Niebiosy
Dadzą ci myto
Za marne kłosy!...«

I jak pszenica,
Której słoneczko opaliło lica —
Zanim od ludzkiej jeszcze padnie ręki —
Wpatrzona w niebo gorące, iskrzyste,
Tylko swe pęki
Zgina ziarniste;

Tak ta kobieta, dotąd w kabłąk zgięta,
Wystrzeli w górę, chwiejąc głową tylko,
Cięższą tem ziarnem, tej rozpaczy chwilką —
A żarem płoną jej lica —
Jak ta nieścięta
Jeszcze pszenica...

»Weź ty swe kłosy!...
Pójdźma, kobiety!... Ale tobie rosy,
Wyżrą te ślepie, paniczu!... paniczu?!...
Ty psie plugawy!... bij! bij! grzbiet ten stary,
Aż po obliczu
Spłyną mi wary
Od onej w krzyżach boleści. . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .«


VIII.

OSTATNIA POCIECHA.

»O dziecię moje, o dziecię!
Niech cię wszechmocny Bóg —
Niech cię sam Pan Bóg prowadzi we świecie
Śród owych dróg,
Co, jak to mówią, do krwi samej ranią
Nogi swą grudą,
Co je walają kałem swego błota,
Me dziecię!
Chociażby poszło ci gładko,
Choćbyś się nawet stała jaką panią,
Że ino klękać wej! ludom
Przed wielmożnichą, pamiętaj, że matką
Twoją sierota.

Nieboszczyk ojciec — świeć, Chryste,
O świeć na wieki mu,
Za jego życie tak, jak kryształ, czyste —
Gdy nie miał już tchu,
Gdy na tem łóżku, niby pieniek ścięty,
Leżał, przed końcem
Jeszcze ostatnie wymówił wyrazy,
Mój Chryste:

»A miej, kobieto, baczenie!
Niechaj ten kwiatek, z miłości poczęty,
Pod bożem rośnie ci słońcem,
Ludziom na korzyść, sobie na zbawienie,
Bez żadnej skazy!«

Oj, pomnisz sama zapewne:
Jak dziś, był smutny czas!
Obieśmy we łzy wybuchnęły rzewne,
Że rzucał nas,
Że nas opuszczał już ojciec na wieki...
Jak dziś, tak padał
Ten blady śnieżek, jak ta śmierć, tak blady —
Zapewne!
»Ulisia! moje ty serce,
A słuchaj matki, kiedy ja w daleki
Kraj już odchodzę« — tak gadał
Jeszcze ci ojciec — »nie miej w poniewierce
Matczynej rady«.

Córuchno! złota córuchno!
Prawda, mówiłam ci:
»Zgódź się tu we wsi« — »A dyć, niech ci spuchną
Te boki... ty!...«
»Nie kop gadziny... i kot ma swe czucie,
Niby się łasi
Z onej żałości, że precz idziesz z domu,
Córuchno!...
Kyzia!... o marne ty moje...«
Mówiłam tobie: w mieście jest zepsucie —
Wiesz, co się stało tej Kasi,
Więc się też, dziecko, i o ciebie boję,
Lękam się sromu.

Chcesz mieć swą prawdę koniecznie,
Więc idźże z Bogiem, idź!

Ale pamiętaj, jak jest niebezpiecznie
We świecie żyć,
Ostatnia moja pociecho!...« »Matulu!
Toć wy mnie znacie,
Wiecie, matulu, że mnie o was chodzi
Koniecznie:
Lepszy zarobek... Aż dreszcze
Mnie tu wej! biorą... Człowiek, choćby z bólu
Prawie umierał po stracie
Bóg wie tam jakiej, wyskoczyłby jeszcze,
Tak on zawodzi...

Słyszcie, matulu, z gościńca
Niby muzyka ta!
Same aż nogi wyprawiają młyńca,
Tak walnie gra!
Ciekawa jestem, kto to majster taki?
Czy Bartek Szyba
Miałby tak naraz wygrywać Jagusi
Z gościńca?
Bo to, widzicie, do czasu
Niby nie słyszał w karczmisku — »Złe znaki« —
Gadają ludzie — »jak ryba
Dawniej dziewczyna, teraz, jak od kwasu,
Tak się wej! krztusi...«

Mówią, że stara gościnna,
Jak ten nasz siwy kot,
Pewnego rana do Bartosza, zwinna,
Pobiegła w lot,
Że mu prawiła: »Córkę-ś odarł z cześci —
Żenić się trzeba!...«
I miała słuszność przy sobie ta stara
Gościnna;
»Wprzód niby też tak... a daléj...« —
»Ulisia! skądże ci naraz się mieści
Ten rozum w głowie?! Oj! z nieba

Patrzy sam Stwórca... lecz to na mnie zwali
Jego się kara...

O rety! Chryste, o rety!
Nademną litość miej!
Na onym sądzie, nieboszczyk kobiety
Wyprze się swej:
»Tyś« — rzecze do mnie — »tyś ją zatraciła!«
Boże jedyny!
A jam ją strzegła, tak, jak oka w głowie —
O rety!
Nie top rodzonej w żałobie,
Zostań, Ulichna! siła złego, siła
Dla takiej, jak ty, dziewczyny
Jest w onem mieście... hej! nie wyjdzie tobie
Służba na zdrowie!...

Tak ci się palą te oczy,
Żywym się ogniem skrzą...«
»A nie dziwota! kulawy wyskoczy
Wej! z krokwią swą
Na tę muzykę, a cóż, gdy człek kości
Ma jeszcze świeże —
Zaskrzyłyby się nawet półślepemu
Te oczy!
Na nutę skrzypce, psie-juchy,
Rżną: Stałaś moją się w onej ciemności,
W onym sadeczku... Drzyj pierze
Na poduszczynę, da, gotuj pieluchy
Maluteńkiemu!«

»Ulisia! słyszysz, Ulisia!
Ani się waż mi na krok!
Zostaniesz w domu!...« »Czy ja jaka psina,
Żeby tak w skok
Zara »do nogi« wam robić?... Myślicie,
Że ze swej gęby

Będzie czyniła cholewę prawdziwą
Ulisia?
Wzięłam zadatek, więc idę...
Zostańcie z Bogiem, matulu!... choć życie
U »państwa« przewrócę na ręby,
Nic wam do tego... baczcie na swą biédę,
Bądźcie szczęśliwą!...«






V

TYPY



I.

KRÓL LEAR Z BIEDACZEWA.

Hej! miał-ci chatę, mój Boże!
Hej! miał-ci chatę!
Półtora morga w ugorze,
Półczwarta owsa i żyta —
Nawet na proso i na len starczyło!
A cóż dopiero —
Prócz roli w órce —
Powiedzieć na te pastwiska,
Gdzie trawa ślizka
W słoneczku błyska!
To też jałoszkę i ciele pstrokate,
I dwie staruchy, dwie mleczne,
Co rok utrzyma;
Gdy przyjdzie zima,
Nawet i siana zeschłego do syta
Miał na obórce:
Wzdyć mu się wszystko pleniło,
Szczęście, jak słonko, świeciło
W tę duszę szczerą.

Więc-ci też szepcą wokoło
Wszyscy sąsiedzi:

»Patrzajcie! człowiek to gołą
Zaledwie skórę okryje,
A on to czysto, jakby dyabeł jaki
Ścielał mu łoże,
Na groszach leży!«
Lub, że mu »Król« jest z nazwiska,
Tłuką ludziska
Jakby po owem kowadle,
Co iskry ciska:
»Huk! huk! Tu człowiek każdziutki się biedzi,
I skwarka nie ma w swem jadle,
A Król to zasię
Cały w okrasie —
Jak król prawdziwy tak żyje!
Ale-ć swych pierzy
Różne już zbyły się ptaki:
I Król z torbami w żebraki
Także pójść może!«

Weszło-ci w grzbiet i Stachurze
To królowanie;
Więc raz jedynej swej córze
I synalowi, co smagle,
Niby za ojcem, wyrósł, jak ten jary
Białak za płotem,
Gładząc, poszepnie:
»Gną się człekowi pleczyska,
Snać śmierć już blizka,
O królewięta wy moje,
Moje dzieciska!
Nie długo dusza przy matusi stanie:
Czas już, abyście oboje
Snać pomyśleli
O swej kądzieli
I swoim pługu, nim nagle
Krew ta zakrzepnie;
Co ma, to odda wam stary,

A że nie umrze z ofiary
Waszej, wie o tem«.

I tak się stało: z kądzielą
Przyszła synowa,
A córuś dalej za Grzelą,
Co ma o milę swą sochę,
A ojciec — ojciec na łasce u dzieci...
»Widzisz, ty turze,
Ty wilku siwy!«
Tak szydzą z niego ludziska,
Kiedy, w płachciska
Kawał okryty, za bydłem
Na puste rżyska
Lezie jesienią... »Kołtuniata głowo!
Posmaruj szarem się mydłem,
Bo pewnie-ć, Królu,
Jak w jakim ulu,
Roi-ć robactwa się trochę.
Oj! oj! te dziwy!
Cielsko wygląda z rupieci,
Istnie, jak słonko, co świeci
Nad nami w górze!...«

Hej-ci, mój Boże! mój miły!
Hej-ci, mój Chryste!
Królu żydowski, bez siły
Krzyż dźwigający! oplwany,
Prawie koszuli pozbawion ostatniéj!
Drogę Ci ścielą
Ostre krzemienie,
Zgraja, jak setne wężyska,
Trucizną pryska,
Błotem obrzuca cię, Panie,
Z swych serc bagniska!
A Ty, jak ono-ć jezioro przeczyste,
Które oblało zaranie,
Milczysz, spokojny,

I, bogobojny,
Bogu oddajesz swe rany,
Swej krwi strumienie:
»Boże! zbaw ludzi z tej matni!
To nędza zlewa ród bratni
Wstrętną topielą!...«

»A cud to, słodki Jakóbie« —
Synowa rzecze —
»Że, jak na własnej tu hubie,
Owa starota wciąż gnije,
Niechby też »na chleb« poszedł do córeczki;
Jak kołek zgniły,
Tak on już na nic!
Ślepe to prawie, z pastwiska
Nawet krowiska
Do domu przygnać nie umie!
Hej! kawał psiska
Nad bydłem w polu trzyma lepszą pieczę,
W lepszym od szkody rozumie
Pewnie-ć ustrzeże...«
»Ba! wierzę! wierzę.
Lecz dziś... grzmi, słyszysz, deszcz bije!«
»Te kilka granic?
Przecież nie leje, jak z beczki,
A zresztą jeszcze się steczki
Nie zatopiły!«

»A otwórz, córo jedyna!
Ojca wygnali!
Północna prawie godzina,
Ja-ć nagi, trzęsę się cały,
Jak ze zmokłego gadu, ciecze woda!«
»Ty psi kadłubie!
Widzisz, przybyłeś?!...
Nasza chałupa za nizka!
Wszystko do pyska

Kładłeś tamtemu — dlaczego
Nawet płachciska
Na grzbiet ci stary te mądre nie dali?
Ej! widać, dobrze się strzegą
I swej zdobyczy!
A niech ci użyczy,
Ojczulu, Pan Bóg swej chwały,
Jak nam życzyłeś!
Idź! idź! gdzie wietrzyk cię poda
Toć i nie jestem już młoda,
Wstawać nie lubię...«

I poszedł... A burza się wzmaga,
Burza szalona,
Jak potwór kładzie się, naga,
Czarnem swem cielskiem na ziemię,
To znów się zrywa i gromów maczugą
Razy wycina
Po grzbiecie boru,
Co jęczy bokiem od wsiska,
To znowu błyska
Płomiennem okiem błyskawic —
Skrami ogniska,
Które rozpala krwawa dłoń demona
Pośród chmurzystych tych mgławic...
To znów ta burza
W swych mrokach nurza
Świat nędz i zbrodni, co drzemie
W paszczy potworu;
To znowu z gromem, swym sługą,
Wstęgą się wije długą
Olbrzym-gadzina...

W szerokiem polu, za wioską,
Uwiązł starota:
Na wolę zdając się boską,
Ku niebu zblakłe wzniósł ślepie

I rozkrzyżował, jak on krzyż, dwie ręce:
»Oj! co za plaga!
Ty Boże-Ojcze« —
Bezzębne skomlą wardżyska —
»Ze żurem miska
Dla psa się znajdzie i buda,
A człek śmieciska
Zbył się swojego!... Oj! Panienko złota!
Kto się w opiekę Twą uda...«
Tak łka ten stary,
A burz ogary
To w siwym topią czerepie
Swe kły zabójcze,
To cały grzbiet w strasznej męce,
Z wyciem, jak wycia zwierzęce,
Ta burza smaga...


II.

RUDAWSKI.

Różni bywają na ziemi ludkowie —
Tacy i tacy: jednych Pan Bóg stworzył,
Że mają więcej rozumu w swej głowie
A innym znowu coś takiego włożył,
Czy wlał do wnętrza, co niby na zdrowie
Nie zawsze onym biedakom wychodzi,
Zwyczajnie jakąś miękkość, z której ból się rodzi.

Mówię biedakom, bo juścić na świecie
Jest to wiadomem, że w wysokim stanie
Zbytniej czułości nigdy nie znajdziecie:
Wielcy panowie i szlachetne panie,
Dla których żywot z samych róż się plecie,
Więcej na rozum biorą wszystkie sprawy —
Ha! trudno, tak już, widać, chciał Stwórca łaskawy.

Jakto? twierdzicie, że niby w tej chwili
Nieco za ostry o nich sąd wydaję?
Stary jest ze mnie wyjadacz, patrzyli
Na mnie ludziska, jakom w życiu staję
Przeszedł niejedno, jako, moi mili,
I do pałaców znajdowałem drogę,
Więc o tem sprawiedliwie coś orzeknąć mogę.

Prawda! zawlecze-ć pod wyniosłe wrota
Jakowyś nędzarz swoje zbite kości,
Tak i w nich, bywa, rozbudzi się cnota,
Że mu kęs chleba podadzą z litości,
Albo szmat jakiś... Ano, nie dziwota:
Jako ten oset, co zalega pole,
Tak nędza i najtwardszych czasem w oczy kole.

Ale by rzucić pałacowe progi,
By wstać od srebrem zastawionych stołów
I między naród pospieszyć ubogi,
Jak ten rybitwa, co idzie na połów
Serc i dusz bratnich i na żadne głogi,
Na żadne głazy raniące nie zważa,
To, mówię wam, w tym świecie rzadko się wydarza.

Jednegom tylko znał wielkiego pana,
Którego pamięć jest mi, jak wyryta,
Choć od tych czasów została obsiana
Ta nasza ziemia świeżem ziarnem żyta
Z pięćdziesiąt razy... Podarta sukmana,
Na którą inni z jawnym patrzą wstrętem,
Dla niego była zawsze czemś prawdziwie świętem.

Widać, rozumiał Chrystusa orędzie,
Choć o niem głośno nie mówił nikomu,
Jak się to działo, o, i dziać się będzie
Niejednokrotnie w pobożnisiów domu...
Czyn, a nie słowo, miał zawsze na względzie,
Tak też nie z słowem, ale zawsze z czynem
Szedł równać się pospołu z pogardzanym gminem.

Kiedym go poznał, mówię wam, był młody,
Jako ten buczek, który w boru rośnie...
Po ojcach posiadł sady i ogrody,
Pola i łąki, mieniące się w wiośnie
Zbożem i trawą i kwiatem. Miał trzody

I stada owiec bieluchnych; miał cugi
W uprzężach, z srebra kutych, i rozliczne sługi...

Właśnie był wrócił z dalekiego świata,
Gdzie od lat kilku jeździł po nauki.
Wnet też, powitać chcąc szlachcica-brata,
Jęli się zbiegać sąsiedzi, jak kruki:
»Nielada bal nam wyprawi do kata!
Człowiek« — mówili — »rad z kielicha chłepce,
A z niego pan! Zwyczajów pańskich nie podepce!«

I rwetes powstał między sąsiadkami:
Nuż uczyć córy, jak sznurować usta,
Jak strzelać oczkiem; wszak pieniądz nie plami,
A zaś Rudawski to partyjka tłusta,
Wart milionik; trzymać go zębami,
Choćby się miały nadwerężyć zęby —
Ha! może przecież kogoś przyśle w dziewosłęby.

I wnet, jak spojrzeć, cała okolica
Zmieni się w jedno ogromne wesele:
Tu obiad suty, tam znów wieczornica,
Do tańca huczą żydowskie kapele;
Aby miennego ugościć dziedzica,
Każdy, choć z resztą grosza się szamoce,
Sprowadza z obcych krajów trunki i owoce.

Ale mój panicz wcale się nie szasta:
Szlachcie za pamięć podziękuje słowem,
A gdy się która nawinie niewiasta,
By się nieznacznie, niby dobrym chowem,
Pochlubić córką, skłoni się i basta!
Jakby miał woskiem zalepione uszy,
Tak nic go, niby skrzypiec bez strun, nie poruszy.

»Kutwa! dusigrosz!« — poczęli sąsiedzi
Coraz to głośniej szydzić w swojem kole;

»Więcej ma złota, niźli inni miedzi,
A jadłby z żłobu przy ośle i wole...«
Czasami nawet ten i ów pobredzi,
Że, coś mu, widać, cięży na sumieniu,
Gdy ludzi tak unika, gdy się chowa w cieniu.

Lecz Jan Rudawski nie unikał ludzi
I lica swego nie trzymał w ukryciu:
Tylko się do tych, bywało, nie trudzi,
Którzy przenigdy nie siali w swem życiu,
A wciąż chcą zbierać — do tych, których nudzi
Skrzętność i praca mrówki, albo pszczoły,
A pełne miećby chcieli spichrze i stodoły...

Rano, nim jasne rozlały się zorze,
Zanim się ptactwo pobudziło w boru,
Pan z panów rzucał skórą kryte łoże
I dalej w pole z kamiennego dworu
W prostym sieraku: ekonom nieboże
Więcej się w swojej miłował postawie,
Niż dziedzic na Rudawkach, Rudkach i Rudawie.

Ale nie tylko własnemi oczyma
Dojrzy, gdzie rośnie co i gdzie co leży;
Nieraz, bywało, sam pługa się ima,
Lub, jak parobek, za broną pobieży,
Albo snop zwiąże... Z ludziskami trzyma
Jednaką rękę: »z nimi — mawiał — żyję,
Więc niechaj święta ziemia i pot mój też pije«.

Ludzie, jak ludzie, od prastarej doby,
Kiedy im rozum harapem wlewano,
Do czapkowania na różne sposoby
Mocno przywykli, poczęli kolano
Zginać i przed nim, by, jak od choroby,
Żegnać się potem i splunąć gdzieś z boku,
Ujrzawszy, że już »parch ten« nie ma ich na oku.

»Hej! moiściewy« — tak do nich wyrzecze —
»Święci mi żadnej jasności nie dali,
A zaś wielmoże, jak wszystko, co człecze,
Co jest śmiertelne, bywali, bywali!
W wilgotnym grobie skruszały ich miecze,
Mąką z ich kości posypują ziemię.
A pamięć o niektórych gdzieś tam w księgach drzemie«.

Ano z początku było nie do wiary,
Że niby szlachcic zniża się do chłopa:
»Widno, kpi sobie« — tak niejeden stary
Pomyślał fornal — »wszakże jego stopa
Na to stworzona, by deptać nam bary,
A ręka jego, by wymierzać razy,
A język jest-ci na to, by dawał rozkazy...«

Ale Rudawski w ten moment ich uczy,
Jako pisano w Chrystusowem prawie,
Że pycha ludzi przenigdy nie tuczy,
Że wszelki człowiek, pracujący krwawie,
Równy jest drugim, a gdy los poruczy
Jednemu z bliźnich o garść więcej ziarna,
Dla innych niech je sieje dłoń od pracy czarna.

»Mam-ci ja« — mówił — »dobytki, mam brony,
Pługi i radła, cepy i kozice,
Ale te pulchne i tłuste zagony,
Które mi sypką wydają pszenicę,
Waszych mi ojców pot wymierzwił słony:
Nie panem jestem, lecz jednym z włodarzy,
Co stoi na wspólnego mienia twardej straży...«

I wspólne mienie wnet ku wspólnym celom
Począł obracać, chłopom pobudował
Chaty, aż oczy, jak dzień, się weselą...
»Odkąd się człowiek — mawiał — w norę schował
Zmienił się w zwierzę; Bartoszom i Grzelom

Tak samo trzeba światła i powietrza,
Jak panom Artiurom, choć ich twarz jest bledsza«.

I tak się stało, że odtąd pokrzywą
Lud się nie karmił roboczy, dostatek
Chleba żytniego i strawę godziwą
Zawsze miał doma, nawet mięsa płatek,
A w życia swego chwileczkę szczęśliwą,
W dzień chrztu lub godów mógł zabić i wieprza:
Tak jemu naraz dola zaświeciła lepsza.

Gdy między braćmi wynikną niesnaski,
Gdy sąsiad zelży lub skrzywdzi sąsiada —
»Bracia jesteście!« — wykrzyknie Rudawski —
»Wszak się sąsiadom waśnić nie wypada«.
I słowa jego, jak słoneczne blaski,
Braciom wnet lica rozpogodzą gniewne,
I sąsiad złe naprawi tej chwili napewne.

Zdarzy się nieraz, że we wsi ktoś chory,
Spieszy z pomocą, jak posłaniec boży;
Zanim z mieściny przyjadą doktory,
Sam wnet opatrzy, sam okład przyłoży;
Nawet do posług najniższych tak skory,
Jak gdyby życie przepędził w szpitalu —
Widocznie miłosierdzie miał w każdziutkim calu.

»Ludzie — tak mawiał — równi z przyrodzenia;
Zwykły najemnik, książęta wyniośli
Z adamowego wyszli pokolenia,
Jak z pnia jednego pęki latorośli...
Ale światłości potrzeba strumienia,
W żywej nauce trza skąpać rozumy,
By chłop, że równy panu, poznał czar tej dumy«.

I murowaną wnet szkołę wystawił,
I dzieciom chłopskim książkę w rękę wciska,

A gdy się w którem dar boży objawił,
W świat je posyła do wiedzy ogniska.
Węszył talenty i jak chart się wprawił —
»Zresztą — powiadał — znaleźć sprawą łatwą:
Są siły niespożyte między chłopską dziatwą«.

Takim był, wiecie, Rudawski, pan z panów...
Szlachta z początku jęła kręcić nosem,
Śmiać się, że wieś swą zamienił w Pacanów,
Że cham nie drzewem, ale książek stosem
Będzie podpalał w kominku: »z baranów,
Z swojskich baranów trudno jest niestety!« —
Szydziła sobie szlachta — »zrobić rambuljety...«

Lecz gdy z pisklęcia wypierzył się sokół,
Gdy »stado bydła« zmieniło się w ludzi,
»Jakobin z niego!« — krzyczano naokół —
»Tradycyę ojców przeniewierczo brudzi!
Tłum pisma uczy, by krwawy protokół
Umiało kiedyś chłopstwo z nami spisać,
A któż wzburzoną falę zdąży ukołysać?!«

W nieszczęsną chwilę ono słowo rzekli...
Nadszedł czas taki, potrzykroć przeklęty,
Gdzie chytrzy wilcy na słońce wywlekli
Zwierzę z łon chłopskich... Ze zdrady poczęty,
Rozsypał bunt się jako skry... I wściekléj
Od psa wściekłego warczał tłum szalony...
Gdzie szukać wybawienia? gdzie szukać obrony?

»Niech on ratuje!« — wołają — »Ma siłę,
Bo, widzim dzisiaj, swoich w ludzi zmienił:
Rąk swych nie krwawią! Posoką opiłe
Niechaj powstrzyma brytany... Rozpienił
Straszny się potok, niechybną mogiłę,
Gotując dla nas i dla naszych dzieci...
Rudawski niech, jak anioł, z pomocą nam zleci!«

Lecz pan Rudawski był już pośród drogi:
Zaledwie przyszła wieść, na konia skoczy,
Aby popędzić, gdzie łuna pożogi
Krwawą się płachtą na niebie roztoczy,
Gdzie bujny zagon zmienia się w odłogi
I gdzie podniosłe człowieczeństwa znamię
Od razu zaginęło w jednej krwawej plamie.

»Bracia! — wyjęknie — nie krew, tylko miłość...!«
I jednem słowem szaleńców uśmierzy...
Z oczu im zniknie ta dzika opiłość,
Która zniszczenie naokoło szerzy...
»To pan z Rudawy, co z chłopem w zażyłość
Poszedł braterską — dobrze — widno, radzi,
Posłuchać słowa brata, juści, nie zawadzi«.

I posłuchali... Lecz z tłumu wyłoni
Taki się jeden, co nie »ślepym mieczem«,
Ale był ręką: zgrzytnął, dobył broni
I ze szwargotem: — »o, my nie upieczem,
Swojej pieczeni, gdy zawładną — oni!«
Wymierzył prosto w Rudawskiego serce,
W to serce, co z miłością nie było w rozterce.

I padł Rudawski i dziś — lata płyną
I mnie już dawno posiwiały włosy —
Nad grobem jego wieczorną godziną,
Gdy cichy wietrzyk z traw otrząsa rosy,
Samotna wierzba chyli głowę siną
I szumi, szumi pieśń o tej potędze,
Co brata dostrzedz w chłopskiej umiała siermiędze...


III.

MACIEJ KOSARCZYK.

Są-ci mędrcowie, co wchłonęli w siebie
Mądrość, zawartą w wszystkich księgach świata,
Co gwiazdy zliczyć umieją na niebie
I krople w morzu i one atomy,
Wypełniające wszechbytu ogromy,
Z taką łatwością, jakbyś trzasnął z bata,
Co widzą tam, gdzie innych wzrok jest niewidomy.

Oni to właśnie, ci wielcy mędrcowie,
Przez swoje szkiełka dostrzegli uczone,
Że człek siermiężny — zwykle cham się zowie —
Żadnej w swem ciele nie posiada duszy.
Bo cóż — pytają — tę bryłę poruszy?
Je to i pije, ciągnie pług lub bronę
Wraz z koniem, a na resztę zamknięte ma uszy.

Trudno nie wierzyć; mózg nasz nie tak ostry,
Placu tym mędrcom pewno nie dotrzyma;
Więc broń swą złóżmy... Lecz, bracia i siostry,
Chociaż ich prawdę przyjmiecie w pokorze,
Tem, co wam w prostych dziś słowach przedłożę,
A co własnemi widziałem oczyma
Przed czasem niezbyt dawnym, nie wzgardzicie może.

Kiedyś, o zmierzchu, gdym był sam w izdebce,
Słuchając szumu srebrzystych topoli —
Więzi mnie język, którym drzewo szepce,
I którym trawy przemawiają drżące —
Jakichś mnie rojeń objęły tysiące,
A wśród nich jeden rwał się mimowoli
Wykrzyknik: »Ileż serca drży w najmniejszej płonce!

Ileż to duszy jest w tem liściu z drzewa,
Co, do gałęzi przyrósłszy, z szelestem
Innych listeczków swoje szumy zlewa
W przeszywającą, tajemną harmonię!
Ileż jest duszy w tem zielu, co błonie
Upstrzyło kwiecia mnogością i »jestem«
Przez swoje woła barwy i przez swoje wonie!...

Ileż miłości jest w tym psie, co oto
Widzę, jak właśnie szczenięta przenosi
Na podścielisko ze słomy — przez błoto
I przez kamienie, leżące śród drogi...
Lecz o tem wszystkiem mędrców zastęp mnogi
Wie i tę prawdę emfatycznie głosi —
Ty tylko nie masz czucia, człowiecze ubogi!«

Naraz znajomy głos mnie z snów obudzi —
Chłopak sąsiada chwycił mnie za ramię,
Wołając w strachu: »Niech się pan potrudzi,
Stary Kosarczyk kona już od rana,
Tak się pasuje z śmiercią, że kolana
I ręce sobie nieledwie połamie;
Pan, mówią, to zażegna, przybiegłem do pana«.

Miałem u chłopów zawsze nieco wiary,
Choć zwykle dla nich każdy surdutowiec
Jest, jak ów potwór, na którego czary
Nie podziałają: w ciało kłem się wżera,
Ssie krew czerwoną, ze skóry obdziera,

Na zatracenia prowadzi manowiec
I strąca tam, gdzie piekło swe bramy rozwiera.

Jam był szczęśliwszy — dlaczego? do rzeczy
To nie należy... Dość, że chłop w swej biedzie,
Która go nakształt siedmiorakich mieczy
Nie poprzestaje kłuć z każdego boku,
Tę moję nicość zawsze miał na oku:
»Poradźcie — mawiał — kochany sąsiedzie,
Człek kłopot i strapienie spotyka co kroku«.

Tak też i wówczas, gdy się żegnał z światem
Maciej Kosarczyk... Mruk to był nad mruki.
Własnego brata nie nazywał bratem:
Zawsze surowy, jak pień w korze grubéj,
I, jakby zawarł kamedulskie śluby,
Zawsze milczący; trzeba było sztuki,
By słówko zeń wyciągnąć: bał się go, jak zguby.

Nigdy na siebie, bywa, nie uważa:
Żebrak, co marny swój żywot opędza
Groszem, na który u wrótni cmentarza
W mróz i zawieję, w deszcz i upał czeka,
Więcej ma w sobie pozorów człowieka,
Niźli ich miała ta chodząca nędza,
Choć mogła się ogarnąć za zboże z sąsieka.

Nieraz, gdy wlókł się — ciap! ciap! do kościoła
W podartych butach, w sukmanie, powrosłem
W krzyż przepasanej, tłum dzieciaków woła,
Śmiejąc się z niego: »W ostatki jedyny
Byłby z was niedźwiedź! Są już grochowiny« —
Tak szydzą jedni, a drugi: »przyniosłem,
By można was prowadzić, spory kawał liny...«

Ale groch rzucaj o ścianę, a większy
Zobaczysz skutek, niż na nim wywarły

Wszystkie szyderstwa. On już nie upiększy
Swojego ciała przed śmiercią. W swą ziemię
Jak kret się zarył, lub jak ropuch plemię,
I już za życia był, jakby umarły:
Jaśniejszy snać promyczek żaden w nim nie drzemie...

Czy sąsiad chory, lub umiera krewny,
Czy drży kto z zimna, albo chleba nie ma,
Czy komu zasiew spłukał deszcz ulewny,
Albo też grady łan wytłukły pszenny,
Stary Kosarczyk zawsze był niezmienny:
Na łzy, na skargi, rękami obiema
Około uszu machnął i szedł w trud codzienny.

Żona, jak owa bylica, gdy wiosną
Upadną deszcze, cała zlana łzami,
Dzieci, jak w rosie dziewanny, co rosną
Na sypkich piaskach, daremnie go proszą:
»Ludzie twe imię na językach noszą,
Żeś nie jak człowiek, tylko zwierz; nad nami
Miej litość, razem z twoim wszak i nasz wstyd głoszą.

Mamy garść siana, słomy cały stożec
Prawie że zgnił już za oną stodołą;
Owsa nie braknie, a i żyta korzec
Znajdzie się jeszcze; weź, sprzedaj i nowe
Spraw sukmanisko, zaczesz włosy płowe
I lice umyj, zlane niby smołą,
I żyj, jak ci, co mają mózg i serce zdrowe...«

Nic nie pomogło: na prośby i rady
Pomruknął czasem lub się głupkowato
Zaśmiał i poszedł, jak ten jego gniady,
Z łbem opuszczonym na pole... Żelazem
Nie zmieniłbyś go czerwonem... Był głazem
Który oblepił czarny brud, i na to
Świat cały nie miał środka z Panem Bogiem razem.

Raz tylko jeden wydał z swego wnętrza
Głos, nakształt trzasku, jak to drzewo w boru,
Gdy ręka burzy, nad myśl ludzką prędsza,
Grubą mu gałęź odłamie; jak żmija,
Gdy nadepnięta, w pion swe kręgi zwija,
Skręci się wtedy i oko potworu,
Nabiegłe krwią, w powietrze, niby kołek, wbija.

»Precz z mego domu! precz! precz!« tak na córkę
Syknie, gdy hańbę swej córki spostrzeże;
A gdy ta płacze, porwie za rozwórkę
I, niby lekką kozicę, drżąc cały,
Rzuci o ziemię, aż w drobne kawały
Sprzęt się roztrzaskał: niby jakie pierze,
Tak szczypy się dębowe wokół rozleciały.

I córka poszła z ojcowskiej zagrody,
W świat wypędzona, a on znów się skulił
W swą własną skórę, jak ten jeż; do kłody
Znów był podobien i znów wgryzł się w rolę,
Jak w kawał sukna wgryzają się mole,
I ani popadł w gniew, ni się rozczulił,
I znów, jak głaz, przyjmował dolę i niedolę...

Tak aż do śmierci... Wieczór coraz ciężéj
Kładł się na sioło, kiedym wszedł do chaty,
Gdzie snać już życie śmierci nie zwycięży:
Kosarczyk leżał na sosnowem łożu,
Zwiędły, jak oset, zdeptan na przydrożu,
Z parą ócz, zblakłych, jak one bławaty,
Zostałe na ściernisku po sprzątniętem zbożu.

Mrok izby chłopskiej blask rozszarpał słaby
Żółtej gromnicy, a posępną ciszę,
Od świecy żółtsze, przerywały baby,
Za konających szepcąc modły głuche;
Czasem brzęczącą usłyszałeś muchę,

Czasem on jęknie lub ciężko zadysze,
Lub, ruszy się, zachrzęszczy pod nim słomsko suche.

»Bóg zapłać panu!« — tak do mnie wyrzeknie
Kosarczykowa, ciemnej sukni końcem
Łzę ocierając, co jej rosą cieknie
Po wymarszczonym policzku; — »w tej nędzy
Pan może znajdzie nam radę, bo między
Ludźmi wszystkimi, co żyli pod słońcem,
Nikt strasznie tak nie konał... może umrze prędzéj.

Teraz już chwilkę tak spokojnie leży,
Nawet przez usta wyszła mu już blada
Niby chmureczka: niech kto chce nie wierzy,
Boć wszystko mara, tylko Bóg jest wiara,
Jednak — wiadomo, Walentowa stara,
Co śmierć widziała niejedną, powiada,
Że dusza tak z człowieka wychodzi, jak para...«

Ale zaledwie te słowa wypowie,
Chory się zerwie z posłania, kościste
Wypręży ręce i te oczy w głowie
Tak, jak szerokie, wytrzeszczy i stęknie,
Że pierś kosmata, zdawało się, pęknie
Z trzaskiem, jak obręcz na beczce... O Chryste!
Takiego, jak ten widok, któż się nie ulęknie!

Parska, aż ślina usta mu pokryje,
Jak gdyby »bożą wolą« nawiedzony,
Zaciska zęby, skręca chudą szyję,
Płachtę pod sobą drze na drobne szmatki;
Jak dzikie zwierzę, zamknięte do klatki,
Tak się szamoce ze śmiercią, do żony
Przemówić chce — nie może... sił to już ostatki...

Przestrach ogarnął obecnych, wszak dreszcze
I mnie schwyciły; baby jęły modły

Za konających czytać w głos: »Tej jeszcze
Udziel mu łaski, w tem życiu jedynéj,
By śmierć miał prędką, potem przebacz winy,
O Panie Jezu, aby go zawiodły
Anioły twoje święte do świętej dziedziny...«

I jedna w rękę gromnicę mu wciska:
Wziął, lecz w tej chwili wyrzucił ją z dłoni,
Babę odepchnął od swego łożyska,
Siadł nieruchomie i zaczął dokoła
Błądzić oczami; ściągnął brwi u czoła,
Jakby powieki skryć chciał w fałdach skroni,
I znów porusza wargą i coś szepnąć zdoła...

»Jagusi żąda, nieszczęsnej Jagusi,
Którą przed laty jeszcze wygnał z domu« —
Tak, zalewając się łzami, wykrztusi
Kosarczykowa — »posłałam-ci-ć po nią,
Lecz i najlepszym nie zdarzy się koniom,
Ażeby biegły ze szybkością gromu,
Potrzeba dnia całego, nim dotąd przygonią...

Masz inne dzieci« — tak się zwróci k'niemu —
»Klęczą przed tobą, przeżegnaj sieroty,
Złóż na ich głowy swą rękę, by złemu
Zastąpić drogę tą przeświętą zbroją,
Błogosławieństwem rodzica...« Ukoją
Snać go te słowa i wyrwą z martwoty,
Bo głów łkających dzieci dotknie ręką swoją.

Lecz znów w tym samym zerwie się momencie,
Jakby go kurcze porwały... »Innego —
Rzeknę — tu nie ma ratunku; pieczęcie
Spokojnej śmierci przyłożyć tu może
Tylko Jagusia. Tak jest, mocny Boże!
Abyś go zabrał do przybytku swego,
Wygnana tylko córka tutaj dopomoże«.

I tak się stało... Jagusia, o długą
Drogę od naszej biedująca wioski,
Wejdzie do izby, łez oblana strugą,
I na tej smutnej pościeli krawędzie,
Gdzie śmierć za chwilę z tryumfem zasiędzie,
Padnie nieomal bez zmysłów:
Tak zmógł ją ból, że szlochań snać się nie pozbędzie.

Stary Kosarczyk poznał swoją córę:
Popatrzył naprzód, jak człowiek, co oczom
Swoim nie wierzy, potem rękę w górę
Podniósł i ciężko spuścił i bezwładnie
Na głowę dziecka; ze źrenic mu zdradnie
Dwie się po twarzy wielkie łzy zatoczą,
A głowa podniesiona w poduszki opadnie.

Jak obmacuje ślepiec grzbiet gołębia,
Aby się jego barwą rozkoszować,
Tak on swą ręką, co się już oziębia
Od tchnień śmiertelnych, szyję córki chłodzi,
Albo palcami wyschniętymi brodzi
W jej gęstych puklach: chciałby je tam schować,
Tak miękko mu w tych włosów jedwabnej powodzi.

W kątach ust zwiędłych, skrzywionych cierpieniem,
Widać to było, spoczął uśmiech błogi,
A wargi drżały: z Jagusi imieniem
Z wnętrza ostatnia uleciała para:
To, jak powiada Walentowa stara,
Dusza z człowieka w nowe idzie drogi —
Lecz można-ż temu wierzyć? Ha! różna jest wiara...


IV.

HANKA OLPIŃSKA.

Spiritus flat ubi vult.


Prawią wam biblie o przeróżnych Jobach,
Opowiadają, że byli tu święci,
Co marli, żywcem pogrzebani w grobach,
Albo ginęli na krzyżach rozpięci,
I że w dzisiejszych używania dobach,
Gdzie każdy tylko ma siebie w pamięci,
Nikogo w ludzkim nie znajdziemy tłumie,
O którym rzecby można: O, ten cierpieć umie!

W niejednej baśni, w niejednej legendzie
I na niejednej dawnych dziejów karcie
Gubi się oko w bohaterów rzędzie,
Co, ogłosiwszy prawem praw zaparcie,
Szlachetnej krwi swej nie mając na względzie,
Mężnie zwalczali światowładztwo czarcie —
A zaś z tych legend i z tych kart wynika,
Że dzisiaj nikt w przebojach życia nie zamyka.

A jednak duch ten, co płodził rycerzy,
Co męczenników prowadził na stosy,
I dzisiaj jeszcze swoje ziarna szerzy,
Z których brzemienne wyrastają kłosy;

W pierś on niejedną i dzisiaj uderzy;
Że dźwięk wydaje, jak ten dzwon, w niebiosy
Ślący swój hejnał, ku drodze gwiazd mlecznéj,
Bo duch ten z Boga idzie, bo ten duch jest wieczny.

Tylko ta dzisiaj zachodzi różnica,
Że owi ducha bożego wybrańce,
W szyszak żelazny nie skrywają lica,
Jak ci, co biegli odpierać pohańce,
Orły cezarów, rogi półksiężyca;
Że na bojowe występują szańce
Bosi, obdarci, spragnieni i głodni,
A cisi — bez surm, kotłów, bez blasku pochodni.

I takie czasów dzisiejszych jest znamie,
Że człek cierpienia nie smaga się codzień,
Grzbiet odsłoniwszy, w najludniejszej bramie,
Ażeby grzeszny, ułomny przechodzień
Miał do kajania bodziec w krwawej plamie,
Aby lesbijski lub sodomski zbrodzień,
Szczęście widzący w zmysłowej przewinie,
Nauczył się rozkoszy szukać w dyscyplinie.

Dziś, jeśli walczą, to walczą ukryci,
Drobni, zaledwie okiem dostrzegalni,
Jak te pajączki, co z jedwabnych nici,
Uwitych w ciała własnego przędzalni,
Snowają siatki kunsztowne: pochwyci
Wiatr je lub owad i zerwie, nawalniéj
Jeszcze się biorą do cichego trudu
Sztukmistrze, aż na nowo nie dokażą cudu.

Dziś, jeśli cierpią, to tak, jak te zioła,
Jak ten rozchodnik albo szczaw ubogi,
Które na miedzach rosną lub dokoła
Polnej, dzielącej cudze schedy drogi,

Wiją się z bolu, uginają czoła,
Gdy na nich spocznie ciężar ludzkiej nogi,
I potem znów się do góry podniosą,
Po cichu zapłakawszy srebrną, ranną rosą.

Chcesz się przekonać, chcesz na własne oczy
Ujrzeć, gdzie dziś swój uczynił przystanek
Duch, co swe koła słoneczne wciąż toczy,
Idź i do chłopskich zaglądnij lepianek,
Lub nor fabrycznych, między tłum roboczy,
Gdzie ludzi w łóżkach nie zastaje ranek,
Gdzie wieczór braknie snu dla ciężkich powiek:
Tam cierpieć i tam walczyć umie prosty człowiek.

Tam nie jedynie o ten kęs powszedni —
O czarny kęs ten, co jak miód jest słodki
Dla szarej rzeszy, walczą ludzie biedni:
Kielnie i heble, kilofy i młotki,
Cepy i kosy podnoszą niejedni,
Roniąc pot krwawy, dla kwiatu szarotki,
Dla tej cudownej rośliny, co ciska
Swój urok z niedosięgłych szczytów, z nad urwiska.

Tam dla tej gwiazdki, co świeci na niebie,
Dla tej jutrzenki, co się z mgieł wychyla
I potem znowu w ciemnych mgłach się grzebie,
Niejeden nędzarz swą duszę przesila
I swoje ciało. O wodzie i chlebie
Żyje, a marzy o skrzydłach motyla
I dla tych skrzydeł, zwodniczych, niestety!
Ze zdrowych, krzepkich ludzi, stają się szkielety.

Taka Hanusia Olpińska! Cierpienie
I bohaterskie ponad siły boje
Ślicznego kwiatu podcięły korzenie,
Że zwiądł, że liści zieleniące zwoje,

Na dół opuścił, że przewonne tchnienie,
Droższe, niż wszystkie balsamiczne zdroje,
Stracił przed czasem... Dziś sucha łodyga
Na wątłym, zgniłym grzbiecie ciężkie pyły dźwiga.

A pomnę — piękna była ponad zwyczaj!
Smagła, jak sosnka w nieścinanym boru,
A twarz! a oczy!... Hejże! nie wyliczaj
Cudnych składników niebiańskiego tworu;
Blasków od słońca, barw od róż pożyczaj,
Woni od rana, ciepła od wieczoru,
Dźwięków od wczesnej, skowrończanej śpiewki,
Jeżeli chcesz wysłowić urok chłopskiej dziewki...

Wyszła za szewca, jak wychodzi wiele
Cór wyrobniczych, które los wygania
Z chałup do miasta, gdzie ślubne im ziele,
Bóg wie, kto wije... Szewc był tego zdania,
Że »zawsze lepiej w karczmie, niż w kościele«,
W szynku też codzień kieliszkiem wydzwania,
»Dźwięczniejsze bowiem szkło wydaje tony,
Niż kruszce, z których ludzie ulali swe dzwony«.

Pił, gdy był wesół, pił, gdy chodził struty —
Zwłaszcza dlatego, że nikt jakoś miary
Nie myśli wcale wziąść na nowe buty:
Jakaś przyszczypka, jakiś obcas stary
Do naprawienia — to wszystko! Zbyt suty
Grosz stąd nie płynie, ale-ć na opary
Marne półkwarcie juści że wystarczy,
A żona? — niech się o nią Bóg troską obarczy.

»Zresztą — bełkotał — jak ma człek poczciwy,
Człowiek rozumny dbać o taką żonę,
Co nie słyszane chce wyprawiać dziwy
I ma widocznie w głowie przewrócone!

Dał Bóg nam dziecię, chłopak, jak dwie śliwy,
Jędrne ma pyski, z radości aż płonę,
Że będzie szewcem ta pociecha nasza
Lub krawcem, a zaś ona chce mieć — Mesyasza«.

I szewc miał prawdę... Hanka, sama nie wie,
Skąd jej się w głowie brały takie myśli;
Nieraz, jak piękna melodya w śpiewie,
Drży to w jej sercu. I wtedy to kréśli
Obraz w swej duszy, wonny, jak modrzewie:
Na świat ten — mówi — różni ludzie przyszli —
Tacy i tacy, a któż zgadnąć może,
Że syn jej tak nie będzie, jako dziecię Boże?...«

Czytała w książkach nieraz opowieści,
Jak wychodzili męże z nizkich stanów,
Zrodzeni we łzach i ciężkiej boleści,
Lepsi od książąt i od możnych panów;
Jak potem wielkiej doznawali cześci,
Jak byli nakształt tych cudownych dzbanów,
Z których — tak pisze w niejednej książczynie —
Na świat, zmęczony trudem, miód i mleko płynie.

A że dla świata potrzeba tej rosy,
Że świat ten cierpi prawdziwe tortury,
Czyż to nie widać naokół? W niebiosy
Pnie się jęk krwawy, do słonecznej góry,
Że ludzie z nędzy giną, jak pokosy,
Że czem naodziać nie mają swej skóry,
Że mróz nędzarzy w nagie ciało siecze,
Że chleba już nie pomną głodne usta człecze.

Sama-ć na własne przecież widzi oczy,
Jak trzy miesiące już leży w barłogu
Chora Stawarska, a nikt nie przyskoczy
Z możnych, by stanąć na biedaczki progu

I poratować ją groszem... Tam broczy
W krwi swojej własnej, zlecając się Bogu,
Sąsiad Piątkowiak: na starość, niebiegły
W mularce, spadłszy z muru, rozbił skroń o cegły.

Tam Wierzbińskiego wygnali z roboty,
Bo tylko młodzi coś w fabryce znaczą —
Poszedł gdzieś żebrać, zostawił sieroty,
Które od zimna i od głodu płaczą...
Tu zmarł Sydorczyk, a po nim ni złoty
Jeden nie został; złamane rozpaczą
Nie wie kobiecko, za co go pochowa.
A ksiądz go nie pogrzebie za proszące słowa.

Wieprze — to widzi — mają swe pomyje,
Swoje łupiny i swój groch, koryta
I swoje chlewy... Tylko człowiek żyje
Nieraz bez kromki, bez dachu... Nie pyta
Nikt się nędzarza, gdzie złoży swą szyję,
Na której dźwigał, nim jeszcze zaświta,
Do późnej pory, jarzmo, aż się cały
Uginał, jakby miał się złamać w dwa kawały.

A ona-ć sama! jakżeż jej się dzieje?!
Takiego losu nie życzy nikomu!
On, co zarobi, przepije i przeje
I potem jeszcze sprawia piekło w domu!
Czas już, by świat ten zmienił swe koleje,
Aby się pozbył wszelakiego sromu
I wszelkiej nędzy, aby mogli w gości
Do stołu iść pełnego także ludzie prości.

I czas ten przyjdzie niedługo, bo wszędy
Pomiędzy ludźmi głucha wieść już chodzi,
A słodka, dźwięczna, jak Boże kolendy,
Że się tu mocarz przewielki narodzi,

Niby król jaki, który tak w te pędy
Cały świat zmieni, w wszystko złe ugodzi
Twardą swą dłonią, że złe się rozpryśnie,
A szczęście nad wszystkimi, jak słońce zawiśnie...

A ten, co takie wszechwładne ma ręce,
Nie będzie chodził w pozłocistej szacie,
Ale, jak Chrystus, król królów, w stajence
Na świat ten przyjdzie, albo we warsztacie;
Nikt go nie pozna w tej powszedniej męce;
Choć jest kosztowny, jak złoto w dukacie,
Będzie wyglądał, niby miedź, a przecie,
Jak z zorzy, tak zeń blask się rozleje po świecie.

Głowę nad wszystkich będzie miał uczoną,
Że gdy swe ucho przyłoży do ziemi,
Usłyszy zaraz, co mówi jej łono;
A gdy do góry spojrzy oczy swemi,
Przeniknie zaraz tę górę złoconą,
To wielkie niebo... Nad księgi mądremi
W przeróżnych kołach całą młodość strawi,
A potem swą mądrością biednych ludzi zbawi.

Ha! któż to zgadnie — Boże! chroń od pychy!
Że ona nie jest tą wybraną matką?...
Z drobnej gałązki, z jakiejś płonki lichéj
Wszakże wyrasta silny dąb! Ostatkom
Sił nie sfolguje; jak ten chłopski, lichy
Koń, będzie w pługu chodziła, aż rzadką
Z ziarna swojego wychowa roślinę,
Co bujnym spełni kwiatem nadzieje matczyne.

Ona-ć, co prawda, może nie doczeka,
Aby za sprawą synowskiego dzieła,
Wyszła z tej doli, co łamie człowieka...
Ale cóż ona? W biedzie się poczęła,

Więc w biedzie skończyć też może... Daleka
Jest ci od tego, by dla siebie wzięła
Owoc soczysty; niech inni go jedzą,
Gdy ona pod cmentarną gdzieś wypocznie miedzą.

I nie przestała folgować swym siłom;
Pierwsza na nogach, pędziła o świcie,
Gdzie jaki taki zarobek jej miłą
Wzmacniał nadzieję. Tam gdzieś szła na szycie,
Tam się mocuje z ciężką ziemi bryłą
Na przedmieszczańskich zagonach; tu mycie
Podłóg u »państwa«, tam znów jakieś pranie,
Aż dziw, że na to wszystko jeszcze sił jej stanie!

Gdy wróci do dom z nóg upadająca,
Kiedy jej potu struga niemal krwawa
Leje się z czoła z trudu i gorąca,
Niejedna z szewcem czeka ją przeprawa:
Pijak dni swoich troską nie zamąca,
A troska żony dla niego zabawa —
Z gniewu się tylko szamoce i pieni,
Gdy nie chce mu na wódkę dać z swojej kieszeni.

Nieraz też żal ją ogarnia w tej doli,
Że tak na wieki los swój z szewcem skuła;
Nieraz ją serce, jak rana, zaboli —
A jest na wszystko, niby listek, czuła —
Prowadzić życie bez serdecznej woli,
Lecz gdy już ciężkie trzewiki obuła,
Trzeba je dźwigać, trzeba wszystko znosić,
A Boga o wytrwanie i cierpliwość prosić.

Nieraz wspomina czas ten, gdy nad rzeką
We wsi, pod borem, rosła, jak sasanka!
W złocistem słonku tak jej lata cieką,
Jak wody w blaskach wiosennego ranka.

Na okolicę słynęła daleką:
»Niema dziewczyny, jak Wojtkowa Hanka!«
Prawią młokosy i w karczmie jej zdrowie
Niejeden pije duszkiem, jak gdyby po słowie...

Hej! hej! z tem słowem! Ono innym służy!
Ani pierzyny ni jasnych korali,
Bez tego zgnieść ją, jako listek róży,
Lecz nie przed ołtarz!... Hej! i dziś się pali
Do niej niejeden, nawet talar duży,
Gdy na posługi z domu się wydali,
Niejeden z panów, i stary i młody,
Pokaże i poszepce: »Szkoda twej urody!«

Ale Olpińskiej nie przyjść z pokuszeniem,
Choć sama nieraz skarży się przed sobą
W tajni swej duszy i prawie ze drżeniem,
Że snać nieszczęsną przyszła na świat dobą,
Że, widać, złe się »spikło« z jej imieniem,
Że lepiej ciężką męczyć się chorobą,
Niż takie życie — pierś się kraje w ćwierci,
Gdy o tem człek pomyśli — prowadzić do śmierci.

Juści-ć, że szkoda jej urody, juści!
Ale gdy człowiek związał się obrączką,
Niech sobie nigdy cugli nie popuści,
Niech będzie wiernym, choć jedną bolączką
Stałby się cały, choćby do czeluści
Miał zejść ognistych... Jak sok kwiatów pączkom,
Tak cnota żonie i matce! Hej! Boże!
Na głowę dziecka hańby sprowadzić nie może.

W bólu i walce płynie rok za rokiem.
A dziecię rosło, pono-ć nawet w szkole
Bywało między towarzyszy tłokiem
Zawsze na górze, a nigdy na dole.

Rosło pod matki opiekuńczem okiem
I pono-ć żadne nie zeszły kąkole
Na tym zagonie, który matka hojnie
Zlewała swoim potem, a krwawo, a znojnie.

Ale czas przyszedł, gdzie matczyne dłonie
Nie wystarczyły. Syn o kiju ruszył
We świat, by szukać gdzieś w dalekiej stronie
Nowej nauki, którą znaleźć tuszył
O własnych siłach... Niestety! utonie,
Kto w sobie głosu bożego nie zgłuszył,
Gdy jego pierwsze podniosą się dźwięki,
A kto do worka niema poco kłaść swej ręki.

Co się z nim dzieje, matka nie odgadnie...
Ale-ć zdaleka, niby jako chmura,
Co naraz jasne niebiosa opadnie,
Wieść do jej duszy spłynęła ponura,
Że w synu z nędzy zbudziła się zdradnie
Straszna, zabójcza, ojcowska natura,
Co nieraz w całe mści się pokolenia —
Gdzież jest królestwo boże? gdzie są jej marzenia!?...


V.

MARCIN SZAFRAN.

Hodował laki, stawiał gołębniki,
A ku sąsiadom z wielką był zazdrością,
Że mieli żony, gdy on żywot dziki
Musi prowadzić, co mu w gardle kością
Staje, ostrzejszą, niż owe koziki,
Któremi ptasie wystrugiwał domki...
»Ha!« — mawiał nieraz z żalem i ze złością —
»Mają z kim dzielić każdy kąsek kromki,
A człowiek to samotny, nakształt zmiętej słomki«.

Był nieco rudy, nieco piegowaty,
A pod oczami istne miał poduszki;
Plecy okrywał w granatowe szmaty,
Na szyi chustkę zawiązywał w różki,
Niby jedwabną, przed dawnymi laty
Gdzieś na jarmarku kupioną u żyda —
Na podarunek dla jakiejś dziewuszki,
Ale dziewczyna — z niemi zawsze biéda —
Odrzekła: »mnie płat taki na nic się nie przyda«.

Bo trzeba wiedzieć, jako mój znajomy,
Za młodu strasznym bywał »łapserdakiem«.
Spódnik wywierał wpływ nań zbyt widomy,

Fartuszek, barwnym obszywany szlakiem,
Aż nazbyt wiele rozbudzał oskomy
W tem jego sercu... »Ano-ć« — mawiał sobie —
»Nie jestem przecież ździebłkiem bylejakiem,
A ino człowiek ze mnie, w każdej dobie
Znający się na rzeczy; podług tego robię...«

I podług tego zawsze też i wszędzie,
Wciąż niby robił: kielich za kieliszkiem
Stawiał gromadzie; bił pięścią w krawędzie
Z wielkiej fantazyi; nazywał braciszkiem
Kto się nawinął: »E! choćbym żołędzie
Miał jutro z głodu zbierać w onym lesie,
Albo zbójnikiem zostać i opryszkiem,
Nic to nie szkodzi, życie życiem zwie się,
Kiep ten, kto żyć nie umie; na zdrowie ci, biesie!...« —

I przytupywał sobie ową nogą
I rozmaite wyprawiał przysiudy,
Aż się kolana stykały z podłogą,
Aż się na głowie włos rozwiewał rudy;
Bił się po piętach i skroń marszczył srogą,
Na szyi ciasną rozpinał koszulę,
Wyłupiał oczy, śmiał się — bez obłudy,
Szczerze, jak słońce; wydzwaniał piosnule,
Jak kocioł popękany, lub świszczące kule.

A szczególniejszą słabość miał, bez sprzeczki,
Zwłaszcza do jednej: wyrzucał z gardzieli,
Niby paciórki, słowa tej piosneczki,
Co to, powiada, że ludzie weseli
Dopiero wtenczas, gdy, jak miodek z beczki,
Słodka im miłość zacznie sączyć z duszy;
»W niebie się« — mówi — »kochają anieli,
A was to żadne kochanie nie wzruszy,
Gołąbki, gołąbeczki! otwórzcie swe uszy!«

I krwawe ślepie zwracał w ową stronę,
Gdzie, jako pęki związanego zielska,
Siadły od tańca dziewki rozpalone.
Wielką tkliwością — Panienko Gidelska!
Pożal się nad nim! — chciał wyłowić żonę,
Jako żonate ostatnie są chamy;
Ale napróżno... Zatrzęsły się cielska
Dziewek od śmiechu: »wprzódy zgub te plamy
Na gębie« — tak mu parskną — »potem pogadamy!«

Po takich słowach Marcin Szafran znowu
Brał tak na ambit, jako chciał te dziewki
Przekonać w oczy, że dobrego chowu
Jest niby chłopem; że jest mocno krewki
I że lichemu nie podda się słowu...
Więc ci też pije i miną nadrabia,
Naprzód świecące wysuwa cholewki:
»Żadna z was« — krzyczy — »nie ma dla mnie wabia,
Ta patrzy, jak jaszczurka, ta, jak »panna żabia!«

A one dziewki, jako są bestye
Zawsze zbereźne i kochają żarty,
Wzdyć jeszcze bardziej gną spalone szyje
Z wielkiego śmiechu, co jak cap uparty
Trzyma się warg ich i w kątach się kryje,
Kiedy go niby chcą wygnać powagą:
»Już-ci swój rozum masz na miazgę starty!
Wiechetku! prawdę mówimy ci nagą,
Ustatkuj się, bo chodzisz nie prosto, lecz szagą!«

Ale Wiechetek — bo tak-to Szafrana
Zwali naokół — nie bardzo do siebie
Brał takie mowy... Truła go nagana
Co do tych piegów, to prawda!... »Na niebie« —
Powiada — »zorza świeci wyzłacana,
Bez żadnej plamki, a na mojej twarzy
Wciąż pstrokacizna!...« Więc, gdy się zagrzebie

Nocą w tem gnieździe, tak ino wciąż marzy,
Czy znaleźć mu na piegi środka się nie zdarzy...

Wreszcie mu jakiś dobry duch poradził,
Że niby zawsze mocno jest skutecznem
Przeróżne ziele; żeby się okadził
Wiankiem święconym, a stanie się mlecznem
Jego oblicze... Ano-ć nie zawadził
Nigdy o kamień, kto usłuchał rady
I w sam czas stanął w miejscu niebezpiecznem:
Jak przykazały poczciwe sąsiady,
Wiechetek wziął wypędzać z lic plamiste wady.

Ale wiadoma jest to rzecz na świecie,
Że jak na kogo raz już wrogie losy
Zagną swój parol, ten już nie uplecie
Żadnej korony szczęścia na swe włosy...
Szafran się rychło przekonał, że przecie
W lekarstwie nieraz pomyłka być może:
Kadzidło dobre, gdy bydlak od rosy
Wzdmie się w lucernie, albo w innej porze —
Na piegi... ha! snać tego nie chcesz, mocny Boże!

Próbował tedy na inne sposoby,
Bo-ć chyba nigdy z tem się nie ożeni...
Liść łopianowy, rwany nocnej doby,
Moczył we wodzie wraz z garścią korzeni
Tatarakowych, jako — do choroby!
Musi być tęgość — mawiał — w tataraku!
Wodą tą mył się: może się i zmieni
Gęba co nieco... Ale ani znaku!
Et! lepiej się utopić, lub zginąć na haku!...

I to nim jeszcze straszliwie rzucało,
Że zczerwienione znacznie miał powieki;
Ludziska w oczy gadali mu śmiało,
Że jest jak królik, że powinien leki

Znaleźć i na to, jako jest nie mało
Przeróżnych lekarstw pomiędzy »narodem«.
Chodził i chodził, ale, jak te rzeki
W tył się nie cofną, żar nie będzie lodem,
Tak ona krew nie zginie pod tych powiek spodem.

Ano i nieraz kiedy się zobaczy
W małem lusterku, co przy sobie zawsze
Nosił w zanadrzu, tak z wielkiej rozpaczy
Wydaje mu się, że z dniem każdym krwawsze
Są te powieki i że twarz się znaczy
Coraz to bardziej piegami, że oto
I ludzkie ślepie patrzą nań ciekawsze;
Więc, aby skończyć z nieszczęsną »żorotą«,
Podąża do karczmiska — błoto, czy nie błoto...

I z »mankolii« przytupuje nogą
I rozmaite wyprawia przysiudy,
Aż się kolana stykają z podłogą,
Aż się na głowie włos rozwiewa rudy;
Bije się w pięty i skroń marszczy srogą,
Na szyi ciasną rozpina koszulę;
Wyłupia oczy, drze się — bez obłudy,
Szczerze, jak słońce; wydzwania piosnule,
Jak kocioł popękany lub świszczące kule...

Jużci-ć w spokoju nieraz sam tłomaczył
Swojemu sercu, ażeby też więcej
Miało rozwagi; lecz tak już przeznaczył,
Widno, sam Pan Bóg, het! od lat tysięcy,
Bo Adam w Raju, gdy Ewę zobaczył,
Tak-ci od razu, choć był bożym tworem,
Mózg mu się zmienił, niby w mózg cielęcy:
Nic, ino z Ewą siak i tak, wieczorem
I rano — wciąż przy swojej w miłowaniu skorem.

Prawda że potem Pan Bóg się pogniewał
I niby z raju wypędził Adama,

Ale to z tego, że za głośno śpiewał,
Że pieścił Ewę, choć nie chciała sama,
Skutek był taki, że odtąd odziewał
Adam swą nagość — lecz to rzeczy znane;
Świecić golizną przystoi dla chama,
Dla tego licha, co to wciąż pijane —
Stateczny człek ma zawsze na plecach sukmanę.

Tak sobie często medytował w głowie...
Ale, któż wie to, byłby może wreszcie
Swojemu sercu kazał, co się zowie
Aby milczało na wdzięki niewieście,
Gdyby niejedna, co mu wzięła zdrowie
Już całkowicie: raz, kiedyś, przypadkiem,
Córka Bartoszki, w dzień odpustu, w mieście,
Z wielkiej szczerości — zbyt to było rzadkiem —
Raczyła nie Wiechetkiem nazwać go, lecz bratkiem.

»Ano, jak bratek« — odrzecze — »to bratek!
Bóg-że ci zapłać, chociaż, mówiąc szczerze,
Oddałbym raj swój i chleba ostatek,
Gdybyś mnie mężem...« »Niech cię licho bierze«
Parsknie dziewczyna i w te tropy płatek
Do warg przyłoży, aby ukryć śmianie...
»A co?« — zapyta Szafran — »czy ja zwierzę?
Czy mnie to nie stać na ludzkie kochanie?
Powiadam ci, że szczęścia na zawsze nam stanie!«

Odtąd zupełnie biedne Szafranisko
Otumaniało... Zawsze tak sprawował,
Iżby się znalazł koło dziewki blizko:
Drogę zachodził, za płoty się chował,
Aby ją ujrzeć; drżał, jak zbite psisko,
Bóg wie, dlaczego, kiedy mu przed oczy
Tak wręcz stanęła... »Wiesz, tobie konował
Bardzo potrzebny, niech ci krwi utoczy« —
Mawiała wtedy Kaśka — »w ślepiach ci się mroczy«.

O tak! mroczyło mu się! oj! mroczyło!
I język w gardle także stawał kołkiem.
Chciał nieraz mówić: »Dobrze-by to było,
Gdybyś tak Kasiu!...« chciał ją zwać aniołkiem;
Lecz zamiast tego tak się to zdarzyło,
Że zaczął piszczeć: »Kasia?! u młynarza,
Da! u młynarza Marcina...« »Rosołkiem« —
Wbrew mu się dziewka zaraz przekomarza —
»Kluseczki podlewają, wszędzie to się zdarza...«

»Ba! ba! i u mnie też na rosół starczy;
Mam chałupinę, niezgorszy ogródek,
Na pulchnej glebie, nie śród żadnych karczy;
Laczek w nim rośnie fiu! fiu! — aż się ludek
Cały dziwuje, aż z zazdrości warczy...
I gołębniczek... hoduję gołąbki,
Białe i czarne i pełne obwódek
Pstrych na tych szyjkach; same ci do gąbki
Polecą, na ich miąsku stępisz sobie ząbki...«

I nieraz laczek wciska jej do ręki,
Jako nad wszystkie kwiaty lak jest górą,
Bo to i w palcach, niby jedwab, miękki,
I w oko wpada tą swoją purpurą
I ślicznie pachnie... róży całe pęki
Niby tak wonią nie idą do nosa...
Czasem gołąbka przyniesie — ot, z córą
Starej Bartoszki chciał być co do włosa
Na dobre: tak mu nogi podcięła, jak kosa...

»Gołąbek« — mówi — »widzisz, ty Kasiulu, —
Niby tak w piśmie stoi — jest oznaką
Wielkiej miłości... Nie zadawaj bólu,
Da! »ożeń-że się«, nie bądź przecie taką,
Będzie weselej... będzie: lulu! lulu!
Mały gołąbku!...« — Ale to dziewusze
Było do śmiechu: »Daj ty spokój lakom

I tym gołąbkom, powiedzieć ci muszę —
Lub — jeśli chcesz, to czekaj, może się i wzruszę...«

Tsia! kpiła sobie pocieszna bestya...
Ale on czekał; niby brał jej słowa
Tak »na doprawdy...« Aż tu roczek mija,
A z Kaśki naraz żona już Wojtkowa...
Szafrana wielka wzięła mankolia,
I jeszcze bardziej utracił na cerze —
Zżółkł i posmutniał i — gołąbki chowa
I lak hoduje... Czasem mu się zbierze
Na ambit: »jako« — mówi — »babom już nie wierzę!«

Wtedy, choć stary, przytupuje nogą —
Na przypomnienie; wyprawia przysiudy,
Aż się kolana stykają z podłogą,
Aż się na głowie włos rozwiewa rudy;
Bije się w pięty i skroń marszczy srogą,
Na karku ciasną rozpina koszulę,
Wyłupia oczy, drze się — bez obłudy,
Szczerze, jak słońce; wydzwania piosnule,
Jak kocioł popękany, lub świszczące kule...






VI

JEWKA ORLICZKA



I.

I tak ci się z nią stało... A wszystko dla ziemi,
Dla matki naszej świętej, co ziarnami swemi
I człeka wszak używi i tę mysz w stodole...
Obejście miała swoje, miała swoją rolę
I połcie na zapiecku i pieniądze w skrzyni —
Jak mówię, całą gębą była gospodyni!
Lecz żal się, Panie Boże! Żal się, mocny Boże!
Nikt nie wie, jakie los mu przygotował łoże;
Nikt nie wie, co tam anioł w swej księdze zapisał
Dla dziecka, które człowiek ręką wykołysał,
Dla kwiatka, który człowiek zasiał na swej grzędzie,
Nikt nie wie, jaki jeszcze czas rozkwitu będzie...
Gadają starzy ludzie: »Człowiek żyto sieje,
Wtem przyjdzie wiatr i ziarnka, niby maczek, zwieje;
Poszywa człowiek dachy, wtem słomianą strzechę
Nawałność dzika zerwie, niby jaką wiechę;
Oblicza sobie człowiek, widząc w czerwcu kłosy:
Plonuje złote żytko pod pańskiemi rosy,
Wymłócę, wezmę na targ, zapłacę podatek,
Dzieciakom kupię buty i kobiecku szmatek —
Chuścinę albo serdak, czego tam zapragnie,
Aż oto idą deszcze, zboże, jakby w bagnie
To trawsko, które gnije; aż tu idą grady,
Zesieką, że ci nawet nie stać na podkłady,
Że nawet garści słomy nie masz już na sieczkę,

By szkapsku też podrzucić, napaść jałóweczkę...«
Toć rzeknij sam: czyż z Jewką inaczej się działo?
Chlebaszka w bród i groszy, jak mówię, nie mało
Pszenicy, że, powiadam, tydzień machać kosą!
Ludziska aż zazdroszczą: »Ba! Orliczce boso
Nie trzeba wcale chodzić; ma-ci na trzewiki,
Ma cugi, sługi, pługi, sierpy i motyki;
Jest komu zorać zagon, jest i zasiać komu;
Jest skopać czem i pociąć, jest w co zwieść do domu.
Orliczce do kościoła nie walić piechotą,
Ma fasong, ma dwa źrebce maści, kiejby złoto;
Ma szle, że aż się mienią, wyszywane dery;
Starczyłoby ją nawet na pańskie kuczery
W bogatej liberyi, co od srebra kapie,
W jelenich rękawicach, w galonkowej czapie...
Hej! niema to jak wdowiec dla młodej dziewuli:
Obchucha na wsze strony, pierzyną obtuli,
Podmaśli, jak potrzeba, kłopot z warg wypije,
Jedwabny sprawi fartuch, korale na szyję;
Obetnie sam włosiska, łupież z ramion strzepie;
Pogładzi po policzkach, słodko zajrzy w ślepie;
Okręci ją naokół, posadzi na łóżku,
Przyniesie sam polewki kraszonej w garnuszku,
Nieomal sam jej strawy naleje do gęby,
Nieomal sam jej wciśnie kawał placka w zęby...
Orliczko — tak jej mówią — nam-ci trza kapustę
Ze szczerej jadać kłody, a ty codzień w tłuste
Opływasz, jako ryba, tak, jak ów karasek!
Orliczko! hej, Orliczko! tobie ino pasek
Rozluźniać na tym brzuchu, kiedy nam wypadło
Zaciągać coraz bardziej ciasne sznurowadło!...«


II.
Lecz Jewka na to ludzkie gadanie nie słucha!
U pasa nie popuszcza modrego fartucha
I z pychą do świętego nie jeździ kościoła...

O świcie już na nogach: dziewkę ze snu woła,
Do doju idzie razem, zajrzy do koryta,
Podściele sama bydłu, nawet koniom żyta
Dorzuci garść z opałki, nim się jeszcze z werka
Pasierbik wygramoli, jak skręcona ścierka.
We żniwa, podkasawszy do kolan spódnicę
I chustą zasłoniwszy przed słoneczkiem lice,
Odbiera, jak służebna, grabi, wiąże w snopy,
Że dziwią się gosposze najemniki-chłopy.
Ja sam, gdy tak przypadkiem szedłem wedle drogi,
Nieraz z niej pożartuję: »Jewka! toć ci nogi,
Znać, do cna posiekają te wej! suche rżyska;
Gdy żal ci tak trzewiczków, obuj choć buciska
Wojtkowe, toć ci Wojtek nie odmówi pewnie —
Ptasiego dałby mleka, jak czystej królewnie!
Gadają, pieści ciebie, nazywa jedyną,
Podchlebisz mu się kiedy wesołą godziną,
Rozgrzejesz zimne kości, rozruszasz starego,
Dyć, może co i będzie. . Niech cię święci strzegą,
Orliczko! Orliczycho! ty jałocho młoda,
By harać tak, aż ciecze ci ta słona woda
Po czole, po policzkach, po spalonym karku!...
Na kogo?!... Toć ci stary i tak bez poswarku
Zostawi spory trzosik... Hej, Orliczko moja,
By sarna, u samego stoisz przecie zdroja,
Nie goni nikt, jest cicho, jak to mówią, w lesie;
Leszczynka nie zachrzęszczy, wietrzyk nie poniesie
Listeczka nawet w pole, nie wystraszy sarny,
Więc po co tak się zwijać?...« »Marny-ć, rzecze, marny
Jest, wiecie, żywot ludzki, lecz cóż?... Robić trzeba,
By we wsi nie mówili, że kawałek chleba
Jem za nic u Orlika... Wszystko-ć pasierbowe,
A nie chcę, aby kiedy spadł na moją głowę
Jakowyś żal pasierba, że mu płód macoszy,
Jak tchórz pomiędzy ptastwem, w gnieździe się panoszy.
Ja nie chcę, aby raz też miał wyrzucać ojcu,
Że wej! na jajach kaczych kokosz wsadził w kojcu,

Że kokosz naderszała cudze jaja dziobie...
Mówicie, człek jałowy... Ha! niech będzie sobie!
Lecz dzieją się różnice, siak i tak się kłuje:
Człek ledwie zapomyśli, już pod sercem czuje
Dar boży, niewiniątko — tak dzisiaj i ze mną,
Więc widno, że jest na co się zwijać... Najemną
Nie myślę być, jak mamka, dla krwi swojej własnéj...
Słuchajcie, co?... próżnować w ten dzioneczek jasny?« —
Tak innym znowu razem z uśmiechem odrzecze,
Gdym spotkał ją w wykopki, jak się w pole wlecze
Z mieszyskiem i ze szpadlem niby prosta dziewka —
»Próżnować«, tak ci mówię, odśmieje się Jewka,
»Gdy wszędy jest wiadomo, że Bóg dzień ten stworzył,
Ażeby wszystkie siły człowiek w pracę łożył?
Jak robak, tak się człowiek zrósł z skibą każdziutką, —
Z tym szlakiem, z tym zagonem, z tą najmniejszą grudką,
Że gdyby oderwano człowieka od ziemi
Tak gwałtem, gdyby kazał kto z zagony temi
Pożegnać się na zawsze — tak ja myślę sobie,
Byłoby chyba lepiej żałość zamknąć w grobie...«:


III.
Umierał stary Orlik; już i czas mu było
Pokumać się, jak mówią, z tą czarną mogiłą.
Był niby klon spróchniały, lub ta topolina
Za chatą, widzisz, moją, którą wiater zgina,
Że trzaśnie lada chwila... Był-ci czas ponury:
Słoneczka ani ujrzeć złotego u góry
A tylko te obłoki coraz bardziej rosły,
Gdy Antek, syn Orlików, przyszedł do mnie w posły,
Że ojciec niby pragnie dawnego sąsiada...
Poszedłem... Twarz kumotra, jak płachcisko, blada,
Na którem leżał stary; oczy, jak zamglone...
Jak kule te z ołowiu, tak je ciężko w stronę
Obracał, gdzie my stali: Jewka z trzyroczniakiem,
Syn Antek i ja, mówię... Odchrząknął i znakiem

Tej ręki, niby szczypa, prosił nas ku sobie:
Podeszli my do łóżka; Jewka w swej żałobie
Upadła na kolana, skryła twarz w pościeli
I łkała, tak-ci łkała, żem myślał — anieli,
Co schodzą, jak to stare księgi gdzieś pisały,
By świeżą wziąć duszyczkę do tej pańskiej chwały,
Z nią razem i łzy Jewki zabiorą do nieba.
I jeśli onej duszy przejść za grzechy trzeba
Czyśćcowy jeszcze ogień, wtedy one łezki
Tak zmiękczą, pomyślałem, majestat niebieski,
Że za nic będzie ważył wszystkie przewiniena!...
»Bądź cicho, Jewka.. nie płacz!... wiem, żeś z pokolenia
Jest dobrą« — tak wyszeptał... — »Antoś, dziecko moje,
Chleb matce aż do śmierci... O to się nie boję,
Że oddasz... mojaś krew ty!... sam-by Bóg cię skarał.
Byś wygnał ją z chałupy... Harał-ci ja, harał,
Zostawił trochę grosza: pogrzeb wyprawicie;
Na ciebie, Jewka, reszta, reszta na obycie
Dla Wasia, nim dorośnie... Wasiuchna! Wasiuchna!
Zaledwieś zaznał ojca!...« Jak ten pyłek próchna
Ze starych, mówią, krzyży, co się w nocy jarzy,
Tak jemu łzy błyszczały w ten wieczór na twarzy...
»Gdy dziecko dojdzie lat swych, spłacisz jego schedę,
Antosiu... toć to brat twój... Kumotrze, na biedę
Wy świadkiem; niech mu pięćset talarów wypłaci...
Nie robię nic na piśmie... I ja miałem braci,
Rzekł ojciec: »nie oszukaj!...« i oddałem szczerze
Bez znaków i pieczęci na martwym papierze...
Uczciłem matkę, słyszysz?... i Bóg błogosławił...
Ty Jewce nie pasierbem... ty jej serce krwawił,
Jak syn rodzoniuteńki, pamiętasz, przed laty;
Gdyś leżał tak, jak ja tu... Wypocznę...« I w szmaty
Owitą oną głowę odwrócił ku ścianie
I zasnął, mówię, zasnął... Tylko, jakby rwanie
Tych piersi było słychać; z kąta jęki głuche
Kobiecka, które, głowę skrywszy w ręce suche,
Przykucło, jak ten grzybek... I Antek zaszlochał

Raz po raz na ławczysku; widno, ojca kochał,
Dyć, widno, żal mu było, że ojciec umierał...
Maluśki Waś swą buzię siak owak otwierał,
Szczebiotał, jak się zdało, aż usnął nareszcie
U kolan łycającej... »Strzeżcie się, ej! strzeżcie
Żałości nazbyt wielkiej«, tak się zwrócę do niéj —
»Znać, może Bóg przemieni, może i obroni
Od chwili ostatecznej — śpi, znać lepiej będzie...«
Nie rzekła nic, więc zmilkłem i tak na krawędzie
Czy stołu, czy też kufra — wyszło mi już z głowy —
Oparłszy oba łokcie, w ten wieczór marcowy,
Słuchałem, jak wiatr gwizdał pomiędzy drzewami,
jak deszcz o szyby walił... »Boże! bądź ty z nami!«
Pomyślę sobie w duszy — »odwróć od tych ludzi
Nieszczęście...« Tak pomyślę, kiedy w tem się zbudzi
Ów chory... słucham... dyszy... Czuję, co się święci,
Więc zaraz mi gromnica była na pamięci —
»Zapalcie« — mówię Jewce — »już ostatnia chwila
Odmówić litanię...« Ledwiem wyrzekł tyla,
Gdy było już za późno: chrapnął raz i drugi
I poszedł już na zawsze między pańskie sługi...


IV.
Minęło może roczek, może i z pięć ćwierci
Od czasu, gdy my byli przy Wojtkowej śmierci...
We wsi się żaden pionek, żaden dach nie zmienił,
To chyba, że się Antek do groszy przyżenił.
Wziął sobie, Bóg wie, skąd tam, gospodarską córkę,
Poznaną na odpuście przez jakąś rajfurkę.
Orliczka, tak, jak dawniej kręciła się cwałem
Na polu i w podwórzu... Ja-ć się podstarzałem —
Toć wieków mam już sporo, nie żadna dziwota,
Lecz Jewka, niby młoda, a już jej ochota
Do życia, znać, odeszła: — więdła, jak to zielsko...
Radzili ludzie: »Żeń się, będziesz grzeszne cielsko
Martwiła tak do końca?...« Wszystko nadaremnie;

Orliczka im odrzecze: »Taki duch już we mnie,
Że wiary chcę dochować zgasłemu mężowi,
Jest dobrze mi u syna« — tak się im wysłowi...
Pewnego razu wracam coś w południe z miasta —
Sprzedałem dwa prosiaki —, aż moja niewiasta
Przywita mnie już w progu: »Ino wejdź w tę sprawę,
U Antka źle się dzieje; łzy wylewa krwawe
Ta Jewka, pasierb wręcz ją wypędził z chałupy...«
»Na, masz tu« — tak wyrzeknę do starej skorupy,
Do baby niby mojej — »widzisz, za prosiaki
Te kilka złotych, mówię, targ był ladajaki«
I zaraz do Orlika pobiegnę z pośpiechem:
»Mój Antku! — tak mu powiem — czyż to nie jest grzechem,
Wyganiać tę, co matką była zawsze tobie?
Toć ojciec się przewróci ze żałości w grobie,
Spokoju mieć nie będzie.« — Na te moje słowa
Tak on mnie wręcz zagadnie: »milsza swoja krowa,
Niż obce całe stado... Przetrzepałem trochę,
Jak zrobić się godziło, upartą macochę...
Niech idzie na komorne; chleb jej oddam święcie,
Lecz tu na moich śmieciach inne jest poczęcie:
Tu nie ma dzisiaj miejsca na dwie gospodynie,
Tak moja mi powiada, według tego czynię.
Pan ojciec też mi radził: »oddaj, co należy,
Lecz z karku niech ci baba cudza, gdzie chce, bieży...«
Ma słuszność...« »Ej! Antosiu! Nie tak ojciec własny
Przed śmiercią sobie życzył... zresztą powód jasny
Do prawa... świadkowałem...« »Ha, niech się prawuje,
Zobaczym« — tak ów gałgan wręcz mi w oczy pluje...
I poszła na komorne... Robiłem niejedno,
Ażeby uspokoić ową Jewkę biedną...
»Cóż płakać« — tak jej powiem — »tej nędznej izdebki,
Gdy chleb wam ino odda bez żadnej zaczepki?
I grosza też coś macie; kochana kumolu,
Uśmierzcie łzy te gorzkie, zaprzestańcie bolu,
Dyć wiecie, jeśli trzeba, to i proces pewny:
W swej chacie kąt dać musi; po co wam ten rzewny,

Kumolu, jęk nad niczem?...« »Oj! a gdzie nad niczem« —
Tak Jewka mi odrzecze z spłakanem obliczem,
»Człek przyrósł już do kąta, przyrósł do tej skiby
Przez kilka lat tych, mówię, że dziś, jakby w dyby,
Kto serce moje zakuł, gdy trza wszystko rzucić!
Oj! płakać nie przestanę! Oj! będę się smucić,
Aż pewnie z smutkiem zejdę do ciemnego dołu.
Cóż chciałam?... Nic nie chciałam! pracować pospołu,
Poruszać się w podwórzu, pokręcić się w polu,
Pszenicę, wej! oczyścić z habru i kąkolu,
Zaglądać do obory, jak to dawniej było!
Pasierba-ć, mówię, wszystko, ale mnie się śniło —
Oj! śniło mi się ino, że już tak do końca
Harała będę w skwarze lipcowego słońca,
Jak gdyby na swem własnem... Oj! ty dolo moja!
Nie sarna ja spokojna u cichego zdroja:
Wygnali mnie, spłoszyli — nie szumnym jaworem,
Nie chrzęstem tej leszczynki, lecz prawie baciorem!
Radzicie niby prawo, a toć gdzie procesy,
Tam bale, mówią starzy, wyprawiają biesy,
Ostatnia to pociecha... Niech mu Bóg przebaczy
Za gorzkość mojej doli, za ciężar rozpaczy!
Oj! ziemio, święta ziemio! Oj! ty czarny znoju!
Ty pewnie już do grobu nie dasz mi spokoju...«


V.
Wiesz, późno było w nocy... Ja ci spać nie mogę,
Lecz sen też coś opuszczał i babę-psianogę.
Na gnieździe ci się wiła owo-ć moja żona,
Jak gdyby kuropatwa, w sam brzuch postrzelona.
»Macieju!« tak się naraz odezwie mi z kąta,
»Czy śpisz?« »Ba! gdzieżbym spać miał...« »Pewnie już z dziesiąta?«
»Co bajesz?...« tak jej powiem, »czy straciłaś miarę?
Dwunasta, nie dziesiąta... przykryj kości stare
Pierzyńskiem i stul gębę« — na to jej odpowiem...
»Czy słyszysz, jak wiatr wieje? aż mnie niby mrowiem

Przechodzi coś po ciele na oną wichurę —«
»A cóżbym nie miał słyszeć, toć mam w uszach dziurę«,
Odrzeknę, »której jeszczem nie zalepił woskiem«.
»Kto wie, co tam się stało za zrządzeniem boskiem,
Z pewnością kto i skończył; z pewnością, że życie
Sam sobie kto odebrał...« »Śpij! śpij!« tak kobiécie
Odpalę znowu na to, »to zababon ino;
Wiatr wieje, bo i wieje, lecz nie za przyczyną
Jakowąś, jak ty gadasz...« »Ty już w nic nie wierzysz,
Czułości nie masz żadnej, niby drewno leżysz,
Gdy mnie to, wej! po skórze aż ciarka przechodzi...
A stajnię czy podparłeś?... Pewnieć nie zaszkodzi
Podeprzeć, bo ten wicher cały szczyt wywali...
Wiesz, Maciek«, tak mi baba zacznie mruczeć daléj,
»Mnie w sercu, powiadam ci, niby strasznie tyka,
Że stało się nieszczęście... Pamiętasz Orczyka?
Pamiętasz, jak to wicher szalał tego czasu,
Gdy drzewo na przyciesie sprowadziłeś z lasu?
Mówiłam ci: Ej! chłopie, źle się kędyś dzieje,
Z pewnością na wisielca wiatr ten straszny wieje;
Z pewnością złe już stwory szarpią jego duszę,
Boć widna rzecz, że taki idzie na katusze,
Gdzie niczem, jak to mówią, Madejowe łoże;
Człek życia sobie nie dał, więc i wziąć nie może,
Śmiertelny grzech to, mówią... Ty zakpiłeś ze mnie
A co? nie sprawdziło się? gadałam daremnie?
Orczyka wszak znaleźli o rannej godzinie,
Jak wisiał już nie żywy w stodółce na klinie...
I dzisiaj ktoś się skazał, widać, z własnej ręki
Na wieczne potępienie, na piekielne męki.
Dyć grzech to, mówią, prawda! jest to grzech nad grzechy
Lecz czasem cóż tu robić, gdy człowiek pociechy
Na świecie nie ma żadnej?! Więc z onej żoroty,
Z żałości, mówię, onej, nie dziwno, że cnoty
Zapomni człowiek naraz, że popełni zbrodnię...
Ta Jewka na ten przykład: mijają tygodnie
Od czasu, gdy ją pasierb z chaty wyszczuł psami,

A co? czy już spokojna? zalewa się łzami,
Biaduje, że aż straszno pomyśleć! Wiesz, żniwa
To jakby pogorszyły; widać, nieszczęśliwa
Sto razy jeszcze więcej, gdy patrzy na ludzi,
Jak wszystko u Orlika, że aż strach, się trudzi;
Jak zwożą fury zboża do onej stodoły,
Jak młody Orlik biega czerwony, wesoły —
Boć prawda, że to roczek nazbyt urodzajny...
Dyć byłam ja ci dzisiaj u Jewki; zwyczajny
Interes niby miałam — szło o zapytanie,
Czy jeszcze jej potrzeba słomy na posłanie,
Bo wiesz, że coś dwóch snopów zażądała wczora...
Spoglądam ja ci na nią: »Jewka! czyś ty chora,
Że oto tak wyglądasz, jakby z krzyża zdjęta?«
Lecz ona nic... »Niech serce twe się upamięta«
Tak znowu ją zagadnę — »po co te żałości?
Wypłaczesz sobie oczy i wysuszysz kości!
Powinnaś przecie baczyć na oną sierotę,
Co będzie z nią, gdy masz już zagryźć się ochotę?«
I na to nic, przy oknie, jak kamienna, stała
I prosto na podwórze Orlika patrzała —
Te ręce strasznie chude na ciemnym fartuchu,
Te oczy, jakby za mgłą... Więc ja znów co duchu,
Doradzać jak najlepiej, by się zbyła bolu;
Lecz ona ino z łzami: »Kumolu! kumolu!
Brak nawet własnej słomy...« Tak-ci, mówię, było...
Sam powiedz, czy dziwota, jeśli za mogiłą,
Jeżeli za tą śmiercią tęskni człowiek taki?...«
»Masz prawdę«, rzeknę babie, »złe to niby znaki!
Ja sam ci nieraz widzę, jak, chustką okryta,
Okrąża dawne gniazdo ta biedna kobiéta,
Prawdziwie, jakby ptak ten, którego łasica
Wygnała z jego gniazda; sam słyszę, jak łyca,
Jak szlocha, kiedy ino swe oczy podniesie
Na dawne, stare kąty... Jak brzezina w lesie
Po rosie lub po deszczu, tak łzy Jewka roni...
I dzisiaj idę w pole, by zajrzeć do koni,

Do Walka niby trochę, aż, patrzę, przedemną
I Jewka ze swym Wasiem... Miała chustkę ciemną
Na głowie, a na sobie serdak, wiesz, ten w kratki...
Chłopczyna szedł, trzymając się za suknię matki.
A wcale nie spostrzegli, że szedłem za niemi;
Gadała coś do chłopca słowami cichemi;
Słuchałem: »O Wasiuchna! Wasiuchna mój złoty!
To, widzisz, twego ojca jest rola!...« Aż poty,
To-ć mówię, wystąpiły, tak mnie ścisło w dołku,
Gdym słyszał te wyrazy... »Aniołku! aniołku!
Wasiuchna mój jedyny!...« I nadto nic więcéj...
Zostałem trochę w tyle... Nic... Szczebiot dziecięcy
Zdaleka tylko jeszcze dolatywał ucha.
Słuchałem, jak się czasem tej topoli słucha,
Co szumi, Bóg wie, jak tam, wedle onej drogi...
Oj! żal-ci, mówię, babie, żal-ci mi niebogi!...«
Tak niby my ze sobą bajali tej nocy,
A wicher za chałupą dął z caluśkiej mocy,
Aż wszystkie, mówię, drzewa w tym moim ogródku
Jęczały niby, widać, z ogromnego smutku...
Nareszcie i sen przyszedł, trochę oczy zmorzył,
Lecz, mówię, co-ci było, ledwiem je otworzył?...
Wiesz, nawet jeszczem na się nie wciągnął jaczyska,
Gdy, słyszę, ktoś za oknem grzmi z całego pyska:
»Macieju! dyć wstawajcie, jest wielkie nieszczęście!«
I wali w drzwi, aż pewnie potłukł sobie pięście...
Otwieram, patrzę, kto tam? Parobek Antkowy,
Zsiniały, niby brukiew, stał, jakby bez głowy.
»Nieszczęście«, mówi, »straszne: wstaję ja o świcie,
By szkapskom nabrać wody; ale co? słyszycie —
Dyć, niby wszystka woda wyszła z onej studni:
Kubełek uwiązł jakoś, ani nie zadudni;
Zaglądnę ja do środka, aż tu straszne rzeczy!
Dwa ciała widzę na dnie!... Ha! rozum człowieczy
Ustaje na to wszystko; więc z onego strachu
Narobił ja naokół wielkiego rejwachu,
Zbudziłem gospodarza... Spuścilim drabinę

I z studni wyciągnęli my dwa trupy sine —
Macochę gospodarza, Jewkę, i jej dziecko...«
Co tchu więc pospieszyłem, a za mną kobiecko,
Do Antka na podwórko... Aż się w oczach ćmiło
Na widok ten straszliwy... Tak-ci, mówię, było:
Znalazła śmierć na »swojem«; a wszystko dla ziemi,
Dla matki naszej świętej, co ziarnami swemi
I człeka-ci używi i tę mysz w stodole,
Co łzy niejedne pije, je niejedne bole,
Jak tego chcesz, ty Boże! boć to, Panie Chryste,
We wszystkiem wszak twe rządy widać oczywiste!...








VII

NA SŁUŻBIE



I.
Tak jej rzecze w pożegnań godzinę,
Tak jej rzecze ta matula stara:
»Słuchaj, dziecko, »srybło« me jedyne,
Na tym świecie jedna dla nas wiara,
Jedno tylko na tym grzesznym świecie
Jest dla biednych boże przykazanie:
Żyć uczciwie!... O najdroższe dziecię!
Niech ci słowo to za przykład stanie,
Gdy ja, stara, na zawsze zaginę...«
Tak rzecze jej matula w pożegnań godzinę.

I córeczka — żal się, Panie Chryste!
Ciemne oczki w modry fartuch kryje;
Jakby szła już na męki wieczyste,
Tak wciąż płacze, tak chwyta za szyję
Rodzicielkę, tak u stóp się kładzie,
Tak całuje suche palców końce:
»O nanusiu! wierna-m waszej radzie« —
Tak powiada — »wierna-m, choćby słońce
Na wiek wieków zagasło złociste...«
Tak żegna się córeczka, żal się, Panie Chryste.

»Czas ci w drogę« — matula jej powie
I płaczącą podnosi ze ziemi:
»Wielkie państwa mają-ć już w narowie
Polżyć sługę słówkami ostremi,

Kiedy sługa przepomni swą chwilę!...
Czas ci w drogę! a jeszcze-ć powtórzę
Nie co więcej, ino, słuchaj! tyle:
Żadne ciebie strzedz nie będą stróże,
Strzeż ty duszy, strzeż, jak oka w głowie,
A teraz czas ci w drogę« — matula jej powie.

Wstała córka, z posłuszeństwa wstała,
Choć jej lepiej łkać u nóg macierzy,
Od boleści, jako mlecz ten, biała,
Gdy się z kwiatu złotego wypierzy...
Zawsze-ć, mówię, trudno jest niebodze,
Człowiekowi, tak uchodzić z gniazda,
W którem wyrósł, zwłaszcza, że w tej drodze
Nie wiadomo, jaka ci tam gwiazda —
Zła czy dobra — na niebie zapała...
Tak myśli, ale wstała, z posłuszeństwa wstała.

Biedna! biedna! w podróż się gotuje,
Warkocz chowa pod chusteczkę jasną,
Ponad czołem włosy przyczesuje,
A jej oczy w łzach, jak świece, gasną;
Lakowanych koralików sznurki
Hej! okręca naokoło karku,
A tu łezki ciur! ciur! jak paciorki,
Przyniesione za »psi grosz« z jarmarku —
Widać, w sobie wielką żałość czuje,
Gdy biedna, biedna dziewka, w podróż się gotuje.

Uwinęła tobołek drobniutki —
Dwie koszule, spódniczek czerwony
To jej skarby, którym nie trza kłódki —
Nie ułaszczy nikt się z żadnej strony
Na tę nędzną chudobę dziewczęcia...
Przytem książkę, w której jest ta gadka,
Jak dla córki chciała dostać księcia,
Abo króla, owa pyszna matka

I jak wielkie stąd wynikły smutki...
Z wszystkiego uwinęła tobołek drobniutki.

»A — powiada — kochana matuchno,
Na odchodnem o jedno was proszę:
Jako wiecie, że dla mnie, jak próchno
Jest ten żywot, tyle w sobie noszę,
Że tak poszedł, serdecznej boleści,
Tak-ci we mnie mgli się rozum wszystek;
Więc gdy przyjdą o nim jakie wieści,
Odsyłajcie do mnie jego listek,
Niech mi oczy od tych łez nie puchną —
O jedno to was proszę, kochana matuchno!...«

II.
Siadła za wsią, gdzieś w połowie drogi,
Na przyrowku siadła popod żytem,
Które pewnie-ć wyda plon przemnogi —
Oblepione tak kwieciem obfitem,
Niby wełną z podstrzyżonych owiec...
Już to skarby są na naszej glebie,
Pełen złota każdy jest manowiec!
Cały człowiek dałby z duszą siebie
Za te łąki, za bujne rozłogi,
Co lśnią, gdzie ona siadła tak w połowie drogi.

A słoneczko, które chodzi górą
I tak wszystko widzi, jak na dłoni,
Ludzką rozkosz i boleść ponurą,
Rosę światła na tę ziemię roni,
Na te pola, mieniące się zbożem,
Na te ścieżki, zarosłe krwawnikiem,
Na te drzewa w umajeniu hożem,
Na ten tuman, co w szaleństwie dzikiem
Miota piasków spopielonych chmurą —
Na wszystko patrzy słonko, które chodzi górą...

Więc widziało to słoneczko lube,
Jak dziewczyna, siadłszy przy tym rowie,
Snać jakowąś podjęła rachubę:
Jakby ołów miała w onej głowie,
Tak ku ziemi kwiecistej ją chyli,
A źrenicą patrzy niby błędną:
Juści-ć pewnie, że nie rój motyli,
Ni te trawki, które w kurzu więdną,
Tak skazały na senną zagubę
Myśl dziewki, którą widzi to słoneczko lube.

Czasem tylko ruszy się, by kosę,
Co na oczy z pod chustki jej spływa,
W tył odgarnąć, lub te nogi bose,
Zrumienione, niby cegła żywa,
Od głodnego uchronić komara;
Czasem ręką te piersi otuli,
Co się gwałtem, jak róż białych para,
Wychylają z pod grubej koszuli —
Czasem otrze łez kapiącą rosę,
A czasem znów się ruszy, by odgarnąć kosę.

Hej! dziewczyno! ty biedna sieroto!
Czemuś w taką popadła zadumę?
Czemu słońca promieniste złoto
Trzyma zdala od ciebie tę kumę
Dobrych ludzi, oną radość świętą?
Czemu łan ten, co z uśmiechem czeka
Na tę chwilę, śród znojów poczętą,
Kiedy nad nim zalśni sierp człowieka,
Nie napełni i ciebie ochotą?
Odpowiedz mi, dziewczyno! ty biedna sieroto!

Czy żałujesz tej nędznej izdebki,
Co w odrobkach tyle sił twych waży,
Ile nawet chłop, jak dąbczak, krzepki,
Nie nastarczy kiesie gospodarzy?

Czy ci tęskno za przymówką ludzi,
Co tak znajdkiem rzucali ci w oczy,
Aż się w sercu ból, jak żmija, budzi,
Aż się oko, jako nocka, mroczy —
Jako nocka, w mgle tonąca lepkiéj —
Nie żałuj ani ludzi, ni nędznej izdebki...

Niema szczęścia w komornej chatynie!
Bieda z nędzą drą się tam pospołu,
Tam-ci wódka beczkami nie płynie,
Tam nie biją wieprza ani wołu
Na dzień święta, gdy, jak Pan Bóg zechce,
Trzeba uczcić chrzciny, lub wesele...
Wnętrze ściska, podniebienie łechce,
Jak jemioła, tak ten wzrok się ściele,
Gdy tak »gbury« ucztują przy winie —
O, niema szczęścia, niema, w komornej chatynie!

Tam nie przyjdzie czerwona gospocha,
Nie zawieje od pańska tołubem,
Nie wyszczerzy żółtych zębów trocha,
Nie poklaśnie języczyskiem grubem:
»Dyć wam mówię, kumuleńko słodka,
Koło mojej sołtysik się kręci,
Pierwszą druchną wasza już pieszczotka,
Nie pomogą na to żadni święci...
Najbogatszy, a jak walnie kocha...«
Nie powie tak do matki czerwona gospocha.

»A ty taka« — rzecze — »ty owaka!
Wygnam z nory, wygnam het! na światy!
Za komorne oskubię jak ptaka,
Aż zawyjesz, jak ten pies kudłaty!
Ni do rydla ciebie ni do ścierki,
A córeczka twoja — o, doprawdy!
Wie-ci dobrze, gdzie parobcze werki!
Nie dziwota, gałązka się zawdy

Uda w wierzbę, kruk, jak kruk, wzdyć kraka!«
Tak rzecze — »A ty taka! wygnam! ty owaka!...«

Wstań! nie bolej! nowy świat przed tobą!
Jedwabnisty, strojny w jasne piórka!
Niema co się zajmować chudobą,
Niema co już na obce podwórka
Chodzić, ślepić, czy do wideł nie trza,
Czy nie trzeba czasem do powrąsła!...
Delikatna będziesz tu i bledsza,
Różna słodkość oblepi ci dziąsła,
W szumie przejdzie doba ci za dobą —
Dziewczyno! wstań, nie bolej! nowy świat przed tobą!

Któż cię żegnał — powiedz-że mi sama,
Kiedyś przeszła za progi swej wioski?
»Na damulę idzie, będzie dama,
Aż się nad nią zlituje gniew boski!«
Tak za tobą szepcą te kumole,
Rówieśnice tak chichocą z cicha...
»Juści«, mówią, »tak ją owies kole,
Wyszła z licha i pójdzie do licha,
Dyć, na oścież jest piekielna brama!«
Któż żegnał cię inaczej? powiedz-że mi sama.

Matuleńka! — prawda! — Jakżeż córce
Nie żałować jedynej matusi!
Wszakżeż czucie ma bydlę w w obórce,
A cóż człowiek? Łezki-ż nie wydusi
Nawet jednej z pod ciężkiej powieki,
Gdy go dola, jak ten listek z drzewa,
Gdzieś poniesie na kraniec daleki —
Ona dola, co smutki przywiewa
I ucieka, jak złe, na rozwórce!
I jakżeż matuleńki nie żałować córce?!

O, pamięta — nie dawne zbyt czasy!
Nieraz matka przyjdzie tak wieczorem

Ze zarobku, przyniesie okrasy,
Albo sera kawałek i skorem
Tak ją zaraz słóweczkiem popieści:
»A! serduszko! masz tutaj co nieco
Specyałów, pewnie-ć ci się zmieści
W tem gardziołku...« Aż się oczy świecą,
Tak zjadała te drogie zapasy.
Pamięta jeszcze wszystko, nie dawne to czasy...

Albo kłosy kijanką wymłóci,
Uzbierany w tem słońcu dar boży,
Sprzeda ziarnko i z miasta powróci,
I nim starą chuścinę odłoży,
Nim odetchnie, wyciąga z tłómoczka
To perkalu na fartuch, to ciemną
Jakąś wstążkę i patrzy jej w oczka
I powiada: »Zbierałaś to ze mną,
Masz! niech serce się twoje nie smuci« —
Tak mówi, gdy te kłosy na sprzedaj wymłóci...

A już wtedy, gdy niecni ludziska
Tak wciąż plują, że niby nie wiada,
Kto jej ojcem na świecie, tak ściska
Swą córeczkę, tak ręce jej składa,
Tak ją uczy: »A módl się ty, dziecko,
Za tych wszystkich, co hańbią twe imię!
Tatuś poszedł na wojnę niemiecką,
Padł od kuli, na wieki gdzieś drzymie!
Chciał ślubować, nie wiedział, że z blizka
Śmierć stała i że będą pluć niecni ludziska!!«

O, pamięta i jakże w tej chwili
Nie ma topnieć to biedne jej serce!
Cyt! dziewczyno! nie szlochaj! użyli
Ludzie dość już szyderstwa! Niewierce
Dość już matkę ciągnęli po błocie!
Teraz koniec! tak, koniec nareszcie!...

Juści żadne nie przyjdą jej krocie,
Ale ładne zasługi są w mieście,
Ładnym groszem matusi umili
Ten żywot... O, pamiętać będzie każdej chwili.

Każdy miesiąc, jak tylko w te ręce,
Które teraz wyjmują z owicia
Kromkę chleba, by ciało po męce,
Po tej ciężkiej podróży do życia
Przyprowadzić zmęczone — jak tylko
Grosz dostanie zasłużny, dla matki
To i owo zakupi tą chwilką,
Pośle talar niejeden, tak rzadki
U komornic... O szczęście dziewczęce!
Tak! pośle, skoro tylko grosz dostanie w ręce.

Powiadają: »Ba! zawsze inaczéj
W takiem mieście na służbie; do nocy
Nieraz gość się u państwa zahaczy
Trza poświecić na schodach, jak z procy
Trza pobiegnąć do stróża, zapukać,
Niechaj bramę gościowi otworzy,
I gość zacznie w woreczku coś szukać,
Nie znalezie miedziaka, więc włoży
Jej złotówkę i jeszcze jej raczy
Dziękować«. Juści, mówią, w mieście jest inaczéj.

Za posyłki, za różne bieganie
To i mały uzbiera majątek,
A cóż tracić? Swe jadło dostanie
I dostanie należny swój kątek.
Czasem tylko dla siebie coś sprawi,
Co niezbędne — reszta rodzicielce:
Aż się matka z radości załzawi,
Aż łzy spłyną kropla po kropelce
Po watówce, po owym kaftanie,
Sprawionych za posyłki, za różne bieganie...

I ludkowie schodzą się naokół
I z podziwu otwierają wargi;
A matuchna: »Jedyny mój sokół!
Już na życie nie mam żadnej skargi!
Baczy o mnie! niech ci Bóg zapłaci,
Mój sokole!« A ludzie, te żmije,
Jako zawsze widzą tylko braci
W tych, co mają dostatków po szyję,
Jakby kto ich obręczami pokuł,
Tak patrzą, niby wryci, stojący naokół.

Ta powiada: »A wiecie, kumochu« —
Dawniej żadna nie rzecze w te słowa
Do komornej biedaczki — »jak grochu
Na tem polu, tak u was się chowa
Grosza w domu«. A tamta znów piśnie:
»A! spódniczek! A! ściągły! A! zgrabny!
A czerwony, jak szczere te wiśnie!
A mięciuśki, jak włosik jedwabny!
Już wam na świat wyjść raz z tego lochu!«
A wszystkie: »Kumoszeczko! kumolu! kumochu!«

Nawet ona-ć gospocha, jak plewy,
Do matczynej się lepi chałupy
I powiada: »A niechaj te gniewy
Między nami raz zginą, jak trupy!
Przeprowadźcie się do nas; wybielić
Każę całą izdebkę na świeżo;
Będzie zgodność, będziemy się dzielić
I miseczką i konwią i dzieżą!
Posłuchajcie! o! o! — moiściewy!...«
Tak lepi się gospocha, niby jakie plewy...

A matuchna otwiera szufladę
Od stolika i w te słówka rzecze:
»List pisała!« A juści, że rade
Są już niby te myśli człowiecze,

Gdy nowego cokolwiek usłyszą
Het ze świata! I wszystkie sąsiadki
Wręcz od razu zamilkną i z ciszą
Wścibią nosy w papierowe płatki
I czytają, z zazdrości aż blade,
Gdy matka po ten liścik otworzy szufladę.

A w liściku wyraźnie tam stoi,
Niby w druku, że tak jej, jak w niebie;
Jakich pełno jest ślicznych pokoi,
I że w żadnym się trudzie nie grzebie,
Ino czasem coś kurzu też zmiecie,
Czasem zbiegnie za jakim sprawunkiem,
Potem ciaćka drobniuchne to dziecię,
Co z ślachecka nazywa się Muńkiem,
Abo inak; jak je mleczkiem poi —
To wszystko w tym liściku, niby w druku, stoi.

I napisze, aż matce się wnętrze
Od tej wielkiej radości poruszy,
Jak z wszystkiego, z wszystkiego najświętsze
Przykazanie matuli w jej duszy;
Jak się zawsze przed obrazkiem modli,
Gdy ją chętka poniesie na tańce,
Boć słyszała, że bawią się podléj,
Że tu sami hulają zaprzańce
I że w mieście zgorszenie jest prędsze —
Napisze to, aż matce rozśmieje się wnętrze.

Wstań, dziewczyno! Nadzieja przy tobie,
A nadzieja to śliczna jest pani;
Chociaż człowiek w największej żałobie,
To go przy niej już boleść nie rani!
W mgnieniu oka rozpędza wsze smutki,
A na plecach to ma płaszcz tak duży,
Że obtuli ród człeczy wszyściutki,
Gdy się ku niej przygarnie w podróży,

W tej podróży, co kończy się w grobie...
Dziewczyno! wstań! Nadzieja stanęła przy tobie...

Wstań!... Kto Bogu powierza swe losy,
Do piekielnych zejść może czeluści:
Wszak anioła mu przyślą niebiosy,
Co go z oka już nigdy nie spuści!
Przez krzemienie, przez ciernie, padalce
Kroczyć będzie, by kryształ, nietknięty,
I zwycięży, jak rycerz, w tej walce,
W Imię Boga z odwagą poczętéj,
W końcu złota mu światłość te włosy
Otoczy, kto powierzył Bogu swoje losy...

Idź! Słoneczko już dawno w tej stronie,
Gdzie to, mówią, tak wielkie są wody,
Że pół świata w nich łatwo utonie!
Toć i z naszych niejeden człek młody,
W poniewierkę idący, w tej głębi,
Niby śledzik lub płotka, zaginął...
Idź! Wszak wietrzyk po trochu już ziębi,
Już piekący ten ogień przeminął,
Powój zamknie niedługo swe wonie —
Idź! Słonko już się skłania ku nadmorskiej stronie.

Z kolan, widzę, ostatki tej kromki
Zgarniasz lekko na jaskry i dzwonki
Dla tych ptasząt, co małe swe domki
Wiją w życie... Przylecą skowronki
I kruszyny do gniazdka poniosą
I nakarmią pisklęta i potem
Znów się wzbiją ku jasnym niebiosom
I zanucą o sercu twem złotem
Taką piosnkę, aż zmięknie Pan gromki:
Tak! widzisz! tyle zrobią resztki twojej kromki.

Idziesz... Drobny na łokciu tobołek,
A rękami sięgasz między zboże

I listeczek po listku z tych czołek
Modrych habrów obrywasz. Jak łoże,
Wielkie łoże, zasłane puchami,
Od wietrzyka tak puszą się żyta:
Hej! dziewczyno! czyż ciebie nie zmami
Łan puszysty, byś nie szła, zakryta
Aż po oczy, bez piosnki, jak kołek?
Nie cięży-ć nic, a! chyba ten drobny tobołek.

Wznosisz głowę i słuchasz. — To w żytku
Makolągwa »pięć-kolan« zapiała,
Będzie sprzętów, tak wróży, do zbytku,
Dożyneczki wyprawi wieś cała,
Na dożynki powrócisz, więc łezki
Poco w oczach tak świecą ci jeszcze?
Oczy twoje, jako kwiat niebieski,
Kiedy z góry upadną nań deszcze!
Przy zabawie wrócisz i wypitku —
O! słuchaj! tak ci wróży makolągwa w żytku.

Prawda! prawda! wiadome jej żale!
Luby poszedł na kraje, na dzicze...
Stary rzekł mu od razu: »Ja-ć wcale
Tego sobie, mój synu, nie życzę,
Że-ć do dziewki tej ślepie się tulą!
Czy ja na to harował, by w domu
Mieć synowę z podartą koszulą?
Ba! co nie ma się skłonić nikomu
Przede ślubem, bo ojciec... Tak! w kale
Zrodziła się zbyt grzesznym...« Wiadome więc żale.

I upatrzył dla niego już inną.
Ale z chłopca jest kawałek ćwika:
»Mam ja rzucać, tak rzecze, niewinną,
Której nic się tu złego nie tyka?
A! tatusiu! powiedzieć wam muszę,
Jako żadnych majątków nie pragnę,

Gdy w niewolę trzeba oddać duszę!
Kocham Jagnę i będę miał Jagnę!
Chociaż pójdę za wodę, za płynną —
To nic!... Wy już dla siebie upatrujcie inną«.

I tak poszedł... A w chwilę żegnania,
Na zapłociu, za czarną stodołą,
Tak się ku niej wciąż słania i słania,
W pas ją chwyta i rękę jej gołą
Prawie gryzie z czułości i w ramię
Zęby wciska i całuje piersi
I powiada: »Me serce nie kłamie!...
Bądźmy zawsze między sobą szczersi,
Niż ten gołąb, co tak się ugania
Za swoją...« Tak jej rzecze luby w czas żegnania.

»Idę — mówi — z innymi na światy,
Bo żyć nie chcę na łasce ojczunia;
Wrócę — wrócę do ciebie bogaty,
A ty czekaj tak czysta, jak runia
Na jagniątku, jak bzowa jagoda...«
Ile wtedy wylała łez rzewnych —
Tak jak teraz — ta dziewczyna młoda!...
»A napiszesz?« — zapyta... — »Do krewnych
Juści listek nie dojdzie skrzydlaty,
Do ciebie tylko, droga, przewędruje światy...«

Przestań płakać... Już w czerwieni słońca
Całe miasto przed tobą się pali:
Do podróży dobiegłaś już końca;
Jeszczeby cię te państwa złajali,
Że łzy lejesz u służby poczęcia!
Niech cię o nic nie boli już głowa,
Tylko białą bądź, jak ruń jagnięcia,
Tylko czystą, jak jagoda bzowa!
Broń się sama, bo rzadki obrońca
W tem mieście, co gorzeje, patrz! w czerwieni słońca.

III.
W okieneczku, w komornej izdebce,
U Saluchy, Jagninej »nanusi«,
Mały płomyk noc językiem chłepce,
Niby w kurczach zwija się i krztusi...
Widać, stara żałuje mu »gasu«,
Kiedy żywot prowadzi tak marny,
Że się zdaje — jeden moment czasu,
A zagaśnie zupełnie... I czarny
Zmrok rozdziawi znowu, jak te ślepce,
Miast oczu, puste jamy w komornej izdebce.

Wicher wieje, nagie drzewa trzeszczą
Ponad drogą od śnieżyska siną...
I dlaczego w tę północ złowieszczą
Nie obtuli się stara pierzyną?
Czemu nie śpi na rozsłanym snopku,
Ino wstaje i światło roznieca?
Wszakże dzisiaj nie jest dzień zarobku —
W takim czasie na nic dłoń kobieca —,
Wszak jej dzieci nad uchem nie wrzeszczą,
I po co wstawać w noc tę, gdzie te drzewa trzeszczą?!

W podróż idzie, daleko, do miasta!
Cztery mile dla starej nie żarty!
Cóż jej szkodzi, że cała się schlasta?
Że zczerwieni oczy wiatr uparty?
Przeminęły prawie trzy miesiące,
Jak od córki nie ma wieści żadnej!
Nie zna przeszkód serce kochające,
Cóż jej rozdół i co śnieg jej zdradny!
Coraz bardziej tęsknica jej wzrasta —
Tak! pójdzie szukać córki, chociaż w noc do miasta!

Przedtem zawsze przysłała co nieco,
Okazyją albo inną drogą,

Teraz milczy, a tu czasy lecą,
A u matki ubogo, ubogo...
Ludzie mówią: »Ha! może umarła,
Abo może zmieniła się w panią;
Tak-ci bywa: Z biedy się wyżarła,
Więc o matce — cóż uważać na nią?
Niech tam starej aniołowie świecą!...«
A jednak przedtem zawsze przysłała co nieco.

Może chora... Liche miała zdrowie,
Delikatna, jak z pańskiej kołyski!...
Pójdzie sama, o prawdzie się dowie
I złym ludziom pozamyka pyski...
Przytem śliczną nowinę jej niesie:
Luby pisał, że wraca do domu;
Ojca drzewo zabiło gdzieś w lesie,
Więc dziewczynę zawiedzie bez sromu
Na małżeńskie, na święte wezgłowie...
Ha! pewnie, że jest chora, liche miała zdrowie.

Dziś, słyszała, w mieście odpust wielki,
Więc i dobrze przyjść zawczas, na jutrznię,
Wznieść modlitwę: »Przez te krwi kropelki,
Przez te ciernie, przez tę straszną włócznię,
Co przebiła bok Twój, Panie Chryste!
Przez plwociny, przez piwniczną ciemnię,
Przez Twej Matki jęk i łzy rzęsiste
Spraw, bym tutaj nie przyszła daremnie!
Nie chciej karać biednej rodzicielki
Złą wieścią!...« Tak się modlić będzie w odpust wielki...

I tak plecy okryła kaftanem,
Z dawnych czasów, zblakłym, jak te liście
Łopianowe, lub jak wschód nad ranem,
Zanim słonko zwiastuje swe przyjście,
Wyszarzałym... »Cóż z tego? Swą nędzę
Całkiem nową naodzieje chustką

Dobry towar, wełnianą ma przędzę
I błękitną mieni się wypustką —
Dar córuni!... Będzie to przed Panem
Liczone jej...« Tak duma nad starym kaftanem.

Ba! nie wszystko! ma-ć i inne rzeczy,
W które dziś się przystroi do drogi:
Dobry trzewik, co jej ubezpieczy
Od zbytniego zimna stare nogi,
Nawet kryzy na szyję, płócienne,
Wybielone — wszystko to od córy!...
»Niech jej Pan Bóg da szczęście niezmienne,
Niech jej strzeże z tej niebieskiej góry,
Nie wypuszcza nigdy ze swej pieczy« —
Aż stara we łzy zaszła, patrząc na te rzeczy...

Wychyliła na dwór twarz zmarszczoną,
Oczy lepi w szarugę straszliwą —
Nawet kija nie zawadzi pono
Zabrać z sobą... Juści, to nie dziwo,
Jeśli weźmie gałąź na podparcie —
Cztery mile... śnieg... gorzka wędrówka!
Dyć, nie zajdzie z córką żadne starcie,
Że wygląda, niby, jak »dziadówka« —
Kij pod miastem porzuci... Tak! słono
Jej będzie iść — szaruga miecie w twarz zmarszczoną...

Ale... ale... z wielkiego wesela,
Że dziś córkę kochaną zobaczy,
Zapomniała zabrać małowiela
Placka w drogę, a przecież kołaczy
Nie ma za co kupić na odpuście!
Wczoraj zmełła kilka garści żyta
U sąsiadki, na żarnach, przy chruście
Podpłomyczek upiekła i — kwita,
Jak powiada zawsze stary Grzela:
Brzuch niczem, gdy takiego dozna człek wesela.

I na skobel zamknęła dobytki,
I, zrobiwszy znak krzyża na czole,
Dalej w drogę... Nie bierz mnie na pytki,
Miły bracie! Przemilczeć już wolę,
Jak się biedna mitręży Salucha,
Jak-ci nieraz aż po pas zapada
W zaspy śniegu, jak w te ręce chucha,
Jak na każdym prawie kroku zdrada;
Tak jej myli drogę czas ten brzydki —
Jak szła, na skobel nędzne zamknąwszy dobytki.

Ranek rozlał światła jasne smugi
Ponad miastem dokoła, dokoła,
Kiedy stara po męczarni długiéj
Wypoczęła w pośrodku kościoła.
Przed ołtarzem ksiądz odprawiał jutrznię;
»Magnificat« ryknął lud zebrany,
Sygnaturka w srebrny dźwięk i hucznie,
Aż drży kościół, odgrzmiały organy,
A jak rolę krają ostre pługi,
Tak mrok świątynny pruły jasne światła smugi.

Rosło serce, rosło, jak w tej dzieży
Na chleb ciasto, a z duszy głębokiéj
Modlitewka za modlitwą bieży,
Tak-ci tryska, jak żywe potoki...
Dziwno nawet samej komornicy,
Skąd jej tyle we wnętrzu modlitew,
Dziwno, dziwno, że boleść Dziewicy
W tym ołtarzu nie kraje, jak brzytew,
Że jej smutek na sercu nie leży,
Że serce tak jej rośnie, jak to ciasto w dzieży.

Widno, Pan Bóg sprowadził kobiecko
Na rozkosze — szczęśliwe i zdrowe
Odnalezie w tem mieście swe dziecko...
I podniosła do góry swą głowę

I już naprzód składa dziękowanie:
»A dzięka-ści, Panie Jezu Chryste!
A dzięka-ści, Chryste Jezu Panie!
Za twą dobroć, łaski oczywiste!«
Potem wstała, zawinęła kiecką
I dalej do córuni. — Szczęśliwe kobiecko!

Znała »państwo...« Rzuciwszy dom boży,
Znajdzie »pałac« i do drzwi zapuka
I przed »panią« tak wszystko wyłoży,
Tak zaskomli, jak ta wierna suka:
»Proszę łaski, przyszłam do córusi,
Jakom matka... Pewnie-ć była chora,
Ale teraz już zdrowa być musi...
A czy miała jakiego doktora?
Zawsze-ć doktor pomaga niezgorzéj...«
Tak rzecze w tym »pałacu«, rzuciwszy dom boży...

»A!« — odpowie tej biednej kobiecie
»Wielka pani« — »zgorszenie do domu,
Że większego już niema na świecie,
Przyprowadził mi ten owoc sromu,
Wypędziłam i, gdzie teraz, nie wiem!...«
I trzasnęła jej drzwiami pod nosem.
Jakby starą kto oblał żarzewiem,
Jakby trąba ostatecznym głosem,
Wskróś straszliwszym ponad gromy w lecie,
Wzywała ją przed Boga!... Tak było kobiecie.

I skurczona, jak ten pies, we dwoje,
Gdy go kijem smagnie dłoń złośliwa,
Jakby setne przygniotły ją znoje,
Tak się zwlokła ze schodów, półżywa.
Teraz dokąd? W którą zwrócić stronę
Drżące kroki?... Ku kościelnym progom!
Tam to serce smutkiem przepełnione
Znajdzie rychło pociechę przebłogą,

Tam przeminą straszne niepokoje...
I poszła do kościoła, skurczona we dwoje.

I tak znowu przed ołtarzem klękła,
Przed ołtarzem Matuchny Bolesnej,
I w łzach gorzkich, jako grzyb ten, miękła
Nad goryczą swej doli niewczesnej.
I już teraz Panienka Najświętsza
Tyle miała boleści na twarzy,
Tyle smutku lała jej do wnętrza,
Że ją całkiem tym ogniem poparzy,
Że nie wiele, aby żółć jej pękła —
Tak było jej, gdy przed tym ołtarzem uklękła.

»A! zgorszenie do domu przyniosła!
Wypędziłam!« — i aż ściska pięście! —
Na mą hańbę i swoją-ś wyrosła,
Ty zła córko! na wielkie nieszczęście!
Lepiej było utopić cię w bagnie,
Śród pustego porzucić manowca!
Byłaś niby, jak to czyste jagnię,
A dziś jesteś, jak parszywa owca!
Miałam ciebie za bożego posła,
A tyś mi dziś zgorszenie do domu przyniosła!

Już cię nie chcę ujrzeć na swe oczy!...
Nie!... Poczeka, stanie pod kościołem!
Będzie patrzeć, jak ten lud się tłoczy...
Może przyjdzie... Wtedy słowem gołem
Krzyknie: Suko!... O nie! nie! na szyję
Jej się rzuci rękoma obiemi
I wyjęknie: »Czyjeż grzechy, czyje,
Postawiły ciebie między złemi?...
O nieszczęsna! tak mi coś się mroczy,
Że prawie cię nie widzę na te moje oczy!...«

A w kościele, pod chórem, gdzie stary
Jest katafalk, z prostych desek zbity,

Gdzie pogrzebne chorągwie i mary
I lichtarze cynowe i płyty
Potłuczone — snać z dawnej mogiły,
I gdzie stoi od świec czarne pudło,
Czyjeż oczy tak się łzą przymgliły?
Któż w kąciku z tą twarzą wychudłą
Tak wciąż jęczy śród pańskiej ofiary? —
W kościele, tam! pod chórem, gdzie katafalk stary...

Któż tak krzyżem upada i wzdycha,
Że ten dziaduś ze szklannym różańcem
Modły swoje przerywa i z cicha
Pomrukuje do siebie: »Ha! tańcem
Abo inną zapewne rozrywką
Nagrzeszyła, że w strasznej pokucie
Tak żoruje... Juścić, taką dziéwką
Miota większe, niż starym, zepsucie,
Rozgardyasz różny, różna pycha —
Ulituj się jej, Boże! patrz, jak ciężko wzdycha«.

Ulituj się! Bo czyjaż w tem wina,
Że ten człowiek rówien słabej płonce,
Którą, patrzaj, lada powiew zgina
W pył przydrożny, w błoto kalające?
Czyjaż wina, że ma w łonie swojem
Jakieś źródło, z którego wytryska
Złe i wokół rozlewa się zdrojem
Jadowitym i nakształt bagniska
Topi w sobie człowieczego syna
I lilie ziemskich córek — ach! czyjaż w tem wina?

Czyjaż wina, że tak krwawe plony
Zbiera z grzechu, chociaż ręką własną
Jego ziaren nie posiał? Miliony
Dusz w tej walce, jak płomyki, gasną,
Narodzone w zgniłym grobie!... Boże!
Boże wielkich i świętych tej ziemi,

Patrz, jak twarde rozściela się łoże
Dla tych grzesznych, co siły wszystkiemi
Żyć pragnęli, a idą na skony,
Zbierając z niewłasnego ziarna krwawe plony...

Tak mówiła ta dziewczyna młoda,
Tak-ci słodkie miała przedsięwzięcia:
»Będę czystą, jak bzowa jagoda,
Będę białą, jako ruń jagnięcia!
Prędzej zgaśnie to złote zaranie,
Prędzej słonko zaginie na niebie,
Nim zapomnę twoje przykazanie,
Nim zapomnę, o nanusiu, ciebie!«
A tu słonko świeci, jak uroda,
Zagasła tylko w wnętrzu ta dziewczyna młoda.

Szło jej w służbie ze wszystkiem, jak z płatka,
Grosz niejeden płynął do kieszeni;
Miała z tego swoją radość matka,
Że córeczka z pismem się nie leni,
Że przy piśmie o starej pamięta
I co nieco pośle na pociechę,
To okrycie, to pieniądz na święta,
By też szczęście weszło pod jej strzechę,
By nie czuła nędzy do ostatka —
O wszystkiem tem pamięta... Tak jej szło, jak z płatka.

Do lubego, co poszedł na kraje,
Za to morze, za te sine fale,
I w liścikach kochać nie przestaje
I w liścikach wynurza swe żale,
Swe nadzieje i swoją tęsknotę,
Szle-ci słówka na białym papierze:
»O mój luby! serce moje złote!
Niech cię Pan Bóg w tej obczyźnie strzeże,
Myśl o tobie sypiać mi nie daje« —
Tak pisze do lubego, co poszedł na kraje.

A w pokojach komornej córuchnie
Jak u siebie: przed świtem już z łóżka,
Każdy proszek najdrobniejszy zdmuchnie.
Do każdego zaglądnie garnuszka;
Pańskie dziecko nakarmi, napoi,
Do kolebki położy, otuli
I zaśpiewa o rycerzu w zbroi
I sierotce w jedynej koszuli
I o jędzy, co ze złości puchnie —
W pokojach, jak u siebie komornej córuchnie.

A co wieczór klęka, jak przystało,
Przed obrazem niewinnej Panienki;
I tak sobie westchnie duszą całą,
Za przeżyty dzionek wzniesie dzięki
I poprosi o szczęśliwe rano,
By się z łóżka podniosła przy zdrowiu...
A gdy w księdze tak już napisano,
Że trza umrzeć, aby w pogotowiu
Była zawsze w tę drogę niemałą —
Tak modli się co wieczór, jako jej przystało.

Tak jej dzionek za dzionkiem przechodzi,
Tak jej mija miesiąc za miesiącem...
Czasem tylko nadzieja zawodzi —
Ta nadzieja o licu płonącem
Niepewnymi blaskami księżyca...
Wielka-ć ona jest pani, o! wielka,
Ale zmienna... Dobrocią zachwyca,
Lecz ta dobroć, jak rosy kropelka,
Ginie naraz w burzliwej powodzi,
Jak dzionek, co za dzionkiem, niby sen, przechodzi.

Makolągwo! ty ptaszyno miła!
Już cię z żyta wygnali kosiarze!
Dobrze ci tak! Fałszywie-ś wróżyła
Tej dziewczynie, gdy w majowym skwarze

Na ścieżynie spoczęła zielonéj...
»Pięć-pięć-kolan!« wydzwaniałaś wtedy —
»Gdy opadną kłosiste korony,
Na dożynki, do matczynej biedy
Wrócisz, dziewczę, nim przejdzie dni siła!«
Fałszywie powróżyłaś, ty ptaszyno miła!...

Pali słonko na całe niebiosy,
Na calutką ziemię słonko pali,
Na zagonach pobielały kłosy,
Brzękły sierpy z wyostrzonej stali.
Rżysko siecze po nogach, a z czoła
Pot, jak wodę, wyciska robota,
We wsi każda na oścież stodoła
Otworzyła szerolachne wrota,
Po sąsiekach snopów zbite stosy —
Tak bujny plon i sypki dały dziś niebiosy.

Po karczmiskach zagrała mrzyka:
Tam na skrzypcach jęczy Szymek głuchy,
Ślepy Kuba do serca tu wnika
Swą piosenką, że aż drżą dziewuchy.
Parobczaki przytupują nogą,
Łokcie dziewek oblewając wódką:
»A bądź-że mi wesoła, niebogo!
A daj spokój dzisiaj onym smutkom!
Żniwo ładne, pójdziem do księżyka,
Opłacim zapowiedzie... Hej! jak gra muzyka!«

Chciała w drogę w czas, gdy przyszły żniwa,
Ale pani do dziewczyny rzecze:
»Trza mi ciebie, praca uciążliwa,
Nie uciecze zresztą, co się zwlecze,
A gdy pragniesz zrobić radość matce,
Weź te grosze, będzie dobrze staréj;
Juści przecie nie jesteś jak w klatce,
Masz swobodę, swobodę bez miary,

Ja dla ciebie nie żadna pokrzywa —
Lecz zostań... pójdziesz później... Cóż, że przyszły żniwa!?«

Juści trochę było żal dziewczynie,
Że się niby nie wypląsa szczerze
Między swymi w dożynków godzinie,
Ale potem tak na rozum bierze:
»Pani dobra, słuchać jej potrzeba,
A matusi wszystko wytłumaczy...
Widno, pragnie tego Pan Bóg z nieba,
Że nie może stać się już inaczéj;
Niby-ć jeszcze wszystek czas nie minie,
Nadejdzie jeszcze chwila...« Jednak żal dziewczynie...

Pani dobra... A i pan, prawdziwie,
Jakby z cukru... Nigdy jej marnego
Nie wypowie słóweczka gniewliwie,
A oboje tak dziewczyny strzegą,
Niby własnej... Nieraz, o ty cudzie!
Pan jej kupi jaki szmatek z miasta —
Z wolą pani —, ażeby źli ludzie
Nie mówili, że się pan coś szasta
Dla dziewczyny... Wszystko szło uczciwie —
Jak cukier był panisko... Jak cukier, prawdziwie!...

Tak się zdarzy, gdy pokój omiata,
Pan wychodząc raniutko do biura,
Ręką w pas ją naokół oplata
I przyciśnie do serca: »Jak córa
Moja własna« — tak do niej powiada —
»Jesteś dla mnie, ty wczesny mój ptaku!...«
I dziewczyna bardzo z tego rada,
Że tak państwu przypadła do smaku —
»Nie rzuciłabym ich za pół świata!«
Tak myśli sobie nieraz, gdy pokój omiata...

Nie żałuje nawet grosza dla niéj:
Kiedy wyjdzie z dzieckiem do ogrodu,

Na spacery, jak jej każe pani,
Na powietrze, by dziecię już z młodu
Krwi dostało świeżutkiej na zdrowie,
Pan się zbliży, podbródek pogładzi,
Do kieszeni sięgnie i tak powie:
»Masz cokolwiek! pewnie-ć nie zawadzi
Wypić piwa; nikt ci nie przygani
Szklaneczki!...« O, pan grosza nie żałuje dla niéj.

Raz-ci nawet — Panienko Najświętsza! —
Chciał dziewczynę pocałować zgoła,
Aż gorąco poszło jej do wnętrza...
Tak to było: pani do kościoła,
O jutrzence prawie, do spowiedzi,
Jako w dzień swych imienin, pogoni...
Ona wstała, po kątach się biedzi,
A pan na nią z sypialni zadzwoni
I powiada: »Bądź-że trochę prędsza
I przynieś-że mi kawę!...« Panienko Najświętsza...

Przygotuje, przyniesie i białą
Filiżankę postawi przed łóżko,
Na stoliczku... Było jej nie śmiało,
Jakoś nawet zabiło serduszko,
Jak pan, napół odkryty, z koszulą
Na tych piersiach rozpiętą, w pościeli
Leżał czystej... »Nie bój się, córulo!«
Rzecze do niej — »ino nieco śmieléj,
Ojczuszkowi całować przystało« —
Tak rzecze, gdy tę kawę przyniesie mu białą.

O! uciekła niby od choroby,
Jakby z wrzącej wyskoczyła wody!
Tylko zdało jej się od tej doby,
Że na ojca niby jest za młody,
Że ma oczy piękne, jako kwiaty,
Że spogląda o! prawie tak słodko,

Jako tamten... Tylko mniej pyzaty...
Mniej czerwony... A jak powie: »Kotko!«
Abo »córko!« to już na sposoby,
Że aż się człowiek trzęsie, niby od choroby!

Nie! nie! Tamten jedyny na świecie,
Najpiękniejszy i najmilszy w życiu!
Przysięgała jemu wierność przecie,
Gdy oboje w onych bzów ukryciu
Tak się lubo żegnali... żegnali...
I napisze do niego znów listek:
»Mój ty luby! coś jest w obcej dali,
Toć dla ciebie jest mój żywot wszystek,
Toć bez ciebie żałoba mnie gniecie —
Najdroższy! mój najdroższy, jedyny na świecie!...«

Aż tu naraz — Boże Miłosierny!
Sama nie wie, jak rozum straciła!
Tak ją ogień rozpalił bezmierny,
Tak nabrzękła krwią jej każda żyła!...
Pan powracał późno w noc do domu,
Trza wstać z łóżka i drzwi mu otworzyć...
Otworzyła... O godzino sromu,
Że trza było tej chwileczki dożyć,
Gdzie się stała, jak ten pies niewierny!...
O Boże miłosierny! Boże miłosierny!...

Od tej chwili niema prawie nocy,
Aby złe to, co w jej wnętrzu siadło,
Odstąpiło od tej dziwnej mocy,
Którą wzięło nad dziewką pobladłą!
Zapomniała o wszystkiem: nie pisze,
Żadnych listów do matki, ni żadnych
Słówek nie szle lubemu; kołysze
Snać się tylko w tych marzeniach zdradnych,
Co jej żywot zmieniły sierocy
W więdnący kwiat tej jednej, tej okropnej nocy.

Tak jej przeszły trzy miesiące prawie...
Dziś się zjawił czas upamiętania!
Lecz cóż z tego?... Jak zwierz przy obławie,
Jak ta kulą skaleczona łania,
Tak i ona: Nie ma już ucieczki!
Kochanemu nie poniesie sromu,
Nie wytrzyma spojrzenia mateczki!
W poniewierkę, służyć lada komu,
Pójdzie sobie, lub zginąć gdzie w stawie
Za szał, co tak nią miotał trzy miesiące prawie!...







VIII

DWAJ BRACIA RODZENI



I.
Żyli we wsi dwaj bracia rodzeni,
Dwaj rodzeni żyli braciszkowie;
Nie zabrakło im grosza w kieszeni
I rozumu nie zabrakło w głowie,
A jak blask ten z słonecznych promieni,
Tak tryskały z nich młodość i zdrowie.

Hej-ci młodość i zdrowie tryskały,
Jako blask ten z słonecznych promieni,
Aż się temu dziwował świat cały,
Gdy tak przez wieś szli bracia rodzeni:
»Juści«, mówią, »gdy ojciec jest dbały,
To i ród się, jak dęby, tak pleni«.

Ano, prawda! o swoich synali
Od dzieciństwa był ojciec ten dbały:
Wór niejeden na plecy im wali,
Aż im kości, jako chróst, trzeszczały,
Ostrzy smyków, jak kosę ze stali,
Na to życie, na ten trud niemały.

»Wychowałem was, dzieci jedyne,
Na trud ciętych, jak kosa ze stali«,
Tak im rzecze w ostatnią godzinę,
Gdy się z nim już wieczyście żegnali —

»Jeszcze słówko wam powiem, nim zginę,
Jako marny ten bąbel na fali.

Powiem słówko, co idzie od wnętrza,
Nim, jak marny ten bąbel, zaginę,
Że na świecie jest ziemia najświętsza,
I że w sobie ma szczęścia przyczynę;
Niech w was ku niej nad ogień gorętsza
Będzie miłość, o dzieci jedyne!

Niechże ku niej, synowie, rozpieka
Krew wam miłość, nad ogień gorętsza
Bo wszak klątwa dosięga człowieka,
Niźli czarna morówka zawziętsza,
Gdy swe serce tak trzyma zdaleka
Od tej ziemi, co w świecie najświętsza...

Głód i ludzka pogarda was zmoże,
Gdy będziecie od ziemi zdaleka;
W świat z torbami, czy słota na dworze,
W świat z kosturem, czy straszna jest spieka!
W gnojowisko zmienicie swe łoże
I pies każdy na szyd wasz zaszczeka.

Tak! słuchajcie o skarby wy moje!
Obcy chlewik zmienicie na łoże,
Gdy was myśl ta: »o zagon nie stoję!«
Gdzieś zawiedzie na puste bezdroże,
Gdy złych duchów ogarną was roje,
Że strwonicie, co święte, co boże!...

Lecz nawiedzą was większe katusze,
Gdy złych duchów ogarną was roje,
Które zawiść zasieją wam w duszę,
Że powiecie: »o brata nie stoję!«
Gdy w was zginie ten przykaz, jak prószę:
»Patrz! braciszku! co moje, to twoje...«

Jak ta słaba łęcina będziecie,
Gdy w was zginie ten przykaz, by prószę;
Jako czczy ten kłosiczek na świecie,
Który zmarniał w czerwcowej posusze;
Na nic wszystko, co w rękę weźmiecie,
Gdy ta zawiść opęta wam duszę.

Zdrowie, rozum i grosz was odbieży,
Na nic wszystko, co w rękę weźmiecie,
Gdy jak ciasto, zakisłe w tej dzieży,
Przeciw sobie porastać będziecie,
Wskroś niepomni, że z jednej macierzy
Wyszło jedno i drugie to dziecię...

W jednej chacie, na jednym zagonie,
Jako z jednej wyszliście macierzy,
Jako w jednem nosiła was łonie,
Po wsze czasy wam żyć się należy,
Chociaż szatan wszyściutkie swe bronie
Samem ostrzem naprzeciw wymierzy«.


II.
Żyli we wsi dwaj bracia rodzeni,
Dwaj rodzeni żyli braciszkowie,
Nie zabrakło im grosza w kieszeni
I rozumu nie zabrakło w głowie,
A jak blask ten z słonecznych promieni,
Tak tryskały z nich młodość i zdrowie.

Umarł rodzic; ponieśli rodzica
Tam, gdzie w blasku słonecznych promieni
Snać się modli ta biała kaplica
Pośród krzewów i świeżej zieleni;
Łzą im srebrną zabiegła źrenica,
Gdy w grób kładli go bracia rodzeni.

Powrócili z pogrzebu w swe progi,
Z łzy im srebrnej obeschła źrenica,
Ale pamięć zgasłego niebogi
Rośnie w sercu, jak w oczach krwawica —
Jak to żyto, jak siana te stogi,
Tak w nich rośnie wciąż pamięć rodzica.

»Tak mi w sercu«, brat starszy wyrzecze,
»Stoi ojciec, jak w oczach te stogi...
Hej, braciszku! nie pójdziem na miecze,
Nie opęta nas szatan złowrogi;
Twój pot dla mnie, dla ciebie mój ciecze,
Czcijmy wolę zgasłego niebogi!...«

Mija roczek; mijają i lata —
»Pot twój dla mnie, dla ciebie mój ciecze« —
Tak na przemian brat mówi do brata,
Aż się serce raduje człowiecze.
Ich miłości przepełna jest chata,
Dwaj rodzeni nie pójdą na miecze.

A dobytek z dnia na dzień wciąż wzrasta,
Bo miłości ich pełna jest chata...
Z pola zboże, za zboże grosz z miasta,
Snać do swego przykupią pół świata;
We wsi zjada nie jedno subhasta,
A ich mienie wzmaga się co lata.

»Słysz, jedyny!«, tak młodszy brat powie,
»We wsi zjada niejedno subhasta,
Nam bo praca wychodzi na zdrowie
I z dnia na dzień dobytek nasz wzrasta;
Dobrze będzie, tak myślę w tej głowie,
Gdy do chaty zawita niewiasta.

Znasz w Borówce starego Swobodę,
Dobrze będzie, tak myślę w tej głowie,

Gdy w swe rządy obejmie zagrodę
Jego córa — Poluchna się zowie;
Jest-ci dziewczę, jak wiosna, tak młode,
A tak świeże, jak trawka na rowie.

Dawno było już w mojej ochocie
Ono dziewcze, jak wiosna tak młode;
Jaćbym dla niej porzucił i krocie,
Dla niej szedłbym przez ogień i wodę;
Żyć samotny, jak kołek ten w płocie,
Nie na dobre to idzie — na szkodę!...«

»Ej-że, prawda! wychodzi ku złemu
Żyć samotnie, jak kołek ten w płocie«,
Tak brat starszy odrzecze młodszemu; —
»Kiedy serce utonie w tęsknocie,
To nie ulżysz serduszku ciężkiemu,
Choć po uszy opływałbyś w krocie...

Idź! zrób koniec w najpierwszą niedzielę,
Bo nie ulżysz serduszku ciężkiemu,
Aż nie staniesz z dziewczyną w kościele;
Idź! upadnij do kolan staremu
I bratowę przyprowadź w dom śmiele,
Jest dobytku i miejsca po temu«,

I brat młodszy posłuchał tej rady,
I Poluchnę wprowadził w dom śmiele!
Wyhulały się wszystkie sąsiady,
Takie starszy wyprawił wesele:
»Jedzcie! pijcie! bez żadnej zawady,
Dla człowieka niczego za wiele!

Hej! bratowa! hej! kumie wy stary!
Jedzcie! pijcie! bez żadnej zawady!
Jeszczeć wszystkie nie poszły talary,
Jeszczeć czem jest ugościć sąsiady!

Żyto nawet nam rodzą moczary,
Gdy grunt żyzny dał innym poślady.

Hej! bratowa! tyś panią w tym domu!
Żyto nawet nam rodzą moczary;
Nie szczędzilim chudoby nikomu,
Nie poszczędzim i tobie ochfiary:
Gospodynią tu będziesz bez sromu —
Jeszczeć wszystkie nie wyszły talary.

Hej! bratowa! nie żałuj warkoczka,
Gospodynią tu będziesz bez sromu!
Ze łzy jasnej obetrzyj te oczka;
Źle-ć tu u nas nie było nikomu,
Wszak brat starszy nie żaden zawłoczka,
Uszanuje bratowę w tym domu...«

Otworzyły jej wszystkie się dźwierze —
Wszak brat starszy nie żaden zawłoczka —
I bratowa szczęśliwa w tej mierze,
Nie żałuje czarnego warkoczka;
Przy dobytku porasta wciąż w pierze,
Tak się sierdzi w chałupie, jak kwoczka.

Cieszy brat się ze serca — ej! cieszy,
Że bratowa porasta wciąż w pierze —
»Szczęście«, mówi, »tak bardzo nie spieszy,
Nie każdego za karczek tak bierze,
Lecz tu, widno, jak w miękkiej kaleszy,
Tak jest dobrze Poluchnie w tej mierze«.

»A! braciszku!« powiada, »bacz na to,
Niech jej będzie, jak w miękkiej kaleszy;
Niechaj zawsze ma u nas swe lato,
Z jej radości i człek się ucieszy;
Nam nie trzeba się liczyć ze stratą,
Nie nosimy dziurawej bekieszy...«

Sam uważa na różne nawyczki
I nie liczy się nigdy ze stratą,
Sprzeda źrebię lub korzec pszeniczki,
Juści z tego bratowa ma lato!
To z mosiężną podkówką buciczki,
To znów chustkę francuską, bogatą.

»Na-cie, Polka! przywiozłem« — zawoła —
»Od parady mosiężne buciczki:«
Do świętego lubicie kościoła
Pominować, jak kwiatek różyczki;
Coś człek jeszcze zarobić wydoła,
Będzie jeszcze po trochu pszeniczki.

A tu znowu czepinka jest taka —
Coś człek jeszcze zarobić wydoła —
Dla przyszłego«, powiada, »chrzestniaka;
Boć da Pan Bóg, tak myślę już zgoła,
Na początek jędrnego robaka,
A na obrzęd mnie bracisz zawoła.

Da i pewnie, że mnie to przypadnie
Trzymać do chrztu jędrnego robaka —
Niech bratowa tak naprzód już zgadnie,
Co za imię mam w głowie?... Do kłaka!
Pewnie będzie »Walosik« mu ładnie!
Tak jak dziaduś — Walosik Bodziaka...«

»Bóg wam zapłać... Za wiele miłości! —
Pewnie będzie »Walosik« mu ładnie« —
»Nie dziękujcie, bratowa!... my prości,
Ino Bogu dziękować wypadnie...
A już... miłość... ej! miłość... wszak gości
Szczęście w domu, gdy miłość tam władnie...«

III.
Żyli we wsi dwaj bracia rodzeni,
Dwaj rodzeni żyli braciszkowie;

Nie zabrakło im grosza w kieszeni
I rozumu nie zabrakło w głowie;
A jak blask ten z słonecznych promieni,
Tak tryskały z nich młodość i zdrowie...

Ej! z dobytku płynąca ty pycho!
Już ty z złotych nie jesteś promieni!
Jak ta nocka, tak skradasz się cicho,
Nie zasypia złe w kojcu twych cieni —
Na rodzonych uwzięło się licho,
Nie poznali już siebie rodzeni...

Tak!... tak!... licho nie sypia, lecz kusi!
Na rodzonych uwzięło się licho
I nasamprzód do ucha Polusi
Zacznie szeptać, jak listek, tak cicho:
»Jedno panem w chałupie być musi« —
Ej! z dobytku płynąca ty pycho!

Ciemną nocką, co patrzy, jak wróżka,
»Jedno panem w chałupie być musi«
Wręcz młodszemu, gdy kładł się do łóżka,
Powtórzyły usteczka Polusi —
»Jużbyś nie miał żadnego serduszka,
Gdybyś folgi też nie dał żonusi...

Chodź, podłożę ci łokieć pod głowę —
Jużbyś nie miał żadnego serduszka!«
Tak precz skomlą jej wargi różowe;
»Wszak ja tutaj, jak dziewka, jak służka!
Nie wiem, czyją oprzątam dziś krowę,
Czyj groch sypię do tego garnuszka.

Juści bieda, gdy żonie nie wiada,
Czyją tutaj oprzątać ma krowę...
Do jednego nas troje zasiada,
A my wszycy stracili już głowę:

Żaden rozum już dzisiaj nie zbada,
Czy to nasze, czy jego, bratowe?!...

Nie ma-ć plugu dziś jeszcze w tej ranie,
Ale żaden już rozum nie zbada,
Co się jutro w chudobie tej stanie,
Gdy braciszek tak ciebie zagada:
»I ja ślubne zgotuję posłanie,
I mnie cosik tęsknica opada...«

Gdy braciszek zagada tak ciebie:
»I ja ślubne zgotuję posłanie,
Człek samotny, jak robak się grzebie«,
Cóż się wtedy w obejściu tem stanie?
Jak ten złoty miesiączek na niebie,
Ni dwie sługi tu będą, ni panie!...

O jedyny! o droższy nad życie!
Nad ten złoty miesiączek na niebie!
Człowiek wstaje o rannym już świcie,
Jak ten robak, tak do dnia się grzebie.
A nie wiada, na czyje obycie,
A nie wiada, ku czyjej potrzebie...

O jedyny! o luby! o słodki!
Nie wiadomo, na czyje obycie
Człowiek nieraz, jak marne stokrotki,
Mięknie w deszczu przy owsie, przy życie;
Nie wiadomo, dla kogo człek wiotki —
Człowiek słaby ma wstawać o świcie.

Nie wiadomo, dla kogo w tym skwarze
Ma się człowiek, słabiuchny i wiotki,
Jak słonecznik, tak suszyć!... Zaparzę
Ledwie jagieł z okrasą, już plotki,
Że nie swego pieczenie wej! smażę —
O jedyny! o luby o słodki!...

Tak-ci, mówię, już chodzi po wsisku,
Że nie z swego pieczenie wej! smażę,
Żem czerwona, jak burak, na pysku,
Że starszemu harować wciąż każę;
Wyjdę w święto w francuskiem chuścisku,
Juści w plotkach tak jestem, jak w skwarze.

»Ej! nie dziwy! nie żadne to dziwy!
Może chodzić w francuskiem chuścisku;
Szwagier w pracy zaledwie jest żywy« —
Tak naokół gadają po wsisku —
»Już to pewnie jest człowiek szczęśliwy,
Gdy tak pstroszy się w obcem gnieździsku...«

Bóg wam zapłać! Bóg zapłać za szczęście!
Juści ze mnie jest człowiek szczęśliwy!...
Niech grom bije w takowe zamęście!
Lepiej było rwać w domu pokrzywy,
Lepiej ściskać przy żarnach te pięście,
Niźli w obcem królować — o, dziwy!...

Jaka rozkosz i jakie to fety!
Lepiej ściskać przy żarnach te pięście,
Lepiej wietrzyć żydowskie gdzieś bety,
Tępić zęby, jak psina, o chrzęście!
Uczyń rozdział... posłuchaj kobiety,
Będzie rozkosz w chałupie i szczęście.

Krótki-ć, mówią, jest rozum niewieści,
Ty — zrób rozdział... posłuchaj kobiety!
Najmilejszy! najmilszy!... boleści
Już tu czuję, boleści — o rety!
Czuję owoc pod sercem się mieści,
Przyjdzie synek... Posłuchaj kobiety...

A na kogo haranie to całe?
Na ten owoc, co tutaj się mieści —

Tu pod sercem?... O ślepki wy małe!
Niechże was też żoneczka popieści!...
Już ja widzę tę straszną zakałę:
Przyjdzie obca i dom ten zbezcześci.

Ty na swego, a ona na swoje —
Już ja widzę tę straszną zakałę!...
Nie o siebie, o synka się boję,
O to szczęście jedyne! o całe
One skarby, o wszystko to moje —
O tę krew twą me serce jest dbałe.

W ciężkiej pracy pomyślisz tak sobie:
»Na te skarby, na wszystko to moje,
Na pociechę jedyną tak robię«,
A tu obca przywłóczy te swoje
I »fiu« — warczy — »plonuje w chudobie!
Wszystko na was to spłynie, jak zdroje«.

Kupisz szmatek dla dziecka, już obca
Jak pies warczy: »plonuje w chudobie,
Stóg do stogu i kopiec do kopca,
A ci naraz, jak woły przy żłobie,
Całą gębą dla swego! Dyć chłopca
Wej! ozłoćcie, oszklijcie go sobie!...«

Tak cię nieraz ta obca ubodzie!
»Całą gębą z cudzego na chłopca!?...«
Zróbże rozdział!... Gdzież, w jakim jest rodzie,
By rządziła ni swoja ni obca?
Ino na tych jest śmieciach tak w modzie,
Choć świat przejdziesz od kopca do kopca!...«

Wstał brat młodszy, ej! wstał-ci nad ranem —
»Ino na tych tu śmieciach jest w modzie,
Że ni obce ni swoje tu panem«,
Tak go ciągle w dołyszku coś bodzie...

Złe, jak żmija, z tem cielskiem skalanem,
Ku zatracie się wgryza, ku szkodzie.

Szedł do stajni, dać szkapkom obroku,
Za nim pełznie złe cielskiem skalanem...
Gniadą głaszcze po krzyżu, po boku:
»O, mojaś-ty!!!...« a gniada z udanem
Zarży śmianiem w okrągłem tem oku:
»Ni ja twoja ni jego... któż panem?!...«

Aż go ciarki przechodzą, gdy gniada
Rży tak z śmiechem udanym w tem oku!
»Juści, Polka ma słuszność«, powiada —
Hej! nie myśli, że licho co kroku,
Że się za nim co kroku złe składa,
Zewsząd, z tyłu i z przodu i z boku...

Pójdzie zajrzeć do zboża na pole,
A złe za nim co kroku się skrada...
»Ani widu, by były kąkole!
Będą żniwa«, tak szepce, »nielada!
Moje żyto nad wszystko już wolę!...«
A tu żyto: »Jak twoje?« wręcz gada...

Zerwie kłosek, rozetrze w swych ręku —
»Moje żyto nad wszystko już wolę;
Ziarno czyste i sypnie, jak z pęku...
Już jak masło, tak tłustą mam rolę!«
A tu ziarno, jak w strachu, jak w lęku:
»Gdzież ja twoje?! Gdzież twoje to pole?!...«

»Niech wcierniasty!« zaszczęknie zębami;
»Nawet ziarnko, jak w strachu, jak w lęku!
Hej! nie będzie spokoju już z nami!
Już nie dla mnie to sypnie, jak z pęku!
Nie moimi ja chodzę łanami!
Nie zostanie nic z tego w mych ręku!...«

Złe w nim siadło, jak w jakiej skorupie:
»Nie moimi ja chodzę łanami
I nie moje te ściany w chałupie,
Ni to żyto z pełnymi kłosami,
Ni ten owies z łońskiego na kupie« —
Tak się licho w nim kłuje, tak mami!...

Rzecze starszy młodszemu w te słówka:
»Jest-ci owies z łońskiego na kupie —
Teraz płaci... jedź na targ do Lgówka
Ja bo w domu, jak w starej skorupie...
Dobra-ć zysku jest każda złotówka...
Jedź... ja dzisiaj zostanę w chałupie!...«

Sprzedał młodszy, powraca do chaty —
»Dobra-ć zysku jest każda złotówka:
Toć, braciszku, nie umrzesz z tej straty,
Z kilku groszy nie pęknie ci główka...
Dwa, trzy grosze na korcu — nie światy!...
Od grosiczka do grosza — złotówka!...

Juści pewnie, że urwę na własne —
Dwa, trzy grosze z korczyka — nie światy!...
Niech pioruny rozbiją mnie jasne,
Dyć, on liczy w chałupie dukaty!
Dyć on panem! Dwa grosze mu strzasnę —
Dwa na korcu!... Nie umrze z tej straty...

Dyć i mam-ci też prawo do tego!...
Dwa grosiczki... Dwa grosze mu strzasnę —
Na odkładkę, od korca... Psy strzegą
Swojej skóry — to rzeczy są jasne,
A człek? gorszy-ż od rodu jest psiego?
Czyż nie wolno mu składać na własne?...«

Liczy bratu... »Coś staniał...« brat sarka...
»A czyż gorszy od rodu ja psiego,

Byś tak sarkał?... Za tanio?... Talarka
Za półkorczę byś pragnął!... Prócz tego —
Dojadali, że była zła miarka« —
»Ej! braciszku! nie strzeżesz już swego —

Ej! nie strzeżesz!« brat starszy wykrztusi...
»Dojadali, ci mówię: »zła miarka!...«
Sam mierzyłeś... a zresztą nie musi,
By po twojem chodziło... Talarka!...
Za korczyczek któż więcej wydusi?...
Sarkasz, bracie!... któż na psa tak sarka?!...«

»Ej« — znów starszy — »znać, nie dbasz o swoje!...«
»Za korczyczek któż więcej wydusi?
Zresztą, mówię, gdzie moje? co moje?
Jedno panem w chałupie być musi,
Wtedy wiedzieć, co czyje... Nie stoję
Dziś już o nic...« Tak młodszym złe kusi...


IV.
Żyli we wsi dwaj bracia rodzeni,
Dwaj rodzeni żyli braciszkowie;
Nie zabrakło im grosza w kieszeni
I rozumu nie zabrakło w głowie.
A jak blask ten z słonecznych promieni,
Tak tryskały z nich młodość i zdrowie.

Ale młodość i zdrowie przemija,
Jako blask ten słonecznych promieni!
Toć to człowiek jest niby lelija,
Która więdnie przed czasem jesieni...
A już wtedy, gdy złe się weń wpija,
Czem jest człowiek? czem bracia rodzeni?

Na nic młodość i zdrowie człowieka,
Na nic, mówię, gdy złe się weń wpija!

Grosz z kieszeni, jak pyłek, ucieka,
Rozum w głowie, jak tęcza, przemija,
A braterstwo, zdrój miodu i mleka,
W gorzką zawiść zmienione — zabija!

Starszy bracie! miej spokój w tym grobie!
Wszak braterstwo, zdrój miodu i mleka,
Nie zmieniło w nienawiść się w tobie,
Tak, że człowiek zabija człowieka!...
Starszy bracie! w żywota wszak dobie
Zawsze stałeś od złego zdaleka!...

Ziemię-ś kochał, jak matkę rodzoną,
I w całego żywota wszak dobie
Lichu-ś złemu zamykał swe łono.
Przeciw twojej któż rzecze osobie,
Iżeś chodził za życia złą stroną?
Iże braknie spokoju ci w grobie?!

Hej! o dobrych ziemica ta święta —
A któż powie, żeś chodził złą stroną? —
W swojem wnętrzu, jak macierz, pamięta...
A i w ludziach żyjących też pono
Nie zaginie ich pamięć do szczęta,
Choć śnią dawno pod darnią zieloną...

»Starszy bracie!« tak szepcą wciąż ludzie —
»Nie zaginie twa pamięć do szczęta!
Jakoś żadnej nie służył obłudzie,
Jakoś nie znał, co droga jest kręta;
A gdy człowiek żył w trosce i trudzie,
Już z pomocą twa dłoń, jak najęta.

Już to« — mówią — »do ciebie nieboże!
Kiedy człowiek był w trosce i trudzie,
Tak bez wstydu, bywało, iść może;
Na biednegoś nie spuszczał, o cudzie!

Psów z obroży — zwężałeś obrożę,
Gdy pies warknie na biedne te ludzie.

Wszedł do ciebie komornik w swej biedzie,
Tak ty zaraz zwężałeś obrożę —
»A do nogi«, tak na psa, »sąsiedzie!«
Tak do człeka — »cóż słychać na dworze?
Trzeba koni? brat zaraz pojedzie;
Trzeba grosza? ot skrzynkę otworzę!«

Jesteś w mieście, bywało, nie rzadko
Ktoś zapyta: »Czy kumotr wnet jedzie?
Mam tłomoczek...« »Da! kładźcie, sąsiadko!
Jakoś nam się z tem wszystkiem powiedzie,
Niby stolik tak droga jest gładką —
I wy siądźcie... tu! przy mnie! na przedzie«.

Tak się zdarzy, że we wsi ktoś chory,
Już ty: »Droga, jak stolik, jest gładką,
Trzeba zaprządz, trza przywieść doktory...«
Z ludźmi zawsze, jak z ojcem, jak z matką,
Nie chadzałeś na kłótnie i spory —
Żyłeś w zgodzie z sąsiadem, z sąsiadką.

Starszy bracie! miej spokój w tej ziemi,
Jakoś w kłótnie nie wchodził i spory!
Jakoś łzy się nie poił krwawemi
Sprawiających odrobki, jak zmory.
Wszak, mówiono, z sieroty biednemi
Dzieliłbyś się i krową z obory.

Hejże! krwią ty z własnego się ciała
Byłbyś dzielił z sieroty biednemi!
Czemu śmierć cię tak rychło zabrała?
Snopki-ś zrzucał rękami skrzętnemi,
Na klepisku twa skroń się strzaskała,
Abyś znalazł wytchnienie w tej ziemi!«

Starszy w grobie trzy lata już blizko —
Spadł-ci z warstwy i skroń się strzaskała
O klepisko, o twarde klepisko! —
Ziemia nad nim zieleni się cała...
A brat młodszy?... Hej! pożółkł, jak rżysko,
Dziw, że żyje — oszalał bez mała...

Leży młodszy u Szmula pod ławą;
By wiór suchy, pożółkły, by rżysko...
Coś przewraca źrenicą tą krwawą,
A tak skomli, jak zbite to psisko;
Na tych wargach ma ślinę plugawą,
A wciąż skomli: »klepisko! klepisko!...«

»Dajcie, Szmulu, kieliszek mi świeży«,
Wybełkoce z tą śliną plugawą...
»Trzy już lata, jak w ziemi brat leży —
Upadł z warstwy... ta! miał-ci śmierć żwawą,
Na klepisku... kto wierzy, niech wierzy...«
Tak bełkoce ten młodszy pod ławą...

»Czemu, żydzie, nie dajesz?... Ta! zginął —
Na klepisku — kto wierzy, niech wierzy...
Jeszcze-ć z wódką dobytek nie spłynął,
Jeszcze-ć tam się z korczyczek umierzy...
Lejcie, Szmulu!!! Ta!... ta!... ta!... Przeminął
Czas twój, bracie... ta!... Szmulu, daj świeży!

Ta!... i jestem sam panem... ta!... ta!... ta!...
Dajcie, Szmulu!... Twój czas już przeminął...
Ta! panujesz!... ta!... w dole!... trzy lata!...
Hę?!... zabierze supasta?!... Nie zginął,
Kto się złemu tak oddał do kata!...
Dajcie!... z wódką grosz wszystek nie spłynął!...«

Hejże, zginął, hej, zginął, jak prósze,
Kto się złemu tak odał[20] do kata!...

Siedzi młodszy w chałupie: swą duszę
Snać wymiecie, tak pyskiem zamiata,
Tak wygraża się onej Polusze,
Tak ci nad nią wciąż trzaska, jak z bata...

»Przyśnią ci się żydowskie szabasy« —
Tak się swojej wygraża Polusze —
»Nawet w domu kawałka okrasy
Jałowizną mnie tuczy!... Wysuszę
Tuk ci z krzyża!... Darł będę ci pasy!...
W twojej własnej unurzam cię jusze!...

Masz!...« i miskę jej rzuci pod nogi! —
»Tuk wysuszę! darł będę ci pasy!...
O nieszczęsna godzino, gdy w progi
Moje suka ta weszła!... Za lasy,
Za te góry, na dzikie rozłogi
Lepiej pójdę — na troski, niewczasy!!!...«

»A! idź sobie!« — Poluchna odpali —
»Idź za góry! na dzikie rozłogi! —
Sami czarci mi ciebie nadali!
Dawniej były i brogi i stogi,
Dziś się nawet chałupsko już wali —«
»Milcz, ty suko! a wara do nogi!...«

»O! ja biedna!« — i we łzach utonie —
»Dziś się nawet chałupsko już wali!
Toć ze sierści oblazły ci konie!
Krówska miechem by nakrył!... Zabrali
Za podatek jałówkę... Patrz! żonie
Nagie boki wyłażą... Cóż daléj?...

Cóż? gdy pójdzie tak strata po stracie?
Jałowicę już wzięli... patrz! żonie
Nagie boki wyłażą... Hej! bracie!
Starszy bracie!... Dlaczego twe dłonie

Tak ostygły przed czasem?... Nie w szmacie —
Ty byś kazał mi chodzić w robronie...

Chustki-ś sprawiał francuskie!... Dlaczego
Takeś zastygł przed czasem?... Nie w szmacie
Ja chodziła...« »Ty suko! niech strzegą
Czarci twojej golizny! Niech na cię
Wszystkie spadną morówki! Do złego
Kto mnie kusił?... co nocy... tu... w chacie?!!!«

»To dla synka...« »A! suko! niech spadną
Na cię wszystkie morówki, do złego
Żeś skusiła... Dla synka!... Oj! składną
Miałaś, suko ty, gębę... Weź tego —
Weź mi z oczu gadzinę szkaradną...
A!... zrób rozdział!... Niech czarci cię strzegą!...

Jedno panem być musi w chałupie!...
Masz to państwo!... Gadzinę szkaradną
Weź mi z oczu, inaczej rozłupię
Jako szczypę na dwoje!...« Aż zbladną
Mu te wargi, aż zbladną, jak trupie,
Gdy go w duszy te złości opadną...

A nie rzadko zjawiają się złości,
Aż mu wargi te bledną, jak trupie...
Dobrych myśli, spokojnych tych gości,
Nie powita snać młodszy w chałupie...
Hej! zapomniał braterskiej miłości —
Złe w nim siadło, jak w jakiej skorupie.

Ni mu żona dziś w sercu, ni dziécię —
Tak!... zapomniał braterskiej miłości,
Więc mu kołkiem stanęło już życie...
Dawniej z roli miał tysiąc radości,
Dziś i rola — jak gdyby na zbycie,
Rodzi kłosy, co pełne są — czczości...

»Ba! i zbędę się ciebie!...« Tak szlocha —
»Już ty jesteś, jak gdyby na zbycie!
Dawniej matka, a dzisiaj macocha!
Dawniej ziarna, dziś murzu sowicie,
Na nic brona i na nic już socha!
Hej, ty rolo! ktoś przeklął cię skrycie...

Moja głowo!... Przekląłem sam rolę,
Że tu na nic i brona i socha!
Samem posiał w pszenicy kąkole,
Stała z niej się przezemnie macocha!
Wezmę torby i pójdę na wolę —
Na ten wicher, co wieje!...« Tak szlocha.

Tak i przyszło, że poszedł z torbami
Na ten wicher, co wieje, na wolę...
Bo i jakżeż mu sypać ziarnami
Miały kłosy, gdy puścił tak rolę?!
Nie domierzwił, nie chodził skibami,
Więc i ziemia mu rodzi kąkole.

A jak dojrzeć wszystkiego tem okiem?
Jak domierzwić, jak chodzić skibami,
Gdy duch brata tak krok mu za krokiem:
»Bracie! brata zabiłeś cepami!!!«
Jak szerokie to pole, w szerokiem
Tak go polu duch brata wciąż mami...

»Pójdę!... Pójdę!... Opowiem w urzędzie« —
Tak-ci jęczy w tem polu szerokiem —
»Powiem: patrzcie, prześwietni wy sędzie!
Ona plama na skroni! nad okiem! —
To od cepów... Niech koniec raz będzie...
Jam go zabił... w stodole... przed rokiem...

Gdzie przed rokiem?... Ba! cztery miesiące,
Jak od cepów tych zginął... Niech będzie

Raz już koniec!... Tak powiem: Gorące
Były-ć wtedy dni jeszcze... Na grzędzie
Były kury... nie kury... łaknące
Były wróble, prześwietni wy sędzię!

Tak on mówi: »lichoto ty marna!« —
Nie na kury, na wróble łaknące
Tak on mówi i rzuci im ziarna
Całą garścią... tak na wiatr... w to słońce
Onym wróblom tak sypnie!... Hm! parna
Była pora... dni były gorące...

Tak! pamiętam... coś z cztery tygodnie,
Jak on wróblom tak rzucał... Hm! parna
Byłać pora... pamiętam... Jak kłodnie,
Tak się wróble objadły... »Ochfiarna
Już, powiadam, twa ręka...« Na zbrodnię
Chęci-m nie miał... te ziarna! te ziarna!...

Tak!... za ziarna-m go zabił... »Ty, bracie!
Już twa ręka ochfiarna!... na zbrodnię
Chęci nie mam«, tak mówię... »W zapłacie
Jednak«, mówię do brata tak zgodnie,
»Onoć ziarno nie będzie... W tej stracie
Moja strata... patrz! wróble, jak kłodnie!...

Lepiej zawieźć, powiadam, na młyny,
Niż te ziarna tak sypać ku stracie
Onym wróblom!« Tak mówię... »Jedyny!
Mój jedyny!« on do mnie, »toć w chacie
Dosyć u nas dobytku, ptaszyny
Niech też mają coś boże!... Tu! macie!...

Macie!« mówi i ziarna znów rzuci,
»Dosyć u nas dobytku, ptaszyny!«
Tak powiada... Urzędzie! nie smuci
Mnie to wcale, że onej godziny

Takem zabił dwa wróble: przewróci
Pies się nawet od cepów... Bez winy —

Tak! bez winy nie jestem... Ba! szczerą
Mówię prawdę: Urzędzie! przewróci
Pies się nawet, a cóż tu dopiero
Marny wróbel... od cepów... Hm!... kłóci
Brat się ze mną — tak, kłóci: »Ty, sknero!
Tak cię ziarnko dla wróbli już smuci?...«

Mówił w żartach — oj! żarty są zdradne!
»Smuci ziarnko cię«, mówi, »ty sknero!«
Tak ja na to: »Braciszku!... tak, ładne
Masz-ci, mówię, dobytki, lecz spierą
Wnet ci skórę, gdy będą tak składne
Twoje ręce w rzucaniu...« Tak!... szczerą

Mówię prawdę, urzędzie!... Tak rzekłem:
»Już w rzucaniu twe ręce są składne!...
A masz prawo do tego?... Przed piekłem
Nie odpowiesz... za ziarno!...« Hm!... wpadnę
Tak na niego ze słowem tem wściekłem:
»Czyjeż«, mówię, »dobytki te ładne?

Czyby twoje?... Tak twoje, jak moje?...«
Wręcz tak wpadnę ze słowem tem wściekłem...
»Wszystko, mówię, tak moje, jak twoje,
Więc jednemu do ziarna« — tak rzekłem —
»Wara! wara!... Braciszku! nie boję
Ja się gniewu twojego... Tak siekłem,

Jak ty, mówię, to zboże, że wara!
Wara tobie jednemu!... Nie boję
Twych się gniewów!... Co?« mówię, »niezdara
Byłby ślepy, że rzucasz, jak swoje,
To, co wcale nie twoje... Człek hara«,
Tak powiadam — »na kogo? na roje!...

Tak!« powiadam, »na roje!... Tak! mówię,
Człek na całe wciąż roje tak hara!
Ślepi, głusi przychodzą, jak mrówie,
A ty dajesz... Z czyjego talara
Dajesz grosze?... Toć każde obuwie
Wnet się zedrze i grosz nasz, jak para...

Pęknie, mówię, najlepsza rozwórka —
Najsilniejsze się zedrze obuwie,
I nasz grosz się rozwieje, jak chmurka...
Ba! zrób rozdział, dziel choć półzłotówię!...
Będziem wiedzieć, tak! czyja jest skórka,
A czyj płatek!...« Tak jemu wręcz mówię...

Dziś nie wiedzieć, prześwietny urzędzie!
Czyj jest płatek, a czyja jest skórka...
Jedno panem w chałupie niech będzie —
Tak ja mówię!... Tak mówi i córka
Bartłomieja Swobody, wy sędzie!
Tak!... Poluchna tak mówi... A! gburka!...

Gburka z ciebie, Poluchno!... Niech czarci
Oną córę Swobody, wy sędzie!
Niech ją czarci! bo Bóg już nie skarci
Mojej suczki... Ty! suczko! Dwie piędzie
Były ziemi, jest jedna... Nie warci
Czasem ludzie tej ziemi... Niech będzie!...

Suczko! zgadnij! zagadka: Oj były
Dwie! dwie piędzie, jest jedna — nie warci
Ludzie jednej?... zgadywaj... już siły
Nie masz na to, by zgadnąć? niech czarci
Ciebie, suczko!... Jest inna, tak: żyły
Dwa! dwa braty, jest jeden... Jak z barci —

Tak! jak z barci ci żywot osłodzę,
Jeśli zgadniesz tę inną: Oj! żyły

Dwa! dwa braty, jest jeden... Na drodze —
Na rozstajnej, około mogiły
Brat-ci zabił braciszka: niebodze
Młode latka, jak kwiat, się skończyły...

Nie na drodze, w stodole! w stodole
Brat-ci zabił braciszka: niebodze
Tak zmarniały te latka!... Przez pole,
Tak, prześwietny urzędzie, przechodzę,
Chcę zobaczyć odrobki... »Jak mole«,
Brat powiada, »harują...« Nie zgodzę —

Ej! nie zgodzę się z tobą... U Żaka
Wzdyć harują w odrobkach, jak mole,
Ale u nas?! .. Gdzież modła jest taka,
By za pół dnia odrobku dać rolę —
Cały zagon na marchew?... niech skaka
Pies komornik ze trzy dni, jak w dole —

Jako w dole wilczysko!... Niech w żniwa
Za zagonik pod marchew tak skaka
Cały tydzień, powiadam... Oliwa
Niech raz wyjdzie już na wierzch: Bodziaka,
Brat mój starszy — tak! Jan się nazywa,
Zrobił ze mnie, patrzajcie! żebraka...

Świetny sądzie! tak żądam też cosik:
Jako brat mój, co Jan się nazywa,
Po Walentym — choć ludzie »Walosik«
Nibyć zawsze gadali — podrywa
Na mą krzywdę nie własny swój trzosik,
Jako obcem zagony obsiewa —

Obcem, mówię, nasieniem — a przecie!...
Na mą krzywdę nie własny swój trzosik
Wciąż podrywa: Toć inni na świecie
Gospodarze, Żak Wojciech, Jan Włosik,

Maciej Piętka, tak mówią: »Jak chcecie!
Dam pod marchew, lecz nie dam za grosik!

Nie dam za ten fenyżek dla dziada!
Dzień odrobku za skibę! jak chcecie!...«
Tak-ci mówią, mój zasię brat gada
Z moją krzywdą: »Ha! bieda was gniecie,
Dam pod marchew za pół dnia...« Okrada
Mnie ten brat mój — czy wiecie? czy wiecie?!...

Świetny sądzie niech wyrok się stanie:
Dał pod marchew za pół dnia... Okrada
Mnie ten brat mój!... Braciszku! jak banie
Wozisz z miasta kobiety... Niewiada,
Skąd masz prawo zabierać w osmanie
Co się zdarzy — i babę i dziada!...

Konie męczysz! ścierają się koła,
A skąd prawo zabierać w osmanie
Co się zdarzy?... Powiadam już zgoła:
»Uczyń rozdział, a wtedy, ty, panie!
Rób ze swojem, co zechcesz! jak smoła
Wtedy lep się do dziadów w gałganie...

Z miasta całe zabieraj obozy —
Tak! rób ze swem, co zechcesz!... jak smoła
Wtedy lep się!... Niech psują się wozy!
Męcz swe konie! okuwaj wciąż koła!
Na postronki kręć nowe powrozy,
Niech ci rwią się, jak zechcesz!... Lecz zgoła —

Tak! powiadam ci zgoła, że zasię
Wciąż na nowe wydawać powrozy,
Pókąd niema rozdziału...« W tym czasie,
Świetny sądzie! pełniutkie my wozy
Mieli żyta... Poluchna w okrasie
Opływała — doprawdy! aż zgrozy

Brały człeka na tłustość jej pyska —
Opływała tak Polka w okrasie...
Świetny sądzie! brat starszy z klepiska
Całą garścią brał ziarna i ptasie
Brzuchy, mówię, wypychał... Niech ciska,
Kiedy zechce, ze swego, lecz zasię —

Zasię, mówię, jest bratu do ziarna,
Co ni jego ni moje!... Niech ciska,
Gdy się rozdział już stanie... Hm! parna
Była wtedy godzina... Ludziska
Gdzieś na polach... Żoneczka, jak sarna,
Pogoniła do miasta... Zbyt blizka

Juści nie jest ta droga... Coś kaczek
Wzięła z sobą żoneczka, jak sarna,
Czy koguta na sprzedaż — przysmaczek
Jest to niby żydowski... Tak! skwarna
Była-ć chwila... Jak nędzny robaczek,
Człek się pocił, jak glista przemarna...

My w stodole, powiadam młócili...
Człek się pocił, jak nędzny robaczek...
Wtem w sąsieku mój mały zakwili,
Tak zaskwierczy, jak koło od taczek:
Firut! firut!... Brat starszy w tej chwili
Rzuci cepy: »niedoszły chrześniaczek!

Mój Walosik!...« tak woła... »mój złoty!...
Firut! firut!...« Tak starszy tej chwili
Z bachorzątkiem się ciaćka... »Roboty
Byś się trzymał«, powiadam; »wybili
My ćwiercinę zaledwie... aż poty
Cieką ze mnie, a ten się tu mili...

Jakiż będzie zarobek dziś czysty?
Ziarna ledwie z ćwiercina, a poty

Cieką ze mnie, powiadam, jak z glisty!...
Ten się ciaćka!... Ja nie mam ochoty
Sam pracować... Chłop z niego sążnisty,
A chce mu się bawiuchnać... w wymłoty!...

Tak! powiadam, bawiuchnać chce mu się,
A chłop z niego, powiadam, sążnisty!
Zresztą, mówię, cygański Jezusie!
Co przechrzciwasz dzieciaka? Mój-isty
Syn, nie żaden Walosik... Za włósię
Szkapę ciągnij, nie człeka!...« »Nieczysty

Chyba w tobie rozpuścił języki« —
Tak brat starszy... Ja na to: »za włósię
Ciągnij szkapę, rób innym przytyki,
Mój jest Kazio... Kaziunio... Polusię
Idź się spytać o imię!... Nie w smyki
Pójdzie syn mój, lecz w pany chce mu się...«

»A cóż tobie się plecie po głowie?
Czy to w pany chce mu się czy w smyki,
Tego dzisiaj nie wiedzieć« — odpowie —
Tak odpowie brat starszy — »tu krzyki
Twoje na nic« — odpowie... — »W narowie
Już, powiada, masz takie języki...«

»Ba!« ja na to — »trafiłeś, jak w sedno!...
Mam w narowie, czy nie mam w narowie,
Co jest komu do czego?... To jedno:
Mój nie żaden Walosik...« »Hm!« powie,
»Ale miał być Walosik!...« »Obrzedną,
Stul-że gębę, bo dam ci — na zdrowie!«

Ale miał być Walosik!... Patrzcie go!
Hm... Walosik!... Stul gębę obrzedną!
Miał czy nie miał! cóż tobie do tego?...
Miał być!... prawda!... Oj! duszę mą biedną

Niech, urzędzie! ratują od złego
Oneć boże anioły! To jedno —

Tak! powiadam, to jedno: Polusze
Rzekłem w czas jej, powiadam: »Od złego
Niech ratują anioły mą duszę!...«
Tak jej rzekłem — »nie wezmę innego
Do kościoła... dyć! brata wziąść muszę
Do chrzestnego obrzędu świętego!...«

Przyszedł czas jej... Tak!... zległa... na lato...
Juści, mówię, że brata wziąć muszę
Do kościoła... »A! pewnie!« tak na to
Poluchniczka... »znać, w głowie masz prószę,
Zamiast mózgu... Jaguchę pękatą
Weź do pary!... idź, powiedz Jagusze!...

Idź!... kumoszko! jej powiedz!... Idź! kumie!
Powiedz bratu... Weź Jagnę pękatą!...
Pewnie jeszcze »Walosik?...« Rozumie
Głupi! chłopski!... a toć to zatratą
Będzie dziecka, gdy w paniątek tłumie
Będzie w szkołach — a przecie jest na to!

Mówię tobie, o Boże mój święty!
To dla dziecka zatratą gdy w tłumie
Paniąt gruchnie: »Walenty bez pięty!...«
»Ha! ha!« szydzi Poluchna... »jak w szumie
Tak wciąż będzie pomiędzy panięty
Twój synalek... O chłopski rozumie!...

»Walek — chłopski synalek!...« Mój Boże!
Tak wciąż szumi pomiędzy panięty...
»Co? Walochu! chcesz grochu? chcesz może?...
Walosiczek! grosiczek już ścięty!...
Hę? Walosik? chcesz cosik?...« Niech złożę
W grób się raczej, ty głupcze przeklęty!...

Nie pozwolę na śmiechy... ha! w grobie
Raczej«, mówi Poluchna, »się złożę,
Niż tak synka własnego ozdobię...
Będzie Kazio!... Kaziunio!... We dworze
Jest też Kazio... Kaziunio... w osobie
Swojej własnej pan Kaźmierz!... mój Boże!...«

Tak!... wyciągnie Poluchna z pierzyny
To maleństwo: »pan Kaźmierz w osobie
Swojej własnej!« — powiada... »Jedyny!
Słodki!« mówi, »na honor i tobie«,
Mówi, »wyjdzie i dziecku, gdy chrzciny
Z ekumonem wyprawisz... Chudobie

Twojej będą«, powiada, »honory,
Będzie zaszczyt dla dziecka, gdy chrzciny
Też tak z pańska wyprawisz...« Na bory
Tak! na lasy tej samej godziny
Było wygnać oboje, psie twory!
Ona sukę z szczenięciem... Hm!... winy —

Mojej winy w tem niema... Na cztery
Było wygnać je wiatry, psie twory!...
Tak!... poszedłem do pana Mizery —
Juścić pany są takie rozpory —
I powiadam: »tak! panie, ze szczeréj
Niby prośby to słowo: dał choréj,

Mówię, Pan Bóg żoneczce co nieco —
Trzeba ochrzcić... więc mówię ze szczeréj
Niby prośby: tak! mówię, że lecą
Niby wiórki, gdy ostrze siekiery
Niby drzewa dopadnie; z kobiecą«,
Niby mówię do pana Mizery,

»Tak samiutko, powiadam, jest dolą —
Tak! jak z drzewem jest z dolą kobiecą:

Ledwie człowiek pomyśli, a z wolą
Juści bożą jest, mówię, co nieco,
Więc trza ochrzcić... Ha! kolki ją bolą,
By był chrzestny po temu... »Ze świecą«,

Tak powiada, »trza szukać chrzestnego« —
Anoć troszczy się o to, aż bolą
Kolki, mówię, Poluchnę, od tego,
Więc przyszedłem i proszę: mą solą
I mym chlebem nie gardźcie, mojego
Potrzymajcie wej! do chrztu... tak z wolą

Mojej żony upraszam...« Stało się:
Nie pogardził mym chlebem, mojego
Trzymał do chrztu — Kaziunia!... Walosie,
Walosiki nie u mnie!... »Niech strzegą
Złe cię duchy, braciszku, że w kłosie
Tyle, mówię, jest ziarna czarnego...

A kto winien!?...« Prześwietny urzędzie!
Niech go strzegą złe duchy, że w kłosie
Tyle murzu jest, mówię... Ta! będzie
I supasta, a wróble, jak w rosie,
Tak się kąpią w tem ziarnie... Hm! wszędzie
Powiadają: »stało się! stało się:

I brat starszy się żeni...« »A! bratku!
Wróble kąpią się w ziarnie, a wszędzie
Mówią, jako się żenisz?... Dostatku
Na dwie żony nie starczy... Tak będzie:
Twoja wygna Poluchnę... Niedźwiadku
Jadowity! jest prawda w tym względzie?«

Tak się niby go spytam... »Z chałupy
Obca wygna Poluchnę!... Niedźwiadku!«
Tak powiadam: »niech będą dwa trupy,
Nie dwie żony!... powiadam... Obiadku

Nie doczekasz, powiadam... Tak, z kupy
Pójść musimy!« »Ba! idźże, idź, bratku!...

Ja zostanę na śmieciach... mam prawo...«
»Tak!« powiadam, »musimy pójść z kupy!...
Jakoś starszy, więc mówisz plugawą
Oną gębą, że wyjdę z chałupy,
Że ja wyjdę?... W godzinę patrz! krwawą
Powiedziałeś te słowa!...« Ha! trupy!

Trupy, widzę, mnie gonią!... oj!... gonią!...
Widzę, jeden na czole ma krwawą,
Czarną plamę... to brat mój!... z tą skronią!...
A ten drugi... to ojciec!... Legawą
Gońcie sukę... Poluchnę!... Aż dzwonią
One kłosy, gdy pędzą tą ławą —

Ławą żyta... O Boże!... o Panie!...
Gońcie sukę!... Poluchnę... niech dzwonią!
One żyta zmarniałe!... Na słanie
Nawet słomy nie będzie... Ha! koniom
Na osypkę nie starczy... Szatanie!
Bracie! goń ją!... Jak gonią! jak gonią!...«

Tak-ci, mówię, w tem polu szerokiem
Jęczy młodszy, ten żebrak... »Szatanie!
Bracie! goń ją«, tak woła z tem okiem,
Jako szczerki czerwonem, w łachmanie
I z kosturem, a deszczu potokiem
Tłumi burza to straszne wołanie...

Anoć gorzkie spotkały go losy:
Stracił wszystko, a deszczu potokiem
Tłumi burza szalone te głosy,
Które z piersi wyrzuca... Widokiem
Tego żyta, co obce już kosy
Ścinać będą hej! roczek za rokiem,

Truje rozum i serce swe truje —
Tego żyta widokiem, co kosy
Hej! ścinają już obce... Nie czuje
Nawet, mówię, że żyw jest, że rosy
Nagie stopy mu myją, że pluje
Mu szaruga w te oczy... O losy!...






IX

SALUSIA ORCZYKÓWNA



I.

». . . . . . . . . . . . . . . . Salusię
Orczykównę pamiętasz?... jedyną
Mikołaja, włodarza, córusię?...
Owoć małą to było dziewczyną
Za twych czasów, a tu lata płyną,
Więc też pewnie wyszła ci już z głowy?
Tak! nieszczęsną wróciłeś godziną:
Źle się u nas dziś święci; niezdrowy
Wiatr wieje... ach! a ona! co za los surowy!...«

I roztoczy opowieść przedemną,
Gdym go badać rozpoczął, ciekawy;
Lecz opowieść tak smutną i ciemną,
Jak strop niebios, gdy ranek go mgławy
Zamknie w uścisk obłoków, że, łzawy,
Snać o jasnym zwątpiłeś błękicie,
Snać już w promień nie wierzysz złotawy —
Ach! opowieść tak smutną, jak życie,
Jak chłopskie, polskie życie, lśniące w łzach obficie.

Lecz nim treść wam i słowa powtórzę,
Ile w mojej uwięzły pamięci,
Pewno wam się, tak myślę, przysłużę
I po waszej uczynię to chęci,
Gdy was poznam z człowiekiem — wszak nęci

Każda nowa znajomość, — co z swojem
Przelał sercem zapach sianożęci,
Połączony z łzą potem i znojem,
W tę pieśń, co jest boleścią i strasznym przebojem...

Mój przyjaciel, Walkowiak Ignacy,
Dawny sąsiad rodzinnej zagrody,
Dokąd często zachodził po pracy,
By poskarżyć się z ojcem na chłody,
Na przednówki, na braki pogody,
Lub pogadać o wojnie, co w świecie
Krew przelewa, nakształt taniej wody,
Był człowiekiem, jak wszyscy — ot, wiecie,
Jak wszyscy, których bieda niezbyt czule gniecie.

Młodym nie był, choć trudno powiedzieć,
By przedwczesna go starość trapiła;
Zawsze żywy, nie umiał dosiedzieć,
W ruch go wieczny gnała jakaś siła;
Gdyś nań patrzał, myślałeś: mogiła
Chyba mu się nie rozewrze żadna,
Chyba w lód mu nie zetnie się żyła;
Śmierci praca nie będzie tu snadna,
Jeżeli się nie skradnie, tak, jak złodziej, zdradna.

Ślad niedoli czułeś tylko w głosie,
Drżącym, smętnym, i w łzawej źrenicy,
Promieniejącej, jak ów modrak w rosie,
Który wyrósł w pośrodku pszenicy;
Lub płonęła, jak płomyk w gromnicy,
Co w bladawe rozpływa się żary
Obok zwłoków, w żałobnej izbicy,
I migoce, gdy powiew, przez szpary
Wcisnąwszy się do chaty, złoży się na mary...

Był więc człowiek, jak wszyscy, choć może
Nad wieloma miał pewne zalety:

Na niejedno poskładał się łoże
I nie jednej doznawał podniety;
Lubił zajrzeć do książki, gazety,
Grosz niejeden sam na to poświęcał;
Na weselu lub chrzcinach do fety
I wesołej uciechy zachęcał
I sianem się, o pomoc gdy szło, nie wykręcał.

Gdy był dzieckiem, marzyli ojcowie,
Jakby z niego uczynić księżula;
Wszak to w chłopskim już leży narowie,
Że ksiądz nawet godniejszy od króla.
Ale Ignaś, jak hula, tak hula:
Za pazuchą z półłokciem kiełbasy,
Którą wciska mu dobra matula,
Miast do szkoły — na łąki i lasy,
Motyle goni barwne i spłasza bekasy.

Godzinami przyglądał się w mlecze
I w te jaskry, co po ścieżkach rosną;
Patrzał w strumień, co cicho tak ciecze
I tak szemrze, snać piosnkę żałosną...
Słuchał żyta, co, nim kłosy posną,
Pobielałe i ścięte na wieki,
Gwarzy z słońcem, z błękitem i wiosną —
Hej! zapewne, że czas niedaleki,
Gdzie ziarno mu wysuszą bezlitośne spieki.

Zimą, w wieczór, siadał na przypiecku,
Oko wieszał na wargach babusi,
Kiedy stara opowiada dziecku
O tej zmorze, która chłopów dusi,
O tym dawnym dziedzicu, co kusi,
Co nie znalazł za krew ludu ciszy
Poza grobem i błąkać się musi,
Aż lud biedny żal jego usłyszy,
Przebaczy mu, choć przezeń we łzach ledwie dyszy...

Kiedy podrósł — a któżby go ganił?
Prosty, krzepki był, jak dębczak w lesie, —
Jeździł z ojcem; ojczysko furmanił:
Nie myślano jeszcze o tym biesie,
O tej czerni, co dziś cię poniesie
Mil na dobę sto, parą skrzydlata...
Był w Frankfurcie i Lipsku na mesie,
Widział ludzi i kawałek świata —
Dziś jeszcze nieraz myślą w te czasy ulata...

Kilka morgów mu ojciec zostawił,
Kilku pracą uczciwą się dobił,
Chociaż ręce dorobek mu krwawił,
Choć mu kłopot w czole bruzdy żłobił,
Nie uważał na trudy i robił...
»Starość«, myślał, »przychodzi jak z płatka,
Źleś ją przyjął, gdyś nie przysposobił
Trochę grosza — ludzka pomoc rzadka:
Opierać się na sobie trza aż do ostatka.

I o dzieciach pamiętać potrzeba« —
Żonę pojął z wioszczyny sąsiedniéj:
»Dałeś życie, daj i kawał chleba;
Szczęście dzieci — to kłopot jest przedni,
Już to ptak jest«, rozumiał, »pośledni,
Który jajka składa w gniazdo cudze;
My swych piskląt nie rzucim, choć biedni«,
Rzekł do Jagny, »by w obcej wysłudze
Marniały, chyba na śmierć przed czasem się strudzę«.

Śmierć nie przyszła, lecz Jagna spoczywa
Dawno, dawno, pod wierzbą, co płacze,
Gdy jej liście wiatr dżdżysty obrywa
I gotuje im losy tułacze...
On się w długie nie wdawał rozpacze,
Jęknął głucho, łzę otarł sukmaną —
»Nie ma plemię«, tak mówił, »prostacze

Nawet czasu, by nad ukochaną
Wypłakać się do syta łzą, z duszy wylaną«.

I na pole szedł prosto z pogrzebu,
Zerwał kłosek i ważył go w ręce,
I, źrenicę podniósłszy ku niebu,
Rychło serce utopił w podzięce:
»Panie! w szczęściu tyś widny i w męce —
Więc pozdrawiam za ciężkie cię kłosy
I za czarną tę boleść cię święcę;
Człowiek płacze i żyto się w rosy
Załzawia, skoro tego zapragną niebiosy...«

I znów pracy oburącz się chwyci,
Z krnąbrną biedą na nowo się porze;
Rzuca werko, nim dzień się rozświéci,
Nim się krwawe rozpłomienią zorze...
Chude szkapsko do pługa — i orze,
Płachtę z ziarnem na szyję — i sieje...
Codzień patrzy, jak rośnie mu zboże,
Codzień większe mu rosną nadzieje —
Po zimie przyjdą żniwa... jak się dusza śmieje!...

Dzisiaj schedę przekazał na syna,
Pomagając w podwórku, to w roli,
Lub do córki — córunia jedyna
O granicę się z swoim biedoli —
Pomknie czasem, gdy czas mu pozwoli:
Z dziećmi umie wyżyć bez poswarku,
Pieści wnuki, aż go w piersiach boli,
A wnuczęta głaszczą go po karku:
»Dziadusiu, jutro jarmark; co nam dasz z jarmarku?«

Ludzie mają starego w poszanie,
Jak on, nikt tak z pomocą nie skory;
Czy się jaki przypadek gdzie stanie,
Wzdmie się bydlak, czy w wiosce kto chory,

»Mądry Ignac« do izby, obory
Z rozchodnikiem lub kwieciem lipowem —
Miał tych leków zawsze całe wory —
»Mądry Ignac«, mówiąc jednem słowem,
Był końcem i początkiem w tem życiu wioskowem...

II.
»Chcesz, posłuchaj... Ale może wódki
Kieliszeczek?... Daj-no butelczynę,
Jędruś, z szafki!... Tak, trochę na smutki,
Tak, na troskę, na czarną godzinę!...
Więc po latach nareszcie w gościnę
Do starego przyszedłeś zagrody;
Czas przemienił i naszą wioszczynę —
Z nim nie żarty... No, włóczęgo młody,
Na zdrowie!... mało warta, choć lepsza od wody...«

I w źrenice mi spojrzy z uśmiechem
I pogładzi mnie ręką po skroni!
»Toć to wypić pewnie nie jest grzechem« —
I kieliszkiem w kieliszek zadzwoni,
Że aż kilka kropelek uroni —
»Człowiek darmo chce udawać zucha;
Młodość znika, nie dognasz w sto koni,
Jak wiatr jaki, tak przed tobą dmucha:
By trochę się orzeźwić, dobra-ć jest siwucha...

W dzień Szkaplerznej słyszałem z ambony,
Gdym był w Sielcu na wielkim odpuście,
Że wynalazł ją anioł strącony
I rozpala nią piekła czeluście,
Że trza wołać: »szatany! nie kuście!«
Gdy się taka przybliży ponęta...
On, jegomość, wyglądał coś tłuście,
Pewnie wino... Ale rzecz to święta...
Ja myślę, że kropelki Bóg nie popamięta.

Dawniej, widzisz, za jedną kwaterkę
Oddawali prawie zagon cały;
Mosiek rad się zadawał w szacherkę,
Bo też robił interes nie mały...
Jeszcze kłosy w polu nie dojrzały,
A chłopisko już wnętrze rozgrzewa,
Wszystko na pniu sprzedaje, niedbały;
Patrz! ten folwark, schowany za drzewa,
Do dzisiaj jeszcze nosi miano Przepijewa...

Kiedy była separacya, pomnę,
Gdy się do nas zjechali z urzędu
Jakieś draby-ci szwabskie, ogromne,
Że człek prawie dostawał obłędu;
Kiedy nosy, pełne psiego swędu,
Jęli wtykać, wiesz w nieswoje rzeczy,
To-ci wszystko drżało z tego względu,
Wszystko »czystą« od strachu się leczy,
Że kręcił się, jak owce, ten naród człowieczy.

Chłopy w kąty, do stajen, obórek,
Albo w pole, by schować się w stogi,
Jakby Szwed się pojawił lub Turek;
Tylko baby, pijane niebogi,
Jak nie schwycą, za miotły, ożogi,
Jak nie wrzasną: »A won tu, psiawiary!«
Tak-ci Niemcy kiert zaraz i w nogi,
Aż za nimi kurz się podniósł szary —
Uciekli, jak mówili, przed smrodem opary...

Bo i przyznaj, z tych wszystkich nowości
Nawet psu byś budy nie postawił,
Człek się dzisiaj już wprawdzie nie złości,
Jak ten finek, tak się obłaskawił,
Ale czy nas ten podział wybawił?
Jakie dał nam ten wymiar dobrocie?
Jeszcze nikt się w rozkoszy nie pławił,

Jeszcze nikt się nie zanurzył w złocie:
Dał szczęście, że się człowiek może kąpać — w pocie.

Toć i dawniej, ile człowiek baczy,
Nie bywało zbyt lepiej na świecie,
Ale zawsze-ć tak jakoś inaczéj —
Tak na sercu, chociaż kłopot gniecie,
Lżej po trochu!... Pamiętam, gdy w lecie
Pastuch gminny tak zadął na trąbie,
To najmniejsze cieszyło się dziecię,
To-ci całe jęło gwizdać Dąbie,
Jak ptactwo, wej! w tym lesie, który szwab dziś rąbie.

Albo jak też to było, gdy człowiek
Pognał szkapska na wspólne pastwiska!
Przez noc całą nie zmrużyłeś powiek;
W trawieś leżał — dziś i trawa nizka,
Tak nie rośnie, jak przedtem... Koniska
Szły, gdzie chciały; nikt nie znał granicy —
A tyś patrzał w to niebo, co błyska
Gwiazdeczkami, jak światło w kaplicy,
Lub żytaś słuchał szumu i ciężkiej pszenicy...

Powiadają, że gwiazdy, to dusze,
Które Pan Bóg na niebie umieścił;
Ja-ć tem głowę sobie dawno suszę,
Ale prawdy niktby nie obwieścił —
Mniejsza o to! Gdy łan tak szeleścił,
Toś pomyślał, że po życie brodzą
Owe dusze, co pewnie wypieścił,
Sam je Stwórca, że taki blask rodzą —
Człek słuchał, choć mu ciarki po skórze przechodzą.

Zwłaszcza ojciec Salusin — nie służył
Wtedy jeszcze pod panem: w dostatki
Jakie takie dom rodziców płużył —
Jak z rękawa ciągle sypał gadki;

Zawsze mówił, że miał je od matki,
A matusia — któżby to wybadał?
Dziś już prawie taki bajarz rzadki:
O tych duchach, co kuszą, powiadał,
O starym tym kościele, co się gdzieś zapadał.

Były-ć bagna, to prawda!... Przed laty
Mnie samemu w mule bydlak zginął,
Tak, pamiętam, cielaczek pstrokaty...
Rzeźnik, mówię, żaden nie ominął
Mej obórki, żeby nie rozwinął
Kilku srebrnych z węzełka talarów...
Człek żałował... Gdy łódką podpłynął,
Aby straty poszukać, w ten parów,
Zapomniał, gdy zawrzasło ptactwo śród moczarów.

Tak coś w wnętrzu mierziło, gdy wiosną
Szliśmy nieraz na łąki, po jajka —
Wiesz, po czajce: tam sitowia rosną,
Tam strzepoce się kaczka lub czajka
Coś cię woła — powiesz, że to bajka,
Lecz i ptaki do ludzi gadają: —
»Iii-gnaśśś...« Macierz Mikołajka
To mawiała, że i ptaki mają
Swą duszę, którą czasem dyabły opętają...

Ale ja-ci w to nigdy nie wierzę:
Czyż podobna, powiedz, jak Bóg żywy,
By pod takie jedwabniste pierze
Miał ukrywać stwór się niegodziwy?
Przecież człowiek czuje się szczęśliwy
Patrząc na to miluchne stworzenie...
Jak to w głos się odezwie jękliwy,
Jak zaśpiewa, to aż słodkie drżenie
Przejmuje wszystkie kości — aż się gną golenie...

Tak! to szatan opętał dziś ludzi,
Duszę kupił za marną mamonę;

Ledwie człowiek ze snu się przebudzi,
Już pigułki gotują mu słone:
Ten-ci przyjdzie i wrzeszczy, że one,
Niby gęsi, polazły mu w szkodę,
Ów-ci znowu nasyła mi żonę,
A ta szczeka, że pod jej zagrodę
Podeszło moje krówsko... Bij grom w taką modę!...

Człek gdzie stąpnąć dalibóg! dziś nie wie,
Żeby czasem nie zgiąć cudzej trawki;
Choćby w gardle piekło cię zarzewie,
Pić strach prawie z sąsiedzkiej sadzawki;
Wszyscy dzisiaj — to jakby pijawki,
Co chłeptliwie ssają krew czerwoną;
Jako kruki, jak te czarne kawki,
Gdy obsiędą mierzwę porzuconą,
Tak wszyscy dziś ohydy mają pełne łono.

Do chałupy nie wchodzi bogactwo,
Choć się każdy do koszuli poci;
Choć z wądolców wygnali już ptactwo,
Choć na murszach pszenica się złoci,
Nikt tak jakoś nie dojdzie do kroci...
Postawili cukrownię... niech kaci!
Wnet cukrownia wszystkich ogołoci;
Sadzą ćwikłę, chłop na ćwikle traci,
Mozołem się i trudem obcy parch bogaci.

Bo ci z naszych — to pożal się Boże!
Jakby jakieś się licho uwzięło...
Ani to się wygrzebać nie może,
Tak po uszy w bagnisku zabrnęło...
Jak te kłosy, które złe podcięło,
Tak marnieją te nasze szlachciury!
Żeby-ć jeszcze to samo ginęło,
Ale to-ci, jak liście wichury,
Rzucają tak na pastwę dziś i chłopskie skóry.

Pewnieś czytał, że i dwór dąbiecki
Meklebury czy pomry zabrali —
Słyszysz? słyszysz?... szczeka pies niemiecki,
Znają go tu i wielcy i mali:
Stąd-ci wszystko, co dawne, wygnali,
Nawet psiarnię; »bo to polska psiarnia«,
Tak te mądre przybysze gadali;
I na ludzi stąd przyszła męczarnia:
Rozpierzchli się po świecie, że aż strach ogarnia.

A kto winien? dyabli to tam wiedzą!
Boże, przebacz, że tak język bluźni,
Lecz człek w dreszczach, jak zając pod miedzą,
Więc i z dobrem słowem się opóźni.
Kiedy język ci się raz rozluźni,
To jak młyńskie kamienie tak warczy,
Albo kuje, jak ten kowal w kuźni,
Nie uważa już na nic — nie starczy
I pacierz, gdy bluźnierstwo raz duszę obarczy.

Stary dziedzic — pamiętasz go jeszcze?
Miał, gadali, złota pełne skrzynki:
Dąbie, Wióry, Zaborze i Leszcze,
Dawniej nawet Zagaj i Wycinki —
Wszystko jego... zboże szło na rynki,
A on jeździł... któżby wiedział, czemu?
Ekonomy to-ci czyste młynki
Wyprawiali harapem: polskiemu
To chłopu nie nowina, więc ulegał złemu.

Miał w Paryżu koni całe stada;
Wiesz, ten Szymek, co to był stajennym,
To-ci o tem dziwy opowiada:
Arabczyki pono chlebem pszennym
Kazał żywić... Że był bardzo zmiennym,
Że się kochał w różnicach, to żłoby,
Zamiast zwykłym napojem codziennym,

Kazał winem napełniać... Sposoby
Niejedne już to mają takie psie-wątroby.

A koryta to-ci miał z marmuru,
A błyszczały, jak samo południe:
»Te filary u farnego chóru«,
Mówi Szymek, »choć je nieraz żmudnie
Czyszczą dziady, nie patrzą tak schludnie«;
A przy żłobach to-ci — czysta pycha —
Były pono takie żywe studnie,
W których woda nigdy nie wysycha,
Lecz strzela sama w górę z dziobu lub kielicha...

On też pono czas przesiedział w stajni,
Gdy go ciągła zmęczyła wędrówka;
Takie pany zawszeć niezwyczajni,
By pracować, tak jak w polu mrówka,
Albo chłopstwo... Cedził jakieś słówka,
Lub papierkiem zapalał cygara —
Mówił Szymek, że stutalarówka
Nieraz poszła tak z dymem... Dyć, para,
Nic więcej, dukat u nich... nam bo grosz ofiara!...

Dziwowali się temu Francuzi,
Gdy, powiada ten Szymek, przybędą
Grzbiet poklepać »Nastusi« lub »Józi«;
Bo wiesz, pany, to świętym obrzędom
Urągając, nim szkapska dosiędą —
Ledwie im się uplęgnie, wprzód dadzą,
Jakby na chrzcie, mu imię... Łatędom
Na uciechę puszczał pieniądz z sadzą,
A ci »bon! bon, musyje!« mówi Szymek, radzą.

Ano mógł tak, bo pono-ć miał na to,
Powiadali ludziska wokoło...
Lecz gdy przyszło jedno, drugie lato,
Coś w dąbieckim dworze nie wesoło —

Sam komisarz schylił łyse czoło,
Choć je przedtem zawsze nosił butnie...
Przyszły żydki... zrobiło się goło
W okolicy... Las, jak człowiek, smutnie
Zajęczał, kiedy w drzewo żyd toporem utnie.

Szwab dziś resztki, patrzaj, wyrębuje...
Człowiekowi to-ci serce pęka,
To-ci w sobie prawie krwi nie czuje,
Kiedy słyszy, jak ten bór tak stęka...
Wiesz... przeklęta niech będzie ta ręka,
Która pierwszą podcięła dębinę,
Wiesz, tak na nic!... Niech piekielna męka
Marnotrawcę pochłonie... niech sine
Morówki, wiesz, rozniosą taką psią gadzinę!

Jak to było-ci dawniej, mój Chryste!
Kędyś spojrzał, to się las zielenił:
Sosny, graby i brzozy srebrzyste!
Tu się w słońcu jarząbek rumienił,
Tam cię wierzchem swoim dąb ocienił,
Gdyś tak kości, od pracy ułomne,
Kładł na miedzy... Bór się tak przestrzenił,
Jakby Gopło zielone ogromne,
Dziś drzewa nie znaleziesz nawet i na tromnę.

To-ci dawniej, kiedym był chłopakiem,
Po chruścinę do lasu pędziłem:
Dziś paliwem zbądź się ladajakiem,
Dziś torfiskiem palisz napółzgniłem...
Nieraz smagnął, że aż się spociłem,
Pan borowy swym skórzanym miechem,
I ksiądz złajał kazaniem niemiłem,
Ale człowiek uciekał z pośpiechem
I myślał, że co zerwał wiatr — to wziąść nie grzechem.

Ba, jegomość, kiedy w dzień odpustu
Poszła matka na spowiedź, to staréj,

Wiesz, do dworu za naręcze chrustu
Kazał zanieść aż cztery talary,
Żeby tamtej niby umknąć kary.
Nie oddała... bo skądże brać tyle,
Tak się gryzła, aż poszła na mary;
I dopiero w swą ostatnią chwilę
Zaklęła mnie, bym oddał, na spokój w mogile.

Jam-ci odniósł... Bo cóż było czynić?
Choć żal było grosiwa serdeczny,
Że tak za nic!... Czyliż miał mnie winić
Duch nieboszczki, że spokój mu wieczny
Odebrałem?... Dziś i ksiądz bezpieczny
Leży sobie w czterech ścianach dołka
I na wyrok czeka ostateczny —
Pod lipiną, wiesz, wedle kościołka,
A grosz mój z wszystkiem innem poszedł w ręce Wołka.

Bo gdy zaczną raz zlatywać listki,
To tak rwią się, aż wszystkie opadną;
Naprzód bory wzięły podłe chłystki —
Takie juchy to-ci łacno zgadną,
Skąd zaczynać, by mieć pracę snadną,
Potem folwark poszedł za folwarkiem;
Zatrzymano tylko Dąbie, ładną
Zawszeć wioskę, ustrojoną parkiem,
Z pszenicą tak, jak złoto i ze żytem jarkiem.

A pan jeździł... Dopiero na końcu,
Kiedy umarł, to na dawne smugi
Sprowadzili jego zwłoki... W słońcu
To od srebra aż kapały cugi,
Gdy był pogrzeb... Pamiętam ten długi
Szereg księży, to światło gromniczne,
Tromnę, konie te w czerni i sługi
I to chłopstwo, niby mak rozliczne —
Żegnały-ć pono wszystkich pany okoliczne...

Wyprawili wielkie egzekwije;
A nad grobem miał nasz ksiądz kazanie;
Tak-ci gadał, że wej! już nie żyje
Dobroczyńca; że za tysiąc stanie
Taki człowiek pobożny, aż panie
Wszystkie w ryki, chłopy bo jak chłopy...
Że dla ludu był, jak plastr na ranie,
A że nie szedł z pomocą w te tropy,
To czasy, mówił, winne, co są, jak roztopy.

Też-ci dalej powiadał, że czasy
Winne temu, gdy ziemi kawałka
Pan utrzymać nie może, gdy lasy
Tak, jak ludzie, padają; że całka
Boża wola w tem wszystkiem. »To gałka
Taka losów« — pamiętam wyrazy —
»Nam przypadła«, powiedział, »Pyszałka,
Co się Bogu sprzeciwia, jak płazy
Bóg zdepce! On bo pańskie wypełniał rozkazy.

Więc też Pan Bóg go przyjmie do siebie«,
Mówił proboszcz... Z księdzem nie ma spierki,
Ale gdy-ci, tak prawił, na niebie
To się naraz, kiej te czarne derki,
Pokazały chmurzyska, a świerki
Aż trzeszczały, zerwał wiatr się taki...
Pewnie niema w tem prawdy iskierki,
Ale starzy to mówią: »złe znaki,
Po duszę przylatuje kusy ladajaki...«

Były też tam — człek to się aż wstydzi,
By pomyśleć o tej rozgardyji,
Cóż dopiero, kiedy sam to widzi?! —
Jakieś panny, pewnie warte kiji,
Choć-ci w złotych łańcuchach na szyi
I w jedwabiach, aż się w oczach ćmiło...
Powiadali, że aż z Wenecyi

Czy tam skądsiś to licho przybyło —
Wiedziałem, dziś się w głowie już mi pomyliło...

Miały pono mieć tam coś z teatrem;
Pany zawsze-ć dziwowiska lubią;
To-ci pędzą, jak podszyte wiatrem,
Na kraj świata, krwawy pieniądz gubią;
O aktorki to się nieraz czubią,
To się nawet strzelają, powiada
Wojtek Szczerba, ten lokaj... Niech skubią
Swoją skórę, gdy chcą — trudna rada,
Lecz grosz marnować polski, pewnie nie wypada.

Owe-ć panny, to aż biły strachy,
Jak-ci wrzeszczeć, łamać rąk nie zaczną,
Targać włosy, drzeć na sobie łachy,
Wygadywać swą mową dziwaczną...
Człek to widział jeno rzecz rozpaczną,
Lecz Kociński, dzierżawca Zakrętu,
Co to młodość miał, powiada, znaczną,
Z Galibardym spalił Rzym do szczętu,
Tłumaczył, że to wszystko gwoli testamentu.

My patrzali, a tu one-ć damy
Pokazują jedwabie i złota:
»Wej! wej! wszystko to od niego mamy,
To sprawiła nam jego szczodrota!« —
»Hańba wielka taka psia robota«
Rzekł Kociński, gdy to nam tłumaczył;
Jedna nawet, obrzednia niecnota,
To krzyczała: »on-cić o mnie baczył,
We winie mnie wej kąpał, marcypanem raczył«.

A zaś inna, to-ci istna zgroza!
Prowadziła dwoje niebożątek
I biadała, idąc wedle woza,
Że to jego i że ma pamiątek

Dość po grafie na dowód... »Początek
Komedyi, które będą grane«,
Rzekł dzierżawca... My w oczy dzieciątek
Z ciekawości zajrzeli — podane
Na grafa tak, jak deszczu krople wykapane.

Ponoć zrazu odegnać je chcieli —
Gwoli takiej sromoty zapewne,
Ale potem się na rozum wzięli
I mówili, że to jakieś krewne
Z obcych krajów i że łzy to rzewne
Niby cieką — tak serce się żali;
»Chłopy«, mówi Zakręcki, »naśmiewne,
Lecz w tem głupie; szlachta-ć się dobrali —
Parlują to, lecz takiej mowy nie zaznali...«

»A zaś grafy«, tłumaczył Kociński,
To się nigdy nie zdradzą; umieją
Skryć interes jak najbardziej świński...«
Stara pani — różnie-ć o niej pieją,
Że to niby z doktorem... z Kurzeją
Nawet pono-ć, wiesz, co był pisarzem —
Miała je tam pocieszać nadzieją;
Coś je nawet wzięła za cmentarzem
W uściski i powiozła własnym ekwipażem...

Wszystko-ć niby tak z przyzwoitości,
Żeby ludziom pozamydlać oczy.
A ludziska, jak zwyczajnie, prości:
Siak i owak: ten i ów się boczy
Że to niby jest hańba; tym mroczy,
Powiadają, się w ślepiach; namolną
Tamci mają znów troskę... Potoczy
Ten i ów się do karczmy, wygolną
Wódczyska i poszepną: »tsia! tym wszystko wolno...«

Alem ci też nagadał... Mój Boże!...
Toć przebaczysz... Dusza też jest rada,

Gdy się trochę tak wywnętrzyć może...
Bo to teraz ni-ci do sąsiada;
Wszystko w pracy, wszystko prawie pada
Od mozołu, więc też niema głowy
Do gawędki... Ale ty — powiada
Mój-ci Jędruch, jako z tobą krowy
Wyganiał rad na pole — posłuchasz rozmowy«.

I coś mu się źrenica załzawi,
Jako w rosie to modraku kwiecie;
Ale Jędruś: »Co też tatuś prawi?...«
»No, mój synu, nie szkodzi... Toć przecie
On się tego nie wstydzi... Na świecie
Wprawdzie dzisiaj sukmana w ohydzie,
Ale-ć, mówią, różnie to się plecie —
Może jeszcze taka chwila przyjdzie,
Że chłopa też uznają, chociaż dziś jest w biédzie...«

Uścisnąłem za rękę starego:
»Bóg wam zapłać za takie mniemanie...
A jak będzie z Salusią?...« »Ta!... tego...
Hm!... z Salusią?... poczekaj, mospanie...
Cierpliwości, a wszystko się stanie...
Może jeszcze kieliszek?... tak, ździebłko...
Daj nam Boże zdrowie i wytrwanie
W tej niedoli!... Ledwie się z kolebką
Rozłączy człek, już w trudach!... No, jak? dosyć krzepką?...«


III.
»Ano, widzisz, z Salusią tak było:
Jak-ci Niemcy i Dąbie zabrali,
Tak się w dworze wszystko przemieniło —
Mikołaja z innymi wygnali,
I Mikołaj — niech go Bóg ocali,
Niech tę hańbę i smutek przeżyje!...
Przyszedł do mnie w komorne... Nie dali

My, by poszedł w świat, choć człek się bije
Sam z biedą, która chwyta, tak jak wąż, za szyję.

Muszę tylko znowu od początku
Opowiedzieć, jak się wszystko stało,
Że przybysze weszli do majątku
Dąbieckiego; że dziś już wypsiało
Dawne plemię; że fortunę całą
Zagarnęli do ostatniej skiby
Tak! tak! obcy, nie swoi!... Bolało
To człowieka, mówię bez ochyby —
Tak, jakby kto skuł serce, wiesz, w żelazne dyby...

W czasie śmierci starego dziedzica
Młody panicz był-ci jeszcze w szkołach,
Ale wrócił... cała okolica
To prawiła o wielkich mozołach,
Które przeszedł gdzieś w świecie... Na kołach
Pono jeździł bez konia; był sprytny,
Że aż straszno, mówili: w stodołach
Pewnie pustek nie będzie... Zaszczytny
To zawsze znak, gdy pan jest skrzętny i obytny.

On też, prawda, tak jak mógł się kręcił;
Grosze ściskał, po świecie nie pływał,
Jak ów ojciec nieboszczyk, co święcił
Przez rok cały niedzielę... Wyzywał
Takich wiatrem podszytych; obywał,
Powiadali, nawet się bez wina —
To jest czasem... Sam też nawoływał,
By oszczędzać, bo mówił »godzina
Jest taka, że nam krew się w zimny lód aż ścina«.

I miał prawdę... Bo jak świat ten stoi,
Jak najstarsi zasłyszeli ludzie
Od swych ojców, co to siła znoi
Też zaznali, co w niejednym trudzie
Gięli plecy i, niż pies ten w budzie,

Żyli gorzej, takich czasów jeszcze,
Jak dzisiejsze nie było... O cudzie!
Że to wszystko w tej głowie pomieszczę,
Że człeka nie dobiją te okropne dreszcze...

Ledwie temu-ć minęły trzy lata,
Tak się u nas działy straszne sprawy:
Pomnisz, była tutaj za wsią chata,
Co to miał ją Ratajczyk, kulawy —
Wiesz, na nogę utykał... z dzierżawy
Jakiejś przyszedł tu do nas; grosiwa
Miał po trochu i był człowiek prawy —
Tak niczego, więc nie żadne dziwa,
Że gwiazda mu na niebie świeciła szczęśliwa.

Aż tu naraz — człekby nie uwierzył,
Lecz sam patrzał na takie zgorszenie —
Przyszedł rozkaz, jakby grom uderzył,
By tak na psa puścił krwawe mienie;
Bo, mówili, jego pokolenie
Niby nie stąd, jeno z stamtej strony,
A dziś takie przyszło obwieszczenie,
Że gdy człowiek nie jest tu zrodzony,
To fora z nim! i na nic prośby i pokłony!

On żandarmy całował po rękach,
Ale wszystko, mówię ci, daremnie;
Płakał, jęczał, że w tych strasznych jękach
Pewnie skończy, myślałem; że we mnie,
Choć to człowiek jest twardy, najemnie,
Wiesz, tak płakać nie umie, tu w duszy
Wszystkie łzy się zebrały i ciemnie
Jakieś migną mi w oczach, a uszy
To istny huk maszyny, zdało się, zagłuszy...

Wtem za małą-ci chwilę kobiecko
Wylatuje jakoś z za chałupy

I tak krzyczy: »o mój chłop!... me dziecko!...
Moje skarby!... trupy!... trupy!... trupy!...«
My zdrętwieli, jak kamienne słupy,
Potem poszli tak za nią: w stodole,
Koło żyta wymłóconej kopy
Leżał synek, zczerniały na czole,
A ojciec tuż u belki... Ach, zamilczeć wolę!...

Bo to, widzisz, jak człek się przywiąże
Do chaciska i kawała ziemi,
Toby nie dał, choćby jaki książę —
Choćby przyszedł z urzędy wszystkiemi
I chciał płacić dukaty złotemi
Sam król jasny... Chłop jest twardej szyi,
Kiedy idzie o zagon; obiemi
Ściska dłońmi, tak, jak pierścień żmiji,
A gdy mu wydrą gwałtem, kończy z mankolii.

Pewnie myślisz, że mieli choć litość
Nad tą wdową?... O, zachowaj Boże!
U takowych dziwna jest obytość;
Tam o sercu mowy być nie może:
Choćby komu w brzuch wpychano noże,
To-ci takich nie obleci głazów;
W świat pędzili, choć był deszcz na dworze,
Że najlichszych żałowałeś płazów;
Lecz cóż tu człowiek znaczy wobec ich rozkazów?...

Powiadali, że gdzieś w drodze zległa,
Tak przed czasem, z rozpaczy nadmiernej;
Utrapienia-ć ci się nie ustrzegła,
Bo i jakże, Ojcze miłosierny!
Było strzedz się?... Ból to jastrząb żerny,
Co się rzuca znienacka i dziobem
W kark gołębia się wpija... Niewierny
Jest to czas ten, co takim sposobem
Tysiące, powiadali, stawił ponad grobem.

Dziś z chudoby niema ani znaku,
Nowy dziedzic dąbieckiego dworu
Grunt zakupił i do swego szlaku —
Wiesz, na prawo, zaraz wedle boru
Miał Ratajczyk swą schedę — bez sporu,
Za psi pieniądz przyłączył, a gomna
Dał rozebrać... Niech nas, jak od moru,
Od takiego czasu, co niż tromna
Straszniejszy, chroni, Ojcze, dłoń twoja niezłomna.

Do mnie też-ci zwaliły się posły
I tak zaraz: »Puśćcie, stary kumie,
Te wydmuchy, dach ten mchem porosły,
Nasz pan dobrze becalen rozumie,
Będzie gieszeft...« Ja zaś: »mój-ci, Blumie« —
Tak jednemu zaraz powiem na to —
»Idźcie szukać kumstwa w czarcim tłumie;
Mech czy nie mech! wy — precz z swą zapłatą,
Zostawcie mnie z wydmuchem i z omszałą chatą...«

Bo i powiedz, czyż to jest uczciwie,
Tak dla zysku oddać kąty święte?
Na kominku zagasić żarzéwie,
Od pradziadów aż dotąd nietknięte,
Że tam jakieś przybłędy napięte
Mają na to swe chęci i myśli?
Pewnie będą te syny przeklęte,
Co tak lekko z ojcowizny wyśli —
W swą księgę pewnie zły już ich nazwiska kréśli...

Mnieby serce krajało się w rany,
Mnieby ścięgna zesztywniały w ciele,
Gdybym miał tak porzucić te ściany,
Gdzie niejedno przeżyłem wesele
A i smutek niejeden. W tem siele,
Tu, gdzie człowiek pierwsze ujrzał chwile,
Tu, gdzie sadził rozchodniku ziele

Na swych dziadów i żony mogile,
Położę słabe kości i tu spocznę mile...

Ale byłem też ciekaw, co powie
Mój wyrostek na podobne rzeczy;
Zawsze-ć lepiej, pomyślałem w głowie,
Że się dusza jakoś ubezpieczy,
Bo tak wziąwszy na rozum człowieczy,
To-ci nieraz od jabłoni zdala
Pada owoc, pełen zgniłej cieczy,
Więc go wołam: »Jędruś! od Bergtala
Był Blum tu, kupić schedę i gieszeft zachwala«.

A tu chłopiec spojrzy na mnie łzawie —
Już to oczy ma po mej kobiecie,
Panie świeć jej! — i aż stęknie prawie:
»Co? tatusiu! i wy sprzedać chcecie?
Tak ja na to: »cicho, moje dziecię,
Widzisz, dzisiaj człek, jak ryba w matni:
Widzisz, dzisiaj ciężko jest na świecie —
Będziesz trzymał, choć sprzedać popłatniéj?...«
»Tatusiu«, on mi rzeknie, »aż do krwi ostatniéj...«

Ale prawda!... kiedy serce pełne,
To staremu tak się wszystko pląta,
Jakbyś widział rozczochraną wełnę —
Owoż o tem granica dziesiąta
Powiadała, że pan swego kąta
Tak nie odda na pastwę; że będzie
Mógł się dalej gnarować; że sprząta
Niezłe żniwa i że w pierwszych rzędzie
Z pewnością, gdy tak pójdzie mu dalej, zasiędzie.

I szło nieźle... Założył mleczarnię,
Z Holandyi bydła nasprowadzał,
Bo to nasze to wygląda marnie —
Człek sam nieraz swe krówska okadzał
Na Trzech-Króli, tak jak ksiądz doradzał,

Ale jakoś napróżno... Cud boski!
Szwajcarami folwark poobsadzał,
Że mówili: »Ej, ten graf Borowski
Wykupi niezadługo cały klucz ojcowski!...«

Aż tu naraz — ludzie węch-ci mają,
Jak psy gończe — w okolicy gruchnie,
Że baumajstry do dworu zjeżdżają,
Że graf nie chce mieszkać w starem próchnie,
Że dwór słaby, lada wiatr go zdmuchnie,
Że za mały na pańskie dostatki;
Że się dziedzic zakochał w córuchnie,
Wiesz, tej starej, obrzękłej sąsiadki,
A ta jej, mówią, nie chce dać do takiej klatki.

Budowali... Człeka strach aż bierze,
Jak ten pałac pod ręką wyrastał;
Te-ci okna! te mosiężne dźwierze —
Jak w kościele... Graf pieniędzmi szastał,
Bo to, mówił, taki czas dziś nastał,
Że gdy idzie o tak wielkie dzieło,
Człek nie na to, by się skąpstwem chlastał...
Budowali-ć... Dobrze się poczęło,
Lecz źle się miało skończyć: wszystko licho wzięło...

Szkoda grafa... Niezły to był człowiek
I na chłopów, jak Kociński gada,
Nie spoglądał z pod wyniosłych powiek;
Lecz dzierżawca mówi: »trudna rada;
Przeznaczenia nikt-ci nie wybada,
Jednak widną to idzie koleją,
Że wrodzona słabość ich opada,
Że jej pany zwalczyć nie umieją:
Gdy nie tak, to inaczej, lecz zawsze marnieją...«

Co się dzisiaj z nim stało, nie wiedzieć;
Jedni mówią, że w zamorskie kraje

Gdzieś wyjechał; inni, że ma siedzieć
Tam w Poznaniu i do gazet daje
Swoje pisma. Wiesz, rozum ustaje:
Jednak, choćby z kilku zagonami —
Szczęście-ć zawsze w roli jeszcze pszaje —
Winni tacy pozostać i z nami,
Jak z bratem brat, tak harać, a nie być — grafami.

Przecież mają nauki co nieco,
Przyzna im to każdy, oczywiście;
Więc też dobrze, gdy chłopa oświecą,
Tak od serca, nie na swe korzyście...
Drżą-ci nieraz, jak na drzewie liście,
Bo gdzie haczyk, tam się też zahaczy
Człowiek łatwo... Lecz tu, wyraziście
Mówię, na co?... Niech robią inaczéj,
I chłop ma miękkie serce i wszystko przebaczy...

Że z ich winy lud wycierpiał dużo,
Toć to prawda, wiesz, jak świat jest stara.
A i teraz z tą ostatnią burzą,
Co tak przyszła znienacka, jak mara,
Dobrześ widział: na wargach ci para
Zamarzała, jak biedni ludziska
Opuszczali czworaki; talara
Pewnie nie miał z nich żaden, a rżyska
Naokół — nigdzie pracy zdaleka ni zblizka.

Mikołaja przyjąłem do siebie,
Bo to, widzisz, przyjaźń od młodości;
Choć się człowiek sam zaledwie grzebie,
Gdy gość w domu to i Bóg zagości...
On-ci nigdy w wielkiej obfitości
Niby nie żył, więc biedę przetrzyma,
Tak myślelim. Ludzie, jak my, prości
Lada czem się obędą. Niech zima
Przeminie, to i pójdzie, o to troski niéma.

Ale nie szło... musiał sprzedać krowę;
A to przecie tobie nie nowiny,
Że człek życia oddałby połowę,
A nie puścił tego bez przyczyny;
Przy bydlaku spędza człek godziny,
To po sierści go gładzi, to pieści:
»No, ty stara, mój skarbie jedyny!
Nastąp-że się!... jedz-że!... bodajżeści...«
A kiedy trza się pozbyć, to człek drży z boleści...

Wtem przysłali orędzie z folwarku —
Było to tak jakoś koło postu —
Że niech jeno włodarz nagnie karku,
Niech się tylko ukorzy po prostu —
Chłop-cić, mówią, niby bez pokostu,
Lecz się kłaniać umie, gdy potrzeba, —
To go przyjmie pan dziedzic... Wiesz, ostu
Człekby spożył, gdy mu braknie chleba,
A zresztą — toć pokora prowadzi do nieba.

Poszedł... Nam zaś nie pojąć w rozumie,
Skąd się naraz wzięły te przyjaźnie;
Bo choć kum mój po niemiecku umie —
Był też w wojsku i ze mną wyraźnie
Widział Paryż — chociaż też pokaźnie
Niby z swojej wygląda postury,
A robotą to jeno tak maźnie,
Zawszeć rzecz to niezwykła, by który
Tak niemiec sam się troszczył koło polskiej skóry...

Aż-ci do mnie po miesiącach kilku,
Wchodzi stary, siny, jak otręby,
Więc ja w żarty: »No, ty, jakiś wilku,
Co się chmurzysz? chcesz mnie wziąść na zęby?
Same kości, więc ci nawet gęby
Niema po co otwierać... A może —
Możeś przyszedł do mnie w dziewosłęby,

Toć Salusia, jak chojarek w borze,
Więc pewnie czas jej sprawić trochę szersze łoże...«

»Ta Salusia!...« zamruczał pod nosem...
Tak ja znowu: »Co tam za kłopoty!
Żeby-ć jeszcze każdy takim losem
Mógł się cieszyć! Jak ten dukat złoty,
Twa dziewucha!... Zresztą we wymłoty,
Tak po żniwach, pogadamy z sobą;
Wiesz, mój Jędruch nie jest bez ochoty;
A to chłopak — nie zna się z chorobą:
Ja myślę, że podoba nam się pewnie obom.

No, no, dalej!... nie kwaś się tak bardzo!
Nie po żniwach, to i do ostatek
Poczekamy; przecież nie pogardzą
Dotąd sobą. Chłopczysko ma latek
Coś dwadzieścia i kilka, a kwiatek
Istny z raju Salczyne policzki;
Takie stadło, to dobry zadatek:
Będą wnuki, jak dęby, bez sprzéczki,
A wnuczki, jak matusia, prawdziwe różyczki...«

Bo też prawda, że na okolicę
Nikt nie widział podobnej dziewuszki;
Taka prosta, jakbyś ulał świécę;
A te oczy! a te małe nóżki!
A tę chustkę, jak podwiąże w różki,
Na warkoczach — no, to człek niemłody,
Niedaleki śmiertelnej poduszki,
Ale, mówię, to-ci czyste gody!
Aż strach, ażeby nie wleźć w jakie korowody!

Na wesela i na różne tańce
Zapraszali też ją wszyscy chętnie;
Nawet Niemcy, takie samozwańce,
Nie patrzali na nią obojętnie.
Bo też wiedzą o tem dokumentnie

Ludzie wokół, że mało uciechy
Bez Salusi; wszystko idzie mętnie,
Gdy jej niema, a gdy jest, to śmiechy
Tak wciąż się rozlegają, że się trzęsą strzechy.

Czasem aż-ci pobudzi do płaczu;
Tak przed rokiem na weselu Anny,
Wiesz, tej »małej«, córki po Spochaczu,
Jak zaśpiewa do młodej-ci panny:
»Zdejmij z głowy wianeczek rucianny,
Niech ci swachy obetną warkoczki!
Już nie naszyś ty kwiatku dziewanny,
Już nie naszyś! otrzyj ciemne oczki!«
To wszyscy my-ci we łzach, jak jakie wymoczki...

Tsia!... tak było... Tylko uważałem,
Że się czasem aż za bardzo darła
Do zabawy; że się aż na całem
Trzęsła ciele; że się nie oparła,
Aby nie iść, gdy u Wojtka Karła
Na »Wygodzie« zaczęli rzempolić.
Ale cóż to?... Toć i moja zmarła —
Niech ją z czyśćca raczy Bóg wyzwolić —
Wolała też tak sobie, niźli się mozolić.

Jednak prawie żaden-ci nie powie,
Że z niej licha była gospodyni,
Statek przyjdzie wraz z czepkiem na głowie.
Tylko jedno — lecz i to nie czyni
Wielkiej wagi, jak co nieco w skrzyni
Jest grosiwa: — jedwabie, korale
Gdy zobaczy, to się cała miéni;
Nawet w poście, wiesz, na »Gorzkie żale«
Szła czasem zbytnie strojna, a tego nie chwalę.

Ale to się młodzikom podoba,
Więc też przy niej niejeden się kręci:

Nie dziwota, takowa osoba
To, jak cudo, każdego przynęci;
Człowiek prawie traci na pamięci;
Gdy go taka ogarnie pokusa;
Jam też widział, co się z moim święci;
Na zapłociu — któżby tam wisusa
Mógł ustrzedz — niejednego porwał jej całusa...

Zresztą, mówię, nie była od pracy:
Samem patrzał, jak bieżała w pole;
A tak zawsze wesoło: »Ignacy!«
Gdy mnie ujrzy, mówiła, »kąkole
Idę plenić... Zawsze-ć żyto wolę...
Wy, jak kąkol, Jędruś bo jak kłosek —
Co? ojczulu, zrobicie nam dolę?«
»Ano«, takem pomyślał w półgłosek,
»Synowa, jakby ulał — ale też na włosek!...«

Gdy był u mnie Mikołaj, to trudno
Było wiedzieć, co się u nich dzieje:
Wiesz, z mrukliwym wszak pogadać żmudno,
Bo to ani miejsca nie zagrzeje —
To coś sapnie, z gorzka się zaśmieje,
A o ludzkiem słowie ani słychu,
Niby milczkiem żółć-ci swoją leje;
On też zaraz ku jakiemuś lichu,
Gdym wspomniał o ożenku wyniósł się pocichu.

Tylko ludzie coś bąkali wkoło,
Że tam owo w chałupie włodarza
Płynie życie jakoś niewesoło;
Że Salusia, zamiast do ołtarza
Z mym Jędruchem... Ale człek nie zważa
Na te bzdurstwa: za bardzo jej wierzył,
Więc też wieść ta wcale nie przeraża;
Choć się rumór coraz bardziej szerzył,
To wszystko człek spokojną jeszcze miarą mierzył.

Aż dopiero coś we dwie niedziele
Znów Mikołaj przyszedł w moje progi;
Tylko chwiał się, wiesz, jak owo ziele,
Jak bylica w rowie, wedle drogi...
Ledwie mógł się utrzymać, tak nogi
Mu się trzęsły... Coś nie w kłąb się wije,
Pomyślałem. Może, że mu stogi
Deszcz podmoczył i miał termedye
Z dziedzicem, więc też na to z markotności pije.

Ledwie raczył ze mną się przywitać;
I ja czułem, jak mu ręce drżały;
O przyczynę chciałem się zapytać,
Bo mnie kłopot ogarnął niemały;
Aż on stołki, co przy ścianie stały,
Kopnie nogą i sam na łóżczysku —
Tak u brzegu siadłszy, zasapiały,
Jęknie: »Suka!... człowiek w pośmiewisku!...
Daj koni!... wywieź precz stąd... utop gdzie w bagnisku!...«

Teraz otom widział wszystko jaśnie,
Ale jeszcze mitygować pocznę:
»Pewnie nie tak!...« Lecz on znowu wrzaśnie,
A wejrzenie coś miał strasznie mroczne:
»Wywieź psinę!... to rzeczy naoczne —
Gdzie w moczary wywieź precz! przed ranem...
O północy, na miejsca uboczne!...«
Więc ja z cicha »A z którym poganem?«
»Niech czarci!« on mi na to; »a z kimbyć tam? z panem...«

Tyle, widzisz, było z tych dobroci:
Nie na darmo przyzywał do siebie
Nowy dziedzic włodarza. Nikt kroci
Nie pozyskał bez trudu; w potrzebie
Nieraz człowiek, jak robak, się grzebie,
Drży, jak robak, dziś w ten czas ciężarny;
Ale wiesz ty: by o nędznym chlebie

Módz żyć dalej, by za chleb ten czarny
Swą hańbą jeszcze płacić — wiesz, to żywot marny!

Powiadali, że Bergtal przypadkiem,
Idąc przez wieś, spotkał włodarzównę,
I że w oko mu wpadła. Toć kwiatkiem,
Mówię, była; toć pewnie jej równe
Żadne dziewczę na świecie; a główne,
Że, jak mówią, miała takie oczy,
Co to niby coś są wielomówne,
Co to niby każdego przeroczy,
Że za nią to się każdy, mówią, w przepaść stoczy...

Jak tam przyszło do tego, toć plotą
O tem różnie: jedni, że to była
Ta dziewczyna już z taką ochotą,
Że ta chwila razby się zbliżyła —
Jeśli nie dziś, to jutro; że siła
Dawał pan jej pozłotek i groszy,
Tak znów drudzy; a rada patrzyła,
Mówią, na to, w tem, jak paw się pstroszy;
Znów inni, że jej ojca, mówił, precz wypłoszy...

Ja bo myślę, że tak jedno z drugiem;
A z człowiekiem to tak jest, jak z rolą:
Nie podda się, dopóki jej pługiem
Nie pogrozisz... Samą bożą wolą
Cóżby żyło... Nigdzie też nie golą,
Jak to mówią ludziska, bez mydła...
Gdy się topór, wiesz, zetknie z topolą,
Drzewo padnie; na konia wędzidła
Nie zbraknie; dziewczę głupie, łatwo wziąć je w sidła.

Wina zawsze na mocniejszych spada,
A za winą to i zemsta idzie;
I też słusznie; sam Pan Bóg powiada
W piśmie świętem: »Drzyj przedemną, żydzie!«
Zwłaszcza, jeśli w takim wielkim wstydzie

Z czyjejś winy znajdują się biedni;
Jeśli lud ten w smutku i ohydzie
Pogrążają ci, co stoją przedni,
Za nędzną łyżkę strawy, za ten chleb powszedni.

Przed wieczorem, nazajutrz — wiesz, pomnę,
Było to tak w połowie miesiąca,
Na pożniwach, we wrześniu: Ogromne
Panowały-ci jeszcze gorąca,
Że aż liście wypełzły od słońca,
Co tak piekło, jak istne żarzewie —
Szykowałem koniska: bez końca
W jakiej trosce, w jakim byłem gniewie,
Że tak ją miałem wywieźć, ach! nikt tego nie wie.

Lecz cóż było tu robić?... W południe,
W dniu tym samym, gdy się w upał męczę
Na podwórku: naprawiałem studnię —
Obniżyły się nieco poręcze —
Był znów u mnie Mikołaj... Ja klęczę
I coś wbijam kawał gwoździa w drewno,
Na »szczęść Boże!« »Bóg zapłać!« wyjęczę
Ledwie z spieki, a on mnie tak rzewno
Zagadnie: »Wywieź Salkę; w Będzinie mam krewną.

Co się stało, to się nie odstanie«, —
Rzecze dalej — nie był już pijany,
Jak w ten wieczór poprzednio. — »Na śmianie
Ludzkie człowiek«, wiesz, mówił, »skazany;
Wytykają go palcem; poszany
Nie ma żadnej, jakby zbrodnię spłodził;
Będzie lepiej, gdy ten płaz skalany
Pójdzie z oczu!...« Jam się wreszcie zgodził,
Bom widział: od rozumu już prawie odchodził.

Tylkom radził, niech choć z dzień poczeka,
Bo tak parno i niebo się chmurzy,

A zaś Będzin to droga daleka —
Z cztery mile... Nocna jazda służy
Szkapskom, prawda! ale tak w czas burzy
To się zdarzyć może rozmaicie...
Lecz on na to, że mu czekać dłużéj
Zbyt jest ciężko — i łzę otarł skrycie, —
Że z chwilą mu każdziutką, mówił, brzydnie życie...

Wyruszylim... Ona w tyle siadła
Na siedzeniu, które takem z prędka
Zbił ze słomska... Trzęsła się, pobladła,
Jak ta ryba, gdy ją schwyci wędka.
Nikt a nikt jej nie żegnał, a miętka
Zawszeć w duszy niewiasta; mnie do niéj
Coś przemówić też nie brała chętka —
Wiesz, z żałości. Więc podciąłem koni
I milczkiem tak z podwórka, że niech Pan Bóg broni

Zawył tylko za nami nasz finek,
A to, mówią, znakiem nawałnicy...
To też ledwiem stroną do Wycinek
Na trakt wjechał — wiesz, koło przecznicy,
Za chudobą Bartosza Kozicy,
Gdzie to stoi ta stara figura,
Tak się naraz coś od błyskawicy
Jęło migać... Zwiększyła się chmura,
Zagrzmiało... I znów naraz niebo jak purpura.

Chciałem wrócić... Jazda będzie licha,
Takem myślał... Jeszcze z strachu skona,
Więc też do niej przemówiłem z cicha:
»Co, Salusiu, wrócimy?...« Lecz ona,
Prawie cała chustką zasłoniona,
Nawet na mnie oka nie podniosła,
Tylko westchnie coś tak z głębi łona:
»Jedźcie dalej!...« Niech grom tego posła,
Co przyszedł do włodarza!... Więc na to wyrosła!...

Jechaliśmy... Ściemniło się mocno,
Jak z okseftów padała ulewa,
Gromy biły i biły! A nocną
Tylko ciemnię, niby jakie tczewa,
Rozdzierało łyskanie, że drzewa
Nade drogą jakby oblał złotem...
Człowiekowi rozum się zaćmiewa:
Jakem, zlany ulewą i potem,
Zajechał do Będzina, to sam Bóg wie o tem...«

IV.
»Po miesiącach« — tak mi dalej stary
Począł prawić — »w śnieżny dzień lutowy,
Gdy się wciska mróz przez wszystkie szpary,
Siedzę sobie przy piecu; niezdrowy
Byłem trochę, jak to wiesz: połowy
Życia człek już dawno nie pamięta;
Wtem ktoś drzwi mi otwiera — listowy!...
»A witajcie!...« »Bóg zapłać! przeklęta
Zawieja, że człek lezie, jak gdyby miał pęta...«

»Cóż tam macie?...« »Ano, liścik mały...«
»Skąd?...« »Ze świata...« »Świat duży...« »Z Berlina«.
»A od kogo?...« »Czorty go tam znały,
Że dla niego człowiek, jak gadzina,
Musi broczyć w tych zaspach...« »Toć wina
Pewnie tutaj niczyja« — ja na to...
»Ba i prawie! ale jak osina
Drżę od zimna...» »A przecież nie lato...«
»Nie kpijcie sobie, stary; lepiej tak! choć z stratą«.

I palcami zabębni po grdyce...
Lecz ja rzeknę: »Co tam z stratą! wiécie,
Że to u mnie, choć się tem nie szczycę,
Zawsze jeszcze starczy na wypicie
Ze znajomym... Miotła rośnie w życie,

A i człowiek jest też, jak kostrzewa,
Między ludźmi, jeśli na obycie
Z przyjacielem lub druhem nie miewa
Kropelki nawet darmo... No i cóż? rozgrzewa?...«

Nalał sobie raz, drugi... Tymczasem
Ja caluśki aż w głowę zachodzę,
Skądby było to pismo... Za lasem
Nibyć człowiek nie mieszka; przy drodze,
Jak to mówią; więc ci też niebodze
Na znajomych nie braknie... Lecz listy
Zawszeć rzadkie; tak na jednej nodze
Przyjdzie czasem nowina... To czysty
Specyał list ze świata, zwłaszcza w czas śnieżysty.

Czyby, myślę, miał Kaźmierczak do mnie
Wystosować kilka słów z obczyzny?
Tylko mi się zdawało ogromnie,
Że aż het tam! gdzie to kraj jest żyzny
W drogie wina — nad »Rajnem«, siwizny
Szedł się stary doczekać, zdaleka
Od kobiety i dzieci, ojczyzny
By już więcej nie ujrzeć... Człowieka
Za pracą to, sam Bóg wie, dokąd wiatr zawleka.

Albo może — tak znów medytuję,
Pisał Antek Kowalczyk, ten z Mszyska,
Po mej siostrze, który odsługuje
Teraz w wojsku... Serce chłopaczyska,
Widać, niezłe, kiedy, choć nie zblizka,
I o wuju baczy poniewoli...
Lecz mi znowu myśl do łba się wciska,
Że się gdzieś tam nad morzem biedoli,
W Zonburgu, przy ułanach, het! na duńskiej roli.

Więc tak trzymam ten list nieotwarty
I oczami za napisem śledzę.

Czy też do mnie; czy czasem nie żarty
Stroi ze mnie listowy: o miedzę
Przecie zaraz tak, jak ja się biedzę,
Jeszcze drugi, też Walkowiak, hara;
Ale rychtyk — Ignacy! koledze
Zaś mojemu jest Wojciech... Niech skara
Mnie Pan Bóg, jeśli zgadnę, skąd ten list, jak mara...

Wtem mój Jędruś aż się w głos zaśmieje:
»No i coście tak się zadumali?
Czy też o tem, co się w świecie dzieje?...
Pewnieć jeszcze króla nie wygnali
Z Bulgaryi... A bo co?... Gadali,
Że wej! nowe chcą robić giewery,
Będzie bieda... Co, tatusiu? daléj! —
Czy o liście? — toć nie bez kozery
Ktoś pisze... Więc otwórzcie... Dajcie te papiery...«

»A dyć! prawda!... na-że i przeczytaj!
Bo ja, mówię, już mam słabe ślepie...«
O te dawne oczy się nie pytaj,
Co widziały, gdy się kania strzepie
Gdzieś o milę, lub gdy wiater ściepie
Jaki listek z białaku, co szumi
Nad Zaborzem... Dzisiaj, choć przyczepię
Szkła do nosa, to zalewie umié
Wzrok dojrzeć wieży w Leszczach... Starość wszystko tłumi...

Ani pewniebyś nie zgadł, od kogo
Było ono pisanie ze świata!
Od Salusi!... O dziewczę, niebogo!
Na co tobie też przyszło!... Twe lata
Tak są młode, a tu ani brata
Ani kuma śród obcych... Mój Chryste!...
Jak te liście, które burza zmiata,
Tak też giną twoje dni, w rzęsiste
Skąpane łzy, nieszczęsna!... Ciężki los, zaiste!...

Jak-ci wtedym wywiózł ją do ciotki,
Tak do czasu o niej wieści żadnéj...
Bo choć różne chodziły tu plotki,
To niepewne... Ludzki język zdradny:
Kiedy idzie o kłamstwo, to składny,
Jak dwie śruby; ale zechciej tylko
Coś od prawdy usłyszeć, szkaradny
Bywa wtenczas — dobrąś przyszedł chwilką:
Tak syczy, jak ta żmija, a tak dżga, jak szpilką...

Od Orczyka też-ci niezbyt wiele
Człek usłyszał; milczał, jak zaklęty,
Gdy o córkę chodziło... Wesele,
Widać, wszystko mu znikło; niezgięty
Przytem z niego jest człowiek: choć pręty
Byś na plecach mu łamał, to słowa
Ci nie piśnie... Mój patronie święty,
Ty od ognia! gdy się pali głowa
I serce, wtedy na nic prośby i namowa.

Myśmy sami słali też orędzie
Do Będzina, tak z pociechą trocha:
Niech przetrzyma, wszystko dobrze będzie,
Nie od tego jest serce Jędrocha —
Że ją zawsze tak, jak dawniej, kocha,
Choć zbłądziła... Ja-ć jej nie winuję,
Widzisz, zbytnio, a i chłopak ślocha
Nieraz w kącie nad Salką — dyć, czuję,
Że sam się pewnie jeszcze bardziej od niej truje.

Zaś samemu w takim niby czasie
Jechać do niej, jakoś się nie godzi;
Jeszcze ciotka krzykłaby: »A zasię
Obcym do nas!...« Wiesz, w onej powodzi,
Gdym ją zawiózł — choć o to nie chodzi,
Ale zawsze — nawet nie prosiła
Na poczęstne... Sekutnica! złodziéj!...

Herod czysty! Jeszcze dawniej była
Tu u nas i tak zaraz: »Nie wam się rodziła!...«

Niewiadomo, co tam ludzie rzekli,
Bo to dzisiaj bratu człek nie wierzy:
Ze zazdrością wszyscy, tak, jak wściekli,
A na Jędrka to niejedna mierzy
Tutaj we wsi... Niech no tylko szczerzéj
Powie słówko, pierwsze gospodynie
Tak od razu z córkami... Toć szerzy
Wieść się o nim, toć na okół słynie,
Że z niego chłop nie żarty, żona z nim nie zginie.

Ile z listu wymiarkować można,
To się posły jakoś źle sprawili;
Pewnie nawet hałastra bezbożna
Wręcz przeciwnie gadała... Nabili,
Znać, jej głowę, że niech się nie sili
Na czekanie, bo, miasto powrócić
Tutaj do nas, to od onej chwili
We świat poszła — za mamkę; a rzucić
Swe gniazdo, to tak, jakby na śmierć się zasmucić.

Lub też pewnie trochę było pychy
W tej dziewczynie, że po takim kroku
Niby wracać nie można; że lichy
Będzie czas jej i że na nią z boku
Będą patrzeć... Toć prawda! na oku
Mają taką! Gdy się raz co zdarzy,
Tak-ci ludzie zaraz, jak do skoku:
»Co rok prorok! któż jej tam na straży —
Z pewnością nie raz jeszcze!« A jej się ni marzy.

Już w ich rodzie leży ona duma:
Ongi siostra jej matki tak samą,
Mówię, była — nawet moja kuma;
Prowadzała się ze Stachem Szramą,
Lecz ją rzucił... »Ej-że nie bądź damą!«

Rzekł jej inny; »pójdźma do ołtarza!...«
Ale ona, że »tu z taką plamą
Żyć nie może«; już na nic nie zważa;
I poszła w świat — na marne... Tak się nieraz zdarza...

Gdy mi czytał chłopak list Salusi,
Tak mi się coś zdało matyjaśnie,
Że z dziewczyną nie rychtyk być musi —
Kołomętne pisanie, tak! właśnie,
Jakby rozum straciła. Toć gaśnie,
Mówią rozum, jak gwiazda na niebie;
Nic-ci wieczne, widać rzecz tę jaśnie,
Więc i rozum niby w grób się grzebie —
Lecz czekaj, dam-ci list jej, chowam go dla ciebie...«

I czerwoną mi skrzynkę otworzy,
Która stała przy ścianie w zakątku,
I na stole przedemną położy
Plik papierów w starem zawiniątku:
»Są tu różne«, powie, »od początku
Człek to zbiera, tak na okazyą,
Bo-ci, mówię, przy tym świętym piątku,
Nieraz z sądu — człekby płacił szyją,
Gdy zginie; toć na troskę tylko ludzie żyją...

Ale masz go!...« Wyciągnąłem dłonie
Po kawałki papieru, zżółkłego,
Jak te liście, gdy topoli skronie
Odrze z krasy ręka jesiennego
Wiatru, posła i zwiastuna złego —
Onej zimy, co w całunie, blada,
Na mogile, której kruki strzegą,
Jak on upiór się zjawia i siada,
Pustemi patrząc oczy, szepcząc: »biada! biada!...«

Wygładziwszy więc papier skłębiony,
Na niewprawne, a stawiane zwarcie,

Spojrzę głoski. Górą: »Pochwalony
Jezus Chrystus...« Potem: »Mój bękarcie!...«
Dobrzeż czytam?... Wytężam uparcie
Wzrok na pismo, bo nie wierzę oczom;
Ale prawda!... Czytam dalej: »Czarcie!
Psie ty obcy!...« Jeszcze dziś się mroczą
Przedemną te litery, żyją, rosną, kroczą...

Mimowoli-m utonął w zamysły,
List mi wypadł z trzęsącej się ręki,
Spojrzę w okno: nad wioską zawisły
Sine nieba, jak baldachim miękki
Z ciemnawego jedwabiu. W rozjęki,
Lecz tak ciche, że ledwie je słyszeć,
Wiatr się rozlał i wierzby piosenki
Rozpoczęły melodyjne dyszeć,
A smutne, a tak rzewne, ach! że nie opiszę-ć...

Gdzie horyzont oparł swoje końce
Het! aż na te piaszczyste pagórki,
Umierało zwolna, zwolna słońce,
Wpół skażone plamą czarnej chmurki,
Co z mgieł ziemi wstała... Wnet, a córki
Nocnych zmroków, gwiazdy srebrnopusze,
Zapłonieją świecącemi piórki
Ponad słońca mogiłą, jak dusze,
Co schodzą, aby patrzeć na ziemskie katusze.

Ludzie z pola powracają drogą,
Z której kurz się wznosi płachtą szarą —
Idą wozy, ładowane mnogą
Przekosztownych, ludzkich sił ofiarą;
Czas wykopków. Skrzypią osie, gwarom
Towarzyszy chudych koni rżenie,
Aż ich nozdrza, opryskane parą —
Snać się cieszą, że oto wytchnienie
Już czeka na nie w stajniach przy sieczce i sienie.

Wnet ubiegła mej zadumy chwilka,
Pomieszane przerwały ją głosy:
Przed sąsiednią chałupą bab kilka
Jęło wrzeszczeć pod same niebiosy;
Tłum dzieciaków, obdarty i bosy
Aż rzechotał, wypuczywszy brzuchy,
Gdy hyeny szły sobie we włosy;
Wrzask się wzmagał, to opadał, głuchy,
Chrapliwy i chwarszczący, jako żwir ten suchy.

Wszystek brud ten, co, ukryty, drzemie
Na dnie ludzkiej natury, tu ożył:
»Ty małpisko! ty cygańskie plemię!
Byczy rodzie!« — tak się jad ów srożył —
»A wej! znajdek!...« »Sam pies cię podłożył
W gniazdo twojej matuchy!...« »Fe suka!
A ty byłaś jałówką?... co?... Dożył
Twój-ci ojciec pociechy: nauka
Niedarmo! toć większego niema nad cię tłuka!...«

Odwróciłem się cały ze wstrętem
Od tych ludzkich pohańbień obrazu:
Płaz się wala w bagnisku, lecz świętem
Jest przy sercu ludzkiem serce płazu;
Człowiek nie zna litości; rozkazu
Przeświętego nie słucha, co płynie
Z jasnych niebios i na miejsce głazu,
Gdy brat zgrzeszy w nieszczęsnej godzinie,
Poleca rzucać chlebem, tak! chlebem jedynie...

Przebudzony, list podjąłem z ziemi,
By go czytać w półmrokach zachodu,
Przysunąwszy rękoma drżącemi
Prosty stołek do okna... Ta wrzodu
Ciecz, to ścierwo obmierzłego płodu
Ludzkiej nędzy, dopiero widziane,
Widma walki bez końca i głodu,

W krwawą we mnie łączyły się ranę
Z boleścią słów Salczynych, co na nic stargane...

»A ja-ć tobie« — były dalsze słowa —
»Bękarciku, przygotuję łoże,
Jak na puchach żydowskich twa głowa
Spocznie... Patrzcie, Ignacy!... Mój Boże,
Mój ty miły!... Rogoże! rogoże!
Tu rybacy łówcie, tu złowicie
Cacy rybkę... Jędruś, jak te zorze,
Twoje ślepki... Co? co? moje życie!...
Patrzajcie, jaki ogień!... łunę czy widzicie?!...

Hej łowili rybacy po rzece,
Burmistrzankę spotkali... tonęła...
Toń-że do dna, ma córko!... Brr! lecę!
Lecę do dna, tatusiu!... Zajęła
Już ją głębia, ratujcie!... Upięła
Dziś żydówka w jedwabie bachora,
W aksamity!... »A fajnes!« poczęła
Mówić do mnie piegowata siora,
»A bękart twój!« Co? bękart?... do dwora!... do dwora!...

Panie ojcze, rydlik mi się złamał,
Kiedym poszła dziś rano na pole...
Pełłam kąkol... Jędruch kłamał! kłamał!
Wy jak kąkol... zawszeć żyto wolę;
Co? tatusiu, zrobicie nam dolę?
W polu sosna aż rośnie do nieba,
A tu topól... patrzajcie, kąkole!...
Pobierzmy się, kawałeczka chleba
Będziemy się dorabiać, nam go bardzo trzeba...

Piszę do was z kraju dalekiego
Te słów kilka, jak mi też się wiedzie —
Jestem zdrową, dzięka Bogu, czego
I wam życzę... Dzisiaj na obiedzie

To my mieli ryby, różne śledzie
I koszerne; prawie się nauczę
Jeść z żydami... Patrzta, jedzie! jedzie
Pan na koniu!... »Polską krowę tuczę«,
Tak mówi ta żydówka, »to są mleczne lucze«.

A co? ojciec sprzedał tę cisawą?
Szkoda! sprzedał... A ta wierzba stoi
Za obórką? Paście trawą, trawą,
Mleko lepsze... Wej! jak mnie się boi
To panisko... A dy, niech też z twojéj
Czarnej piersi, mój ty czarcie mały,
Krew nie płynie. Cicho, to się zgoi...
Zdrowaś Maryo, łaskiś pełna... Cały
Już pacierz... święć się imię... wiekuistej chwały...

Toć u ciotki była Otrębina
I kazała, że trza wybić z głowy,
Że ma inną... Szczęśliwa godzina!...
Zwiję sobie wianeczek rutowy
I dam — ciotce... Bodaj cię niezdrowy
Pomór zabrał, żeś tak w świat sierotę
Precz wygnała!... Patrzta, Bergtalowy
Dwór się pali... skry, jak gwiazdy złote...
A teraz bądźta zdrowi, już mam spać ochotę.

Co daj Boże. Amen...« Osłupiałem...
»Wy cóż na to?« »Tsia! co było czynić?
Po Orczyka tak zaraz posłałem
I powiadam: »Mikołaju, winić
Cię nie myślę, ale, wiesz, przyskrzynić
Łatwo palce — poszło tak i tobie;
Chować dziecko, to nie gwizdkę linić
Lub nakładać na wóz mierzwę... W grobie
Przewrócisz się, że córka w takiej jest żałobie...«

A on w płacze... »Toć-em nie wyrzucił
Jej ze serca... Ale cóż?... ci ludzie...

Potajemnie człek się dość nasmucił,
Pisz, niech wraca; choć w ostatnim trudzie
Spędzę lata, to ludzkiej obłudzie
Już nie poddam tej głowy... Pieniędzy
Nawet poślę, gdy trzeba. O zmudzie
Będę waszej pamiętał; coprędzej
Trza posełać z listem!... Boże, żal się naszej nędzy!«

Pisaliśmy, ale już daremnie;
List się wrócił; więc my w tym momencie
Do urzędu — coś szepnęło we mnie —
Na wywiady... Mówię tobie święcie,
Wszystkom robił, ażeby przyjęcie
Było w domu jakie takie; bo to,
Pomyślałem, przyjdzie jak na ścięcie,
A gdy ujrzy, że my ją z ochotą
Witamy, to też zerwie z tą swoją żorotą...

Przeminęły tygodnie, a wieście
O niej żadne; aż tu raz spotyka
Mnie od wójta pisarz, gdym był w mieście,
I powiada, że ma do Orczyka
Coś, co tyczy się córki... »Metryka,
Czy też berycht?« tak go wręcz zagadnę;
»Mnie ta sprawa«, mówię, »też dotyka,
Więc powiedzcie...« »Dyć berycht, paradne
Są rzeczy, tak mi powie; niech się tu zapadnę!...«

»No, a cóż tam?...« »A no, cóż? w więzieniu...«
»Orczykówna?...« »Juści, to ladaco...«
»Czy też rychtyk stoi po imieniu
Salomeja?...« »Nie inaczej...« »Za co?...«
»Za cóżby tam: pewnie, że ją stracą!
Straszna zbrodnia!... Mamczyła w Berlinie
Gdzieś u żydów; tacy dobrze płacą,
No, a pasą, że to fi!... dziewczynie
To jeszcze było mało; mściwa! więc też zginie...«

»Toć nie cedźcie takich słów! powiedzieć
Lepiej zaraz po prawdzie«, odrzekłem.
»Jak po prawdzie? dobrze jej tam siedzieć...
Morderczyni! pozna się i z piekłem:
W jakiejś zemście, czy szaleństwie wściekłem
Żydowiątku podkręciła szyję.
A z Berlina w piśmie tem rozwlekłem
Zapytują, czy jej własne żyje?
W Będzinie, my pisali, krajs Świerków per Kije...«

Kiedym przyniósł tę nowość do domu,
To ci tego nie opowiem wcale,
Jak nam było wszystkim... Jak od gromu
Porażeni, wszyscy w gorzkie żale...
Jędruchowi praca szła ospale,
Głowę zwiesił; cud, że jeszcze orze;
Stary Orczyk, jakby mył się w kale,
Tak zesiniał... zmiłowanie boże,
Że żyje; dał też na mszę; mówi: »to pomoże«.

Czekaliśmy, co się stanie daléj,
Aż tu będzie temu z dwa tygodnie,
Gdy »Nowiny« z poczty mi przysłali —
Biorę, czytam: »List z Berlina. Zbrodnię
Popełniła tu Polka« — ubodnie
Mnie coś w serce — »Orczyk Salomeja;
Nasi tutaj nie znali przychodnie
Tej dziewczyny; jakaś ją zawieja
Przygnała do stolicy, co jest niby knieja...«

Dla ubogich, prawda jest, jak puszcza
Takie miasto; jak tam łatwo zbłądzić,
A i zmarnieć na wieki!... Tam tłuszcza
Nie ratuje nikogo... »Zarządzić
Rozkazali śledztwo, by osądzić,
Jak rzecz stoi«, czytam w tej gazecie
Znowu dalej; »ażeby sporządzić

Módz protokół, rozłożono dziecię —
Z kanału wyłowiły je rybackie siecie.

Utopione, miało ranę jeszcze,
Pisał list ten, »w piersiach, jak od noża
Kuchennego« — mnie-ci, mówię, dreszcze
Aż przechodzą, istna klątwa Boża!
Straszne rzeczy!... »Kiedy ją do łoża,
Gdzie trup leżał, przypędziła warta,
Odepchnęła wszystkich: żydów, stróża
Więziennego, urząd i rozżarta
Krzyczała: »Mój-ci bękart!... co wam do bękarta...«

Ledwie mogli ją oderwać pono,
Tyle mieli trudu z nią i troski:
Darła włosy i szarpała łono,
Czysto, jakby nadszedł już sąd boski,
Stąd też niby wyciągano wnioski,
Że jest »błędna« i że w tym obłędzie
Popełniła kryminał... Sędziowski
Pisarz wszystko podał to w urzędzie,
By sprawę tę roztrząsnąć mogli dobrze sędzie.

Tylko jeszcze, wiesz, dla upewnienia,
Gdy jej w śledztwie przeszedł czas już spory,
Tę nieszczęsną wysłali z więzienia,
By do siebie wzięli ją doktory —
Do zakładu obłąkanych; choréj
Na umyśle zawsze-ć w owym domu
Lepiej, mówią... Gorsza, niż pomory,
Jest ta klęska, nie życzę nikomu —
I wroga, Panie, uchroń od takiego sromu.

»Po miesiącach sprawę rozstrzygnięto«,
Tak pisali w gazecie: »z dziewczyny,
Co już zdrowa, wszelką winę zdjęto« —
Bo też trudno dopatrzeć się winy

Tam, gdzie rozum się przyćmił; lecz śliny
Nie są warci, którzy czasu tyle
Każą czekać na wyrok, rodziny
I niczego niepomni; w mogile
Toć lepiej, niż tak spędzać niepewności chwile!

Powróciła... Pisali, że zdrowa —
Niech Bóg broni przed podobnem zdrowiem:
Jeszcze-ć pierwsza tygodnia połowa
Przeszła nieźle; ale dziś — nie powiem,
Jak mi ciężko, jakby kto ołowiem
Starą pierś mi napełnił... przed tobą
Była u nas — coś mnie przeszło mrowiem:
Patrzy błędnie, rozmawia ze sobą —
Czyż koniec kiedy będzie z tą naszą żałobą?!...«

V
Nocy!... nocy!... władczyni ponura
Serc zranionych i starganych duchów,
Dziś mną całym owładnij, jak chmura,
Gdy pogrąża śród swych mglistych puchów
Jasne słońce!... Ze życia okruchów,
Co tak ogniem przeczystym pałało,
A dziś gaśnie za wrogich podmuchów
Wolą, — utwórz, nocy! jeszcze ciało
I wlej twojego ducha, by zemstą gorzało!...

W twoich cieni przepaścistym kojcu
Bezlitośnej zbrodni płód się lęgnie;
Lecz czem zbrodnia, gdy serce w ogrojcu
Ach! na sztuki się krwawe rozprzęgnie?!
Gdy, rozdarte, widzi, że nie sięgnie
Nieb litośnych wylanemi modły?
Krew grudzieje, w zimny kryształ tęgnie
Na niebiosa, co całe wychłodły,
Na świat ten przeniewierczy, ach! na świat ten podły...

Noc już była — owa noc jesienna,
Spływająca bezmiernym spokojem
Na tę wioskę, co spoczęła, senna,
Choć na chwilę zerwawszy ze znojem...
Pożegnałem starego i, rojem
Smutnych myśli otumanion, kroczę
Ku domowi, gdy się blasków zdrojem
Całe niebo obleje — przezrocze
Łun krwawych napełniło mroków paszcze smocze.

Pobudziłem uśpionych... Wiatr wionął...
Wnet zrobiło się gwarno i ludno;
W stronę dworu spieszyli — dwór płonął:
Płomień buchał falą skier przecudną,
Chociaż straszną w swych skutkach... »Ha! trudno
Co ratować«, mówili, »sił szkoda,
Z wszystkich rogów prze ogień... dyć żmudno
Na to patrzeć... lepiej spać; tu woda
Już na nic, a zaś ku nam ognia wiatr nie poda...«

Kto podpalił? — Nazajutrz we wiosce
Powiadali — aż strach wstąpił we mnie —
Że tam Orczyk z folwarku jest w trosce:
Córka nocą mu uszła tajemnie;
Ktoś, mówili, gdy zaległy ciemnie,
Widział jakąś niewiastę; od dworu
Tak na przełaj — dogonić daremnie —
Jakby dzika biegła ku jezioru
I znikła gdzieś — nie wiedzieć — w ciemnych mgłach wieczoru.






X

WOJTEK SKIBA

(FRAGMENTY)



PIEŚŃ I.

I.
On się urodził temu lat trzydzieści,
A może więcej — nie wiem zbyt dokładnie;
Zresztą poemat nie straci na treści,
Choć trochę kiepsko data mi wypadnie;
Przytem, rzecz znana, jest to bardzo ładnie
Trzymać się więcej ogólnie i fakta
Nawet urodzeń przyodziewać zdradnie
Mgłą niepewności, zwłaszcza jeśli akta
Kościelne, jak tu, spłoną, re nondum peracta.

II.
Ten zwrot łaciński, mili czytelnicy,
Ma niby znaczyć, że zanim się zdarzył
On smutny kazus, »wieszcz« w swej mózgownicy
Jeszcze ze stanc tych żadnej nie uprażył,
Jeszcze wogóle wzlatać się nie ważył
Na oskrzydlonym koniku, choć wtedy
Uczuwał wenę już tajną i marzył,
By starczą przeszłość od wężów czeredy
Broniła ta pieśń jego, pieśń Lilli Wenedy.

III.
Ale to dawniej... Dziś choć razem z wami
Nieraz zapłacze na te smutne losy,

Nie jest tej myśli, ażeby wam łzami
Nad tem, co było, a co jako kłosy
Padło, zroszone kroplą krwawej rosy,
Wypełniać serce i w tysiączne skargi,
Które tak rwą się daremnie w niebiosy,
Jęk jeszcze jeden wpleść z swej własnej wargi
I z piersi swej i z bóstwem w smutne pójść zatargi.

IV.
A zaś z swej strony nowe rzucać kwiaty
I nowe blaski na wielką mogiłę,
Za trud uważa, niegodzien zapłaty,
Nawet szkodliwy, gdyż duchy, opiłe
Wonią grobową, tracą rzeźką siłę
I zapadają, jak ci, co haszysze
Chłoną swą piersią trujące, acz miłe,
W bezczynny spokój, w tę zmartwiałą ciszę,
Gdzie sercem tylko lekki wiatr marzeń kołysze.

V.
Przeto darujcie, że w innej osnowy
Zamierza dzisiaj uwikłać was sieci,
Że wam podaje poemat snać nowy,
Dziwnie złożony, o sprzeczności dzieci,
Z waszego złota i waszych rupieci...
A jeśli kiedy żądłem, nakształt gadu,
Żal albo niechęć w piersi waszej wznieci,
Nie w nim, lecz w czasie win szukajcie śladu:
My wszyscy wszak miłości pełni, lecz i jadu...

VI.
Więc się urodził, jak się inne rodzą
Zwierzęta ssące, z ojca no i — z matki;
Tylko pod szczęścia pozłocistą wodzą
Nie otaczały urocze dostatki
Jego kolebki. W chacie, na wzór klatki,
Gdzie kury, gęsi, gnieżdżą się i ludzie,

W powijakowe kładziono go szmatki,
A szorstkość pieluch i garść słomy w brudzie
Od pierwszych chwil poczęły wielkiej przeczyć złudzie.

VII.
I beczał wtedy, tak jak wszystko beczy,
Kiedy je w plecy coś surowo draśnie!
Lecz na cóż o tem... wszak to zwykłe rzeczy,
A najzwyklejsze pośród chłopów właśnie,
Gdzie człek do końca, aż kiedy zagaśnie,
Niby jak świeca, którą los zapalił
W nieszczęsnej chwili, by świeciła jaśnie
Na swe zniszczenie, jest na to, by żalił,
By męczył się i jeszcze kontent, los swój chwalił.

VIII.
Toż i mój Wojtek — takie bowiem imię
Dano mu na chrzcie, w pamięć apostoła,
Co choć snem wiecznym w świętem Gnieźnie drzymie,
Z srebrną infułą u bladego czoła,
Duchem, gdzie chłopska chata i stodoła,
Wnika wesołym, pierwszem słonkiem grzeje,
Pierwsze bociany na topole woła,
Pierwszem się okiem wolnych stawów śmieje
I nowe budzi życie i nowe nadzieje.

IX.
Toż i mój Wojtek od najrańszej doby
Musiał uczuwać, jak bieda nienackiem
Twarde dla niego gotowała żłoby:
Nikt się nie myślał pieścić z nim, jak z cackiem;
Gardziel, gdy płakał, zatykano plackiem,
Który matula upiekła w popiele;
A kiedy chory, w lekarstwie prostackiem
Dalej po radę: gotowano ziele,
Lub czary jakieś babsko zwiędłą wargą miele.

X.
Bo skąd rodzicom, choć, jak wosk, tak miękcy,
Jakieś niezwykłe robić tam zachody,
I skąd się troszczyć zbyt o los dziecięcy,
Kiedy od świtu, gdy zapłonie, młody,
Na cichem niebie skrą srebrnej urody,
Aż do późnego wieczoru, co skarby
Rzuca ostatnie w bezdenną głąb wody,
Trzeba pracować, że się ciało w garby
Przegina, że się twarze lśnią blademi farby.

XI.
Wprawdzie swą chatę mieli i w oborze
Krowę-staruchę i kawałek ziemi,
Gdzie żyto w cichym szumi rozhoworze,
Lub drży pszenica kłosy złocistemi,
Że człek, melodyi tych dźwięki sennemi
Ujęty, chciałby sam się zmienić w żyto,
Lub kłos pszenicy i tak szumieć z niemi,
W zamian za pieśń swą mając słodkie myto:
Te wieńce, które z rosy perłowej uwito.

XII.
Lecz, by utrzymać tę po ojcach schedę,
Co kilka korcy dawała omłotu,
By coś dorobić na starość, na biedę,
I aby dzieci rzucić bez kłopotu,
Gdy przyjdą czasy smutnego odlotu,
Trzeba, dopóki starczy świeżość życia,
I sił nie szczędzić i nie szczędzić potu,
Co z swego źródła, ze swego ukrycia
Rzęsistą spływa kroplą słońcu do wypicia.

XIII.
Więc on, gdy własne obrobił zagony,
Na co zbyt wiele nie poświęcał czasu,
Szedł za zarobkiem w te i w owe strony:

Rankiem, napiwszy żuru się lub kwasu,
Dalej z siekierą do pańskiego lasu;
Albo »na morgi«, skoro przyjdą żniwa,
Z kosą, dzień cały, jak wół, bez popasu;
A kiedy wieczór innych do snu wzywa,
On swoje ścina żyto i w snopki związywa.

XIV.
To znów jesienią do blizkiej cukrowni
Z kobiałką w ręku, okryty kireją;
A tak się pracą rozpala, jak głowni
Kawał płomiennej i zysku nadzieją;
Za nic, choć czasem ludzie się pośmieją:
»Ej! wy Bartoszu, zapewne folwarki
Myślicie posieść; folwarki nie grzeją
Łyżką rosołu i kieliszkiem starki,
Gdy w zimny grób was wpędzi ta praca bez miarki.

XV.
Ani was w karczmie, ani was w mieścinie;
Zawsze zdaleka, jak jaki zaklęty;
A przecież życie nie na to nam płynie,
Aby zaświerzbieć nie miały nas pięty;
Trochę pohulać, mój ty Boże święty!
Trochę się rozgrzać, wszak to nie zaszkodzi;
Gdy człek domiesza pieprzu albo mięty,
Czuje, że krew mu bije jakoś młodziéj,
Że jakiś nowy duch się w starem cielsku rodzi«.

XVI.
»Ha! kto ma na to, niech sobie pohula!
Ja-ć tam nie stary, więc też i bez wódki
Jakoś mi ciepło! a pierzyn do Szmula
Nie myślę nosić, aby zalać smutki;
Skrzynkę zamykam zawsze na trzy kłódki,
Aby pokusa nie brała człowieka

Szastać tem ździebłkiem grosiwa; czas krótki,
A chłopak rośnie, starość niedaleka,
Pójść żebrać? kto wie, jaki los nas jeszcze czeka«.

XVII.
Tak mawiał Bartosz. Ale od zabawy
I on nie stronił, skrzypce on i tany
Lubił; sam czasem zakasał rękawy
I podjął skrzydła niebieskiej sukmany
I »okrągłego«, gdy sąsiad kochany
Żenił synala albo chrzcił córunię...
Rad też, gdy grajek rzępolił pijany,
Rzucał talarka: »Hej! na jednej strunie!
A graj-że mi od ucha, szubrawcze! kołtunie!...«

XVIII.
Lecz ucztowanie takie nazbyt rzadkie,
Ledwie raz na rok. Trudno, chłopskie drogi
Nie są tak kwietne i nie są tak gładkie,
Jak je gotują innym dobre bogi.
Kogo ujęła raz w swój uścisk srogi
Ta nędzna dola, ten, choć znajdzie chwilę
Słodkiego wczasu, rzuca wnet stan błogi
I w trud powraca i w codziennym pyle
Znów kroczy bez wytchnienia ku smutnej mogile.

XIX.
Wszak tu i rozkosz, jak się często zdarza,
Łatwiej popycha w przepaściste ścieki:
Naturę ludzką kałużą znieważa,
Zamiast oczyszczać srebrzystemi rzeki;
Gdy zakosztuje chłop jej raz na leki,
Na zapomnienie biedy i niedoli,
Ileż potrzeba sił mu, by na wieki
Nie wpaść w tę otchłań i, gdy serce boli,
Gdy troska piecze, kończyć w karczmisku z »mankolii«.

XX.
Bartłomiej Skiba, chociaż miękką duszę
I choć miał serce, jak mówią, na dłoni,
Nie wmawiał w siebie: »Dyć, kłopot przyprószę,
Człek, choćby pragnął, trudno się obroni«,
Tylko za pracą uczciwą w pogoni
Szukał lekarstwa na nędzę i troski —
Tak, że gadano: »on za parę koni
Starczy w robocie, z niego chłop śród wioski
Najlepszy — widać, nad nim oko łaski boskiéj«.

XXI.
Ale i ona, matka bohatera
Nieromantycznej tej mojej powieści,
Co jest prawdziwa i taka jest szczera,
Jak owa iskra, co się w sercu mieści
Zwyczajnej chłopki i raz w żar boleści
To znowu w radość jasną się rozpala
I całą duszę, choć na chwilę pieści,
Że cała dusza, jak jeziorna fala,
Drży, szumiąc i w złociste blaski się skrysztala —

XXII.
I ona dzieli zwykłą dolę męża,
Tak, jak przystało prostaczej kobiecie,
Której się rzadziej czepia ślizkość węża,
Niż na tym wielkim, na tym pustym świecie,
Gdzie na swą rękę jedno z stadła plecie
Ze ziół trujących duszne marzeń wieńce,
A drugie złoto swoje rzuca w śmiecie
I czystość serca i wstydu rumieńce:
Oboje smutnej hańby i przesytu jeńce.

XXIII.
Gdy on »na pańskie« albo do fabryki,
I ona z łóżka, nim się zmierzch rozwieje;
Drzazgi w kominku roznieca w płomyki,

W glinianym garnku trochę strawy zgrzeje
Dla niego w drogę; a kiedy wysieje
Całą garść blasków na zagony świata
Olbrzymia zorza, dźwięcznym głosem pieje
»Witaj jutrzenko« i kąty zamiata
I w dzień tak swoją pracę jak w różaniec wplata.

XXIV.
To trza naprawić mężowską koszulę,
To do jeziorka, by wyprać pieluchy,
Kaczętom »rzęsy« nawybierać w mule,
To znowu w pole po karm dla staruchy:
Ściąć trochę trawy i narwać łopuchy;
Czasem w ogrodzie pokręcić się trzeba,
Tutaj coś skopać, tam zlać zagon suchy,
A nawet w żarnach na bochenek chleba
Garść szrótu umleć z żyta, które dały nieba.

XXV.
Nieraz za orkę albo za furmanki
Do gospodarza trza pójść na odrobki,
Więc dziecko w płachtę, w rękę sierp i dzbanki,
I tak odbierać, grabić, wiązać snopki,
Że aż pot ciecze z czoła biednej chłopki...
A Wojtuś w bruździe płacze, aż z płachciska,
Kręcąc się, gołe pokazuje stopki.
Nic to... dopadnie, w piąstkę kromkę wciska
I znów powrósło w rękę, sierp albo grabiska.

XXVI.
Często do miasta, pod sąsiadki bokiem
Pozostawiwszy na łasce dzieciaka,
Z osełką masła lub marchwi tłomokiem,
To z jajek mędlem, jeśli jaka taka
Świeci pogoda, pędzi lotem ptaka:
Często, gdy nagła potrzeb, nawet w słotę;

Wszakże to życie jest, jak płaszcz żebraka,
Wszędzie ma dziury, daje wciąż robotę:
To soli trza, to nici, sukna na kapotę.

XXVII.
Więc się nie dziwcie, że w tej, moi drodzy,
Codziennych zajęć strasznej zawierusze,
Nie mają czasu ludziska ubodzy,
Ażeby chuchać na swych malców dusze.
Przeto tak rosną, jak na polu grusze —
Nikt ich nie pieści, chyba słonko żywe,
Co je w kwieciste naodziewa prósze:
Jak rade wówczas, jak wówczas szczęśliwe!
Lśnią, błyszczą, rozszumiałe w akordy senliwe.

XXVIII.
Zresztą, przyznaję, abyście przypadkiem
O fałsz nie chcieli oskarżać poety,
Że w zmrok was tuli, choć sam słońca świadkiem,
Że nazbyt wiele ciemnych farb z palety
Nabiera swojej i tak wam, niestety!
Maluje życie tylko z smutnej strony,
Kryjąc umyślnie rozkoszne podniety —
Zresztą przyznaję: i tutaj złocony
Poigrał czasem promyk wokół drzew korony.

XXIX.
Zwłaszcza, gdy »tata« umiał już i »nana«
I »papu« cienkim szczebiotać językiem,
Ojciec wieczorem brał go na kolana,
Huśtał i szeptał: »jestem twym konikiem« —
A Wojtuś z śmiechem i dziecięcym krzykiem
Rwał się do góry, chwytał go za szyję
I »wio! wio!« śmigał nad głową biczykiem,
Aż mu w oczęta, jasne jak lilie,
Znużenie swemi wargi ciepłemi się wpije.

XXX.
Wówczas go matuś kładzie w kolebinę
I nachyloną twarz do niego tuli
I »śpij, mój złoty! skarby me jedyne!
Luli, mój synku! mój najdroższy, luli...«
I tak się z sennym pieści i tak czuli
I tak mu nuci: »o mój mocny Boże!«
Aż w sen się skleją i oczy matuli,
Aż nad kołyską i ją trud przemoże,
By znów ją ze snu zbudzić, zanim jeszcze zorze

XXXI.
Zalśnią czerwone na lipcowem niebie,
Nim blaski rana, nakształt złotych pszczółek,
Wypoczną rojem na kwiecistej glebie
I pierwsze rosy spiją z świeżych ziółek,
Zanim się w siatkę, pełną kraśnych kółek,
Przemieni woda, którą wietrzyk lekki
Wzrusza, gdy nocny rzuciwszy przytułek,
Idzie się z bratem porankiem, na wieki
Połączon z nim tak wiernie, wykąpać śród rzeki.

XXXII.
O blaski złote! o ogniste blaski!
O ty godzino promiennego wschodu,
Czysta, jak one pierwocin obrazki —
Pierwocin życia, bez chmury zawodu,
Bez tych oddechów zabójczego chłodu,
Które z północy luty wiew przywiewa...
O złote blaski! jak się serce z młodu
Tem waszem ciepłem rozkosznie rozgrzewa,
By wcześnie się wyziębić i zginąć, jak plewa.

XXXIII.
Kiedy podrastał mój bohater mały,
Już-ci mu przyszło zaprządz się do woza
Zwyczajnej pracy: z poranku, ospały,

W pole na sporym kawale powroza
Prowadził krowę tam, gdzie szumi łoza,
Gdzie się tatarak we wądolcu chwieje,
Albo na lasu kraj, gdzie tomentoza
Rozwitym kwiatem z zarośli się śmieje
I rani drobne palce, że aż krew się leje...

XXXIV.
To na przyrowki i na te przydroża,
Gdzie ot! w słoneczku tak się złocą mlecze,
Jak ona w duszy myśl o szczęściu hoża,
Z swą się »staruchą« pomalutku wlecze.
A kiedy słońce nazbyt w główkę piecze,
Popuszcza bydlę, siada pod topolą
Albo pod żytem, nim je kosa zsiecze,
Kraśne paznogcie obrywa kąkolom,
Lub słucha, jak szum leci gdzieś za bożą wolą...

XXXV.
Nieraz z podziwu aż otwiera usta,
Tak go ogarnia ciężki szelest kłosów;
I okolica przed chwileczką pusta,
Dźwiękiem nieznanych wypełnia się głosów;
Skąd one płyną? czy z jasnych niebiosów,
Na których białe pasą się owieczki,
Ba! dużo bielsze, niż one ze wrzosów
Młode jagniaki gospodarza Sieczki —
Z pewnością mają wszystkie u karków dzwoneczki...

XXXVI.
Kiedy pod wieczór wróci do chałupy,
Krowę przywiąże na noc do koryta,
Gdy jej podłoży liści ze dwie kupy,
Tak się matusi zaraz cwałem pyta,
»Przez co się dzieje, że wej! one żyta
Jak zaczną szumieć«, powiada, »to z niemi,

Niby jakowaś kapela ukryta,
Gra coś na niebie i na całej ziemi
Też buczy« — tak jej mówi z oczy świecącemi...

XXXVII.
A matuś na to uśmiechnie się szczerze
I ciekawemu tłomaczy chłopczynie,
Że to Pan Jezus otwarł złote dźwierze
Hen! tam u góry, w niebieskiej krainie;
Że to anioły tak grają, aż płynie
Dźwięk ten na ziemię, gwoli chwały bożéj
I gwoli dusz tych, co w jednej godzinie
Tysiącem spieszą ku wieczystej zorzy,
Rzucając nędzne ciało, które w grób się złoży.

XXXVIII.
Gdy główka spocznie na poduszce w kratki,
Gdy się pierzynką przykryje »cycową«,
Tak one dusze i anioły matki
Naraz mu skrzydłem trzepocą nad głową,
Wszystkie bieluśkie, jakby je kto w nową
Przybrał koszulkę, niby w jego własną,
Którą mu z wolą kupiła ojcową
Matuś na targu ze wstążeczką krasną:
Ba! wyrósł z tej dawniejszej — już mu jest za ciasną!

XXXIX.
Wręcz mu się widzi, że izbę caluśką
Wypełnia ciche bożych duchów granie,
Lecz jeszcze milsze, niż wczoraj, gdy z »muśką«
Tak się wsłuchiwał przy tym żytnim łanie,
Toć na postronka nie zważa targanie,
Gdy gdzieś w lucernę ciągnie go starucha,
Że wszystkie prośby tam na nic i łkanie —
Tylko spokojnie tak słucha i słucha
I sam się bodaj zmienia w niebieskiego ducha.

XL.
Nieraz na polu, gdy, skulony, marzy
Na jakiej ścieżce, zarosłej krwawnikiem
I oną trawą, co w wietrze się waży
W tę i w tę stronę, upstrzona bezlikiem
Jaskrów złocistych; albo nad strumykiem,
Co przez sitowie sączy i rogoże,
Gdy sobie siędzie, za »pasikonikiem«
Goniąc oczyma, słodki sen go zmoże,
A wtedy źle się dzieje, ratuj, Panie Boże!...

XLI.
Wtedy postronek z ręki mu wypada,
Bydlak niecnota pędzi w cudzą szkodę,
Nie zważa na nic: z żyta kłos objada,
Że aż mu rośnie brzuch w prawdziwą kłodę;
Wtedy to sąsiad, jak to mówią, wodę
Czuje na wargach ze złości i leci
Aby nauczyć niebożątko młode
Trochę rozumu — trzeba chować dzieci:
Tak bije, aż się w oczach Wojtkowi zaświeci.

XLII.
Lecz chłopaczysko, zbudzony z marzenia
Tak bezlitośnie, mrugnie okiem prawem,
Coś się otrząśnie, poprawi odzienia
I łzy obetrze podartym rękawem;
Spojrzy na żyto, co w świetle złotawem
Mieni się całe i za krówskiem daléj;
Choćby mu pewnie biegła krew upławem,
Teżby nie było inaczej; ze stali
Wzdyć nie był, lecz się jednak przed nikim nie żali.

XLIII.
Nie robił tego z jakiejś tam zasady
Filozoficznej, za wielkim był na to
Jeszcze smarkaczem; jeszcze nie znał rady,

Którą podawał zapaleńcom Kato,
Że gdy się spotkasz choć z największą stratą,
Znoś ją spokojnie; rezygnacya wzniosła,
Która za trudy darzy cię zapłatą
W złocistem niebie, zmieniając cię w posła
Ewangelicznej prawdy, w kwiat w nim nie wyrosła.

XLIV.
Po prostu z tej się nie skarżył przyczyny,
Że nie miał przed kim; matka, by się wrzaskiem
Dzieciaka zająć, nie miała godziny
Wolnego czasu, a zresztą niesnaskiem
Nie chce się z starym poróżnić Karaskiem:
Nieraz jej tłómok zabierze do miasta;
Tatuś to jeszcze poprawiłby paskiem,
Lub do kościoła, choć się malec szasta,
Nie zabrałby: »siedź w domu«, rzekłby, »no i basta!«

XLV.
Zaś do kościoła, gdy przyjdzie niedziela,
Lub jakieś święto wioszczynę odświeży,
Wojtuś, jak iskra: uszczknie trochę ziela
Za kapelusik, w lusterku się zmierzy,
Czy mu kołnierzyk jako-tako leży;
Podciągnie spodni, czuprynę przygładzi,
Potartą masłem niesłonem; z odzieży —
Sukmanki ciemnej — strzepnie kurz i sadzi,
Aż »starzy« się uśmiechną, strojnisiowi radzi.

XLVI.
I w domu bożym zachować się umie;
Gdzie tego trzeba, przyklęknie przykładnie —
Ano-ć zgorszenia w tym pobożnym tłumie
Niby nie daje; tylko kiedy wpadnie
Proboszcz z ambony na ludek, że kradnie,
Że cudzołoży, zabija — choć o tem

Nikt tu nie słyszał — że pokusa, zdradnie
Zdobna w jedwabie i oblana złotem,
Otwiera piekło cicho, nie z głośnym łoskotem —

XLVII.
Kiedy ta mądra oracya księdza
Korne prostaczki do ryku poruszy
I z serc skruszonych szatany wypędza,
Których zbyt wiele ponoć w chłopskiej duszy;
Kiedy się kapłan tak od gniewu puszy,
Co świętym ogniem zlewa dwa księżyce
I kark grubawy aż po same uszy,
Memu Wojtkowi jakoś się źrenice
Nie świecą, łzy, jak groszek, nie cieką na lice.

XLVIII.
Toć nie dziwota: nazbyt młody jeszcze,
Aby słów Pańskich mógł przeniknąć głębie
I uczuć w sobie one silne dreszcze,
Że człek się trzęsie, jak ów liść na dębie,
Albo jak wróbel, gdy szpony jastrzębie
Ujrzy za sobą śród szlaków powietrznych,
Napróżno patrząc, czy w jakie nadzrębie
Nie wciśnie szyi do schronów bezpiecznych,
Miast dać ją, Bóg wie za co, do szpon krwawosiecznych.

XLIX.
Natomiast komża, bielutka, jak mleko,
I wstęga jasna, co po komży spływa;
One zapachy, co z kadzideł cieką
I tak się kłębią, jakby jaka grzywa;
Organ, co z jękiem i lękiem wygrywa
Na chwałę bożą te pieśni prostacze,
Aż siedmioraki miecz serce przeszywa,
Że serce bodaj łzy krwawemi płacze
Na żal biednego ludu, na ludu rozpacze —

L.
Nawet słów obcych niezwyczajne tony,
Które naprzemian z starym organistą
Ksiądz wyśpiewuje, do ludu zwrócony,
Czarem w Wojtusia płyną duszę czystą,
Aż oczy jego biorą barwę szklistą,
A one wargi, co przed chwilą drżały,
Strojne w koralu prześwieżość ognistą,
Są, jako róży kielich skamieniały:
Zaklęły w nich zdrowaśkę łacińskie hejnały...

LI.
Wróciwszy do dom, już-ci zaraz duchem,
Ledwie, że gębę po obiedzie zmyje,
Nakrywa plecy matczynym fartuchem
I pas ojcowy przewiesza przez szyję,
I po dziadusiu, co dawno nie żyje,
Wziąwszy »Nowennę«, częstochowską księgę,
Wręcz po »łacińsku« śpiewa litanie,
Że snać wyśpiewa całą płuc potęgę,
Prawdziwie, jak ksiądz, strojny w ornat i we wstęgę.

LII.
Stąd też rodzice, patrząc na synalka,
Śmieją się w duszy, jakby złotu radzi:
»Wiesz ty«, powiada stary, »wiesz, Rozalka,
Na chwałę bożą służyć nie zawadzi;
Pamięta, mówią, Bóg o swej czeladzi,
Znać, że chłopaka ku temu już stworzył;
Toć na majątek człek się tam nie sadzi,
Lecz gdyby kupkę niewielką też złożył,
Sam Bóg wie, jakiej jeszcze pociechy-by dożył...

LIII.
Wszak umiesz czytać, nie lękaj się znoju
I weź Wojtusia, choćby tak na próbę —
Ja bo do tego nie mam już spokoju;

Może i pisać — me ręce za grube;
Poucz, niech wyjdzie rodzinie na chlubę;
Gdy pójdzie dobrze, to człek jeszcze zdrowy;
A zresztą dałbym całą nawet hubę,
Byle coś było... dyć i ksiądz z Olchowy
Z biednego ponoć stanu — też-ci pasał krowy...«

LIV.
Tak sobie nieraz przekładają »starzy«,
Siedząc w izdebce lub wracając z pola...
Bartosz już naprzód w głowie sobie waży,
Jaka to szczęsna będzie kiedyś dola,
Gdy tak z ambony... anoć boża wola
Niby we wszystkiem... Panie, broń od pychy...
Lecz jak to ładnie... tsia! niech pójdzie rola,
Niech pójdzie chata!... człowiek umrze cichy,
Gdy ujrzy, że syn jego to nie prostak lichy.

LV.
I matuś na to zaraz jak na lato,
Do cnej roboty zabierze się skora;
Gdy przyjdzie z pola, poskromi się z chatą,
Zajrzy, czy w dobrym porządku obora —
Jak tam wypadnie: z południa, z wieczora
Daje chłopczynie »alamentarz« w rękę
I, nachylona, z głoskami się pora
I »a-a, be-be«, śpiewną pocznie mękę,
I Wojtuś »a-a, be-be« powtarza piosenkę.

LVI.
O wieku złoty! niepowrotne czasy!
Jakim wy dziwnym oblane urokiem,
Jakież wy pełne przecudownej krasy!
Kiedy pod matki uwielbianej okiem
Stajemy pierwszym, chwiejącym się krokiem
Na onej drodze, co się cierniem ściele!...

O wieku złoty! dzisiaj łez potokiem
Zlewamy szczęścia niedokwitłe ziele.
Żar przygasł, serce zwiędło, trud zabrał wesele!...

LVII.
Wnet się matczyne skończyły zasoby,
Wojtuś już przeszedł elementarz cały,
Więc znowu stary rzecze jednej doby:
»Pewnie-ć, kobieto, ten »gieszeft« za mały,
Trzeba coś więcej; z folwarku słyszały
Też o Wojtusiu panienki: »godzinę«,
Mówią, też rade-by chłopczysku dały...
Nie chcemy darmo... masła osełczynę —
Lub czasem coś się zrobi — toć przecie nie zginę...«

LVIII.
I tak na dalszą szedł Wosio naukę,
Choć nie do dworu, jednak dworu blizko:
Gorzelniczanki ponoć znały sztukę,
O jakiej żadne nie marzy chłopisko;
Były »we szkołach«, widziały ognisko,
W którem się prostak na mędrca przetopi,
Jak na stal świetną zwykłe żelazisko;
Przytem, mówili chłopi i niechłopi,
Obyczaj u nich święty, zła nikt nie wytropi...

LIX.
Już do kościoła, na mszę czy różaniec,
Oweć panienki szły zawsze przykładnie,
Że ksiądz, wiedziały, boży pomazaniec
I że się umie zaczesywać ładnie,
Gdy państwo we świat, jak nieraz wypadnie,
One przed ołtarz w kolatorskie ławy —
Zawszeć pańskiego miały też coś na dnie:
Matka po hrabi czy księciu; tej sprawy
Nikt pewnieby nie zbadał, Boże mój łaskawy!

LX.
Były niczego te gorzelniczanki,
Czy ekonomskie córy, zbyt nie pomnę;
Co do figury, już-ci jak dwa dzbanki
Greckiego kunstu; przytem bardzo skromne,
Chociaż z pod rzęsy źrenice ogromne
Takie ci w serce zapuszczały miecze,
Że gdyby były twe zasady złomne,
Byłbyś był musiał sobie rzec: człowiecze!
Patrz! wpadłeś aż po uszy — któż cię stąd wywlecze?!

LXI.
Lubiły bardzo grywać na gitarze —
Był to instrument w owych czasach modny —
I, co z tem zawsze zwykło chodzić w parze,
Śpiewały przytem, choć nie zawsze zgodny
Bywał ich akord... We wieczór, acz chłodny,
Szły przede dworek i, zwracając oczy
Ku księżycowi, jak gdyby był głodny,
Hymn na wieczerzę słały mu uroczy,
A smętny, aż im samym nieraz łza się stoczy.

LXII.
Często bywało, matula przez okno,
Gdy miesiąc skrył się i wieczór był dżdżysty,
»Dziewczęta«, woła, »toć wam łby pomokną,
Chyba was szatan opętał nieczysty,
Żeby tak kusić«. One: »promienisty
Tak nas opętał księżyc, co przyświeca,
Do serc nam czułych lejąc zdrój srebrzysty,
Tyś prozaiczna, on cię nie zachwyca
Lecz my, o mamo! tęsknim, tęsknim do księżyca«.

LXIII.
I tak tęskniły miesiąc za miesiącem,
Aż po wsi całej baby w głos zapieją:
»Dziwne się rzeczy działy już pod słońcem,

Lecz dyć nie takie, jak się dzisiaj dzieją.
Jeszcze dni kilka niech przejdzie koleją,
A dwie kurzyce takie jaja zniosą,
Że...« i znacząco z sobą się pośmieją
I »sza!« poszepcą: »oj, siewały rosą
I z rosą będą sprzątać, Bóg dał ziarna kłosom!...«

LXIV.
Nareszcie przyszło proroctw rozwiązanie,
Lecz z takich sprzętów nie zawsze wesele,
O, i nie zawsze takie żniwobranie
Przychodzą zapić drodzy przyjaciele,
Matula piskiem, jak organ w kościele
Źle nastrojony: »a skąd takie sprzęty?«
Perzy się, sapie i językiem miele,
A one cicho: »ten wieczór przeklęty!«
A głośno: »to był księżyc, mamo, lub — duch święty«.

LXV.
To był duch święty... Chłop, jak dębczak, młody,
Kuba Józwowej stawał w te wieczory
Tuż wedle domku za płotem i zgody
Ze swojem wnętrzem nie miał od tej pory.
Gdy się nachylał, aby przez otwory
Zobaczyć twarz ich, księżycem oblaną,
Czuł jakąś słabość, zdawał się być chory,
Jakoś mu dziwnie gięło się kolano,
Jak żyto, gdy je rosa zacznie płukać rano.

LXVI.
»Ej, roso! roso! tyś już niejednemu
Wyżarła oczy; nie wiem, co też ze mną
Stało się dzisiaj!« Tak on miesięcznemu
Skarżył się światłu w pewną noc przyjemną,
Troszeczkę jasną, a troszeczkę ciemną,
Jak zwykle bywa, gdy włosy srebrzane

Na poły księżyc był obciął, w nadziemną
Idąc pokutę, zwłaszcza, gdy rozwiane
Rozpoczną nucić trele wiotkie gorzelniane.

LXVII.
A zatem nie dziw, że te smutne tony
W sentymentalnem ozwały się echu
I w duchu chłopa. Ten duch, acz zbiedzony,
Będzie to gładkim paniczom do śmiechu —
Nie zawsze chrzęści, jak gdyby był w miechu,
Często ma odgłos dźwięczny, jasny, równy,
Często swawolny, bez obawy grzechu,
A że dziś trochę był za tęsknomówny,
Gorzelniczanki winne, czy ekonomówny.

LXVIII.
Te siedmiorzędne moje bohaterki,
Czując, że chłopskie wzdychania za płotem
Nie są tęsknicą za kawałkiem szperki,
Uznały nagle, że im serce młotem
Podwójnym bije, raz za światłem złotem,
A raz za Kubą; i chcąc rzecz tę sprzeczną
Jakoś załatwić, osądziły lotem:
Z nim razem można wejść na drogę mleczną
Marzenia i tak prześnić ach!... ach!... dobę wieczną.

LXIX.
Więc w stronę Kuby, co stał bezjęzyczny,
Jak gdyby czegoś się bardzo zatrwożył,
Wyjękną naraz: »chodź tu, chodź! nasz śliczny;
Bodajeś z nami razem szczęścia dożył!«
Z jękiem się akord, jak wulkan, nasrożył
Lub jako morza bałwany spienione...
Wtem znów im księżyc, wypłynąwszy, złożył
Swe blade ręce na piersi wzburzone
I tony już spokojne zwrócił w Kuby stronę.

LXX.
On rósł, jak gdyby rozparły go młodzie
I, wytrzeźwiony swych pragnień wynikiem
Niespodziewanym, rzekł: »A nie tu w ogrodzie,
Ta, to, panienki, lepiej za chlewikiem.
Ojczulo mawiał — świeć nad nieboszczykiem,
Panie, wieczyście — ja sam kupię łoju
Na cztery świeczki — mawiał: — dyć też smykiem
Nie bądź ty, Kuba, a jeno w spokoju
Kobiety zawsze szukaj i szczęścia przy gnoju.

LXXI.
I prawdę mawiał: z prostego pachołka
Na bogatego wyrósł gospodarza
I nie zadłużył się nigdy u Wołka,
Jak się to dzisiaj we wsi często zdarza;
O tak, panienki! Wczoraj u młynarza
To ci dwie krowy sprzedali, choć żniwa
Były mu plenne... widać, tak nie zważa,
Jak mój tatulo, na gnój, który, bywa,
I w gębę brał — toż dla mnie zostawił grosiwa...«

LXXII.
Ano z początku dziwną mi się zdała
Ta gospodarna, przemądra oracya;
Jedna i druga na swem ciele drżała,
Jak wieszcz, gdy tłusta minie go kolacya.
I ta miłosna szybko pertrakcya
Byłaby poszła, jak mówią, za płoty,
Gdy w tem odważna odkryła Audacja,
Że to jest objaw wieśniaczej prostoty,
Że za tą szorstką skórą duch miękki i złoty.

LXXIII.
I w uniesieniu zawołały razem:
O najmilejszy! o ty Kubo prosty!
Ty jesteś dla nas księżyca obrazem,

Pójdziemy chętnie przez rowy i osty,
Nie uważając na krew i na chłosty,
Gdzie nas powiedzie twa postać nadobna...
A on im na to: »dyć, ja wolę mosty,
Tak leźć przez rowy, to podróż chorobna,
I potem też tak razem — toć lepiej z osobna...«

LXXIV.
Snać przekonały mądre argumenta
Czułe siostrzycki — od tej bowiem chwili
Jakoś się wspólnie nie czulą bliźnięta,
Jedna i druga osobno się mili —
»Dokąd Audasiu?« »Ach! tam słowik kwili
I księżyc świeci! idę do słowika«.
Potem wróciwszy, nucąc: la! la! li! li!
»Dokąd Tenasiu?...« »patrz, jak księżyc znika,
Nim zniknie, chcę się zagrzać u jego promyka!...«

LXXV.
I tak się grzały... Lecz dla Wosia mego
Nie jeden ptak się z tej sprawy wypierzył:
Rodzice malca, widać, dobrze strzegą,
Więc, gdy się rozgłos po wiosce rozszerzył,
Że siak i owak z pannami, nie wierzył
Z początku Skiba, że panny pobożne,
Którym sam Pan Bóg tyle łask odmierzył,
Na takie mogły wejść manowce zdrożne —
Lecz potem go o syna zdjęły myśli trwożne.

LXXVI.
Trza było innej szukać szkoły ....
.............


PIEŚŃ II.

I.
I czem rozpocząć pieśni księgę drugą?
Czem sobie zjednać czytelników łaski?
Ukorzyć czoła przed wielką zasługą,
Co zwiała wszystkie pozłociste blaski
Z muz helikońskich, dając im przepaski
Z skóry kowalskiej lub też płótno szare
Naokół bioder — a w rękę obrazki:
Modele maszyn, cyrkiel, młot i miarę
I tak im każąc dźwigać snać piekielną karę?...

II.
Odkąd rzemiosło i przemysł »rodzimy«
Przybrały haseł najszczytniejszych znamię,
W karły się dawne zmieniły olbrzymy,
A olbrzymami ci, co siedzą w kramie;
Odkąd stan średni mówi chłopu »chamie!«
Co niegdyś mawiać zwykł szlachcic wąsaty,
Słusznie, gdy kark swój i poeta łamie,
Kiedy rozwiewa swego płaszcza szmaty
Przed siłą, co lśni złotem, i co zbawia światy.

III.
Wszystko już było na tym grzesznym świecie,
Powiedział niegdyś Ben-Akiba rabi,

I wy to pewno w porządku znajdziecie
Gdy przed ideą, która trzosem wabi
Gną się nie tylko tacy ludzie słabi,
Jak moja miłość, lecz i one zbawców
Społecznych wzory, co mają... skrzek żabi,
Patryotycznie broniąc wszystkich ssawców —
Że ja też część tę pocznę od kupców i krawców...

IV.
Nie mogłem, wiecie, stać się nieśmiertelnym,
Choć dotąd wierszy-m napisał bez liku;
Zawsze goniłem w rozpędzie piekielnym
Na swym skrzydlatym, Bóg wie, gdzie, koniku —
Gdzie promieniącą w przeczystym promyku
Jakaś tam miłość, jakaś prawda władnie —
Wprawdzie bez łokcia, jarmarcznego krzyku,
Bez tych zachwalań, które płyną składnie,
Jeżeli zwłaszcza dudka usidlić wypadnie.

V.
Więc może wtedy, gdy, wytrzeźwion z jazdy
Onej niezwykłej, każę leźć swej szkapie
W stronę, gdzie kupiec, licząc złote gwiazdy
W żelaznej szafie, w łysinę się drapie,
Lub zadumaną twarz ukrywa w łapie,
By poetyczne zataić wzruszenie,
Które zbyt chętnie wyśmiewają gapie,
Może więc wtedy — o precz wszystkie cienie! —
Nieśmiertelności na mnie spłyną stąd promienie.

VI.
A więc od kupców — macie we mnie posła
Kupieckiej cześci i kupieckiej sławy.
Jakaż to rozkosz szlachetna, podniosła,
Gdy zbraknie cukru, herbaty lub kawy,
Liści bobkowych, gwoździków do strawy,
Kminku, imbieru, pieprzu, cynamonu,

Tęskną ulatać myślą na łan Jawy,
Nad brzeg Gangesu, w zapachy Ceylonu,
Lub gdzieś pod murem chińskim marzyć aż do skonu!...

VII.
Lub jaki czar to wieje w tym przypadku,
Gdy, zobaczywszy, że ostatnie spodnie
Nazbyt się mocno wytarły na . . . . . .
Umiesz się przenieść, gdzie jak istne kłodnie
Piętrzą się stosy materyi lub modnie,
Z szykiem paryskim wyrobione »sztuki«,
Gdzie krępy majster patrzy na świat godnie,
Dumny i szczęśliw, że jego nauki
Owoce umią cenić gładkie szlifobruki.

VIII.
Jakich obrazów stąd fantazya pełna,
Jakich refleksyi strzelają potoki!
Oto naprzykład patrzcie, co za wełna:
Ich właścicielki pasły się, gdzie stoki
Gór andaluskich lecą w jar głęboki,
Lub gdzie bifsteków i Lira kołyska
W mgieł Manfredowych otulona zmroki,
Lub cień swych ruin Bagczysaraj ciska,
Gdzie śni przy szmerze fontan zaklęta huryska...

IX.
Albo ta derka! albo ta koszula!
W podwójne garby zbrojne dromadary
Włos na nią dały, że jest godną króla!
Krocząc przez pustyń piaszczyste obszary,
Gdzie prostopadłe dopiekają skwary
Nie śniły pewno w tej bezmiernej głuszy,
Jakie po śmierci będą szerzyć czary,
Od katarowych broniąc nas katuszy —
Tak, nosów naszych broniąc i... jaegrowskiej duszy.

X.
O źródło sztuki! o ty stanie średni!
Nawet obrazki dajesz rodzajowe!
Jakżeż to pięknie, kiedy w dzień powszedni
Syn Merkurego kręci tutki płowe,
Mając przed sobą wielką cukru głowę
W ciemnym papierze, jak ten cieniów stożek,
Który słodycze kryje prabytowe,
Lub gdy tabaczkę sypie chłopu w rożek,
Z uśmiechiem w ustach wdzięcznych, jak prawdziwy bożek.

XI.
A gdy w niedzielę lub też w dzień szabasu
Młody pan subjekt, Stasio albo Berek,
Idzie używać poza miasto wczasu
Skroń przystroiwszy w lśniący cylinderek;
Kiedy usiadłszy tam, gdzie stołów szereg,
Z poza szklanego pozerkuje dzbanka,
Jak z »interesu« ściągnięty cukierek
Połyka właśnie urocza kochanka,
O przyznaj, Teokrycie! czyż to nie sielanka?

XII.
Wierzyłem zawsze, prawda, już od dziecka —
A nie mniemajcie, że przezemnie mściwość
Jakaś przemawia — że tylko kupiecka
Świat uszczęśliwić zdolna jest szczęśliwość,
Że wyobraźni znów podsyci żywość
I smak naprawi, skoro się zepsował,
Stanu średniego rozważna godziwość!
Że kraj z pewnością swe skarby uchował,
Gdy strzedz go będzie bankier, fabrykant, konował.

XIII.
O szczęśliwości! o rajska rozkoszy,
Brzęcząca dźwiękiem żółtego metalu —
Dźwiękiem cudownym, który troski płoszy,

I spędza chmurę wszelakiego żalu,
Co wargom zbladłym nadaje koralu
Świeżość różową, a w oku przygasłem
Roznieca znowu żywe skry opalu:
Kogo ty łonem nie grzejesz ogasłem,
Ten życia nie przetrawi, niby bułki z masłem.

XIV.
Bartłomiej Skiba snać nie potrzebuje
Tej apostrofy do wszechwładnej pani;
Widać w kieszeni od kaftanka czuje
Środek, co wiedzie do szczęsnej przystani;
Widać, że smutek, który serce rani
I ciemny obłok napędza na lica,
Gdzieś się w ostatniej zagrzebał otchłani,
Gdyż twarz mu świeci, tak jak twarz księżyca,
Gdy wchodzi, to do Czaji, to znów do Moryca.

XV.
Ano, rzecz prosta! Gdy się już tak stało,
Że iść miał Wojtuś pomiędzy uczebne,
Więc zaopatrzył się w groszy niemało;
Surdut potrzebny i »korty« potrzebne;
»Czasy-ć dzisiejsze, prawda! mało chlebne,
Lecz jakoś pójdzie; człek uchowa bydlę,
Więc też«, tak myślał, »to i owo zgrzebnę,
A i robota idzie, jak po mydle,
Powróci się ta strata na jastrzębiem skrzydle...«

XVI.
Tylko z kupcami nie mógł przyjść do ładu,
Tu nie do gustu, tam znów trochę słono —
»A! panie kupiec, ino nie z pośladu,
Lecz coś lepszego; pogadałem z żoną,
I ona myśli, że się godzi pono
Wziąć w takim razie niby coś od święta;

Bo to mój chłopiec głowę ma uczoną,
Idzie we szkoły, pomiędzy panięta,
Sukmanka zawszeć nie jest podług tego cięta...«

XVII.
Gdy się skończyły wszystkie tarapaty,
Herszek wyprężył całą moc swej »sztuki« —
Wiedział, że Skiba nie był też od straty,
Choć tak pracuje, jakby już na wnuki —
Wtedy mój Wojtuś wreszcie szedł w nauki;
Ojciec za rękę schwycił sam chłopczynę
I w gmach go powiódł, strojny w kręte łuki,
W gipsowe gzemsy, we figury sine,
I rzekł mu, wprowadziwszy: »Tu, złotko jedyne...«

XVIII.
Śmiechem młodego przyjął towarzysza
Chór małych paniąt... Gdy się lekcye poczną,
Gdy grzmi profesor, iżby była cisza,
Jeszcze się wszystko zwraca w ławkę boczną,
Gdzie siedział Wojtek... Zrobiło się mroczno
W oczach malcowi i od razu cały
Spłonął, jak burak; toć rzeczą widoczną,
Że to się z niego »te paniczki« śmiały,
Aż świerszczki im, jak krople, w onych »ślepkach« drżały.

XIX.
Cóż za dziwota? nowiutki mundurek
Jakoś nie bardzo przylegał do ciałka;
Wisiał po bokach, nakształt onych skórek,
Które Jan święty, co gromił pyszałka,
Króla Heroda — zanim jeszcze śmiałka
Ściął miecz katowski —, wokół biódr swych wieszał,
A takie dzieci zawszeć, jak zapałka,
Łatwo się palą... Darmo się pocieszał
Mój Wojtuś, że się skończy: śmiech się z gwarem mieszał.

XX.
Przytem podbite miał ćwieczkami buty,
Bóg wie, na czyje przykrajane nogi,
Stąd malcy szepcą: »to jak koń podkuty«,
Ilekroć chłopak wszedł za szkolne progi.
Ojczysko myślał: »duży-ć kawał drogi,
Więc trzeba »skorzni« niby nie ladaco;
I zima przyjdzie, mróz zawita srogi,
Włożyć wiechetek... zresztą ludzie płacą —
Nikt darmo nic nie zrobi — trzeba wiedzieć, za co...«

XXI.
Prawda, do szkoły pewnie miał z pół mili
Lub może więcej; ano-ć Bartosz biedny,
Więc na »pensye« żadne się nie sili...
Matka co rano — chłopak nie wybredny
I biedy jeszcze zażyje nie jednéj —
Wetknie mu sera, ze trzy kromki chleba,
Czasem słoninki smacznej, »nieobrzednej«,
Jak mówią ludzie i jak tego trzeba,
Przeżegna go na drogę: »Biegaj w imię nieba...«

XXII.
I Wojtuś spieszy razem ze skowronkiem,
Szarym śpiewakiem, co nad gniazdkiem nuci
Z góry, w obłoczkach; razem z kraśnem słonkiem,
Kiedy kraśniejszą jeszcze zorzę rzuci;
Razem z tą wierzbą, co się rankiem kłóci
Z dosłyszalnymi ledwie szepty wiewu,
Z tym swawolnikiem o miłosnej chuci,
I — niby też tak udaje, że z gniewu —
Rozkoszne roni łezki w takt ptasiego śpiewu.

XXIII.
I jemu nieraz poranek różowy,
Pełen melodyi i szeptów tajemnych,
Rozwiąże usta do dziwnej rozmowy

Z szelestem trawy lub z dźwiękiem nadziemnych
Onych pieśniarzy, jak życie przyjemnych —
O śmiechach wtedy zapomniał — jak życie,
Ach! bez tej troski i bez plam tych ciemnych:
»Kołysz się, trawko!« pocznie szeptać skrycie,
Lub »Kiedy ranne wstają« utopi w błękicie...

XXIV.
Tak przejdzie lato... Zimą, kiedy spadną
Zaspy śnieżyste na uśpione łany;
Gdy nade drogą topole pobladną
I zżółkną liczne szmaragdów dywany,
Gdy zmilknie ptasząt dźwięczny chór, rozgrany,
Niby tysiączne na niebie kapele,
Ojciec go nieraz bierze na »barany«
I na pół drogi, co się śniegiem ściele,
Poniesie, »by też dziecku ulżyć małowiele...«

XXV.
Czasem po szkole, gdy się niebo schmurzy,
Gdy się zbyt straszne sypią zawieruchy,
Trudno do domu wracać w takiej burzy —
Jeszczeby zbłądził w wieczór ciemny głuchy —
W czas ten przy »krzyżu« nawet straszą duchy —,
Więc na probostwo, jak się z bożym sługą
Umówił ojciec. Tu, między pastuchy,
W czeladnej, łyknie łyżkę jedną, drugą,
A potem do owczarni, przespać nockę długą...

XXVI.
Nie będę zacnych czytelników nudził
Nazbyt szerokim, rozwlekłym wywodem,
Jak się nad książką mój bohater trudził,
Walcząc w izdebce z półmrokiem i chłodem:
Kiedy sen spłynie słodkim, lepkim miodem
Na spracowane, wybiedzone kmiecie,

Gdy kury posną, naderszałe lodem,
Gdzieś na przypiecku; wtedy chłopskie dziecię
Zasnuwa się, jak pająk, w swej nauki siecie...

XXVII.
Na stole kawał stłuczonej skorupy,
A w niej w okrasie barchanowy knotek
Miga, jak żywy, gdy w środek chałupy
Przemknie się czasem, snać w celu pustotek,
Mroźnawy wietrzyk; zęby, jak ów młotek,
Gdy chłop na »babce« w żniwa kosę klepie,
Prawie tak dzwonią: to nic! istny kotek,
Skuli się w kabłąk, lub, jak ptak, się strzepie
I, pięścią trąc, rozkleja te »nieznośne ślepie«.

XXVIII.
To gramatyka, to miła algiebra,
Nieraz do później zajmują go nocy,
Aż krzyże wisną, aż go bolą żebra
Od wybierania tych rajskich owocy;
Nieraz potrzeba »ducha« całej mocy,
By z jakąś składni porać się zagadką,
Aż rozwiązanie, jak ta kula z procy,
Wystrzeli z głowy, co jest niby klatką
Przeróżnych ptaków »wiedzy« lub — starganą szmatką.

XXIX.
To znów z pomocą bakalarskich szczudeł
Pnie się, podrósłszy, na Parnasu szczyty,
Garstką z kastalskich czerpie napój źródeł,
Homerowymi olśnionych błękity;
Z Horacym stawia pomnik niespożyty,
Nad piramidy trwalszy i nad spiże,
Tylko lepczycą straszliwie owity,
Co go mądrości szkolnej szczecią liże, —
Lub piersią wdycha wonie Wirgilego świéże.

XXX.
Tak! co za zapach w onych pieśniach czysty!
Zazdrościć blasków tych starożytnikom!
Tutaj niezwykłe, patrzcie! aorysty,
Co się nie śniły żadnym prozaikom;
Tam znów dygamma, bodaj eolikon,
Tu anakruzys, a tam dwa spondeje,
Miast — Bóg wie, czego... W sporze z gramatyką
Tu zwrot się jakiś, niby satyr, śmieje —
Wyliczyć wszystkie cuda, daremne nadzieje!...

XXXI.
O pieśni dawne! o wspaniałe pieśni!
Dziś jeszcze kroczym śladem waszych wzorów,
Lecz bez tej śniedzi, bez grzybkowej pleśni,
W którą was kryje mądrość profesorów!
Wy macie urok tych jasnych wieczorów,
Kiedy gwiazd tysiąc nad wodami pała,
Lub blask południa, woń mirtowych borów
I nieskalany czar nagiego ciała
Dziewicy, co dopiero z słodkich marzeń wstała...

XXXII.
Wy macie siłę onych wielkich mężów,
Półbogów macie potężną wspaniałość,
Rykiem lwa grzmiącą w takt srebrnych orężów,
Na przeniewierstwo i wroga zuchwałość;
Mądrość się kryje i rozumna dbałość
We waszem wnętrzu o skarby żywota;
Sentymentalna obcą wam ospałość,
Lecz jędrność jara, niby iskra złota,
Poucza: cnotą rozkosz, a rozkoszą cnota!

XXXIII.
Giętkie jesteście, jak ci zapaśnicy,
Co w świętych Delfach lub gajach Istmosu,
Z zapałem w piersi i z ogniem w źrenicy,

Którą rozpalił cud waszego głosu,
Czarują tłumy, zbite nakształt stosu,
Tęgością mięśni i zręcznymi członki.
I tłum, z szczęsnego zadowolon losu,
Co daje zdrową rozkosz bez osłonki,
W dłoń klaszcze, chwieje czoła, jak oliwne płonki.

XXXIV.
Ileż barw tutaj! ileż we was życia!
Tam Zews grom rzuca; tu się Helios toczy
Na złotym wozie; z leśnego ukrycia,
Jakaś dryada wychyla tu oczy,
Tu się chór najad kąpie w wód przezroczy,
Tam z oczekiwań pobladła Selene;
Tu się Demeter skarży, tam ochoczy
Graniem swem leśną Pan wypełnia scenę;
Tam! patrzcie — ona wstaje, Anadyomene!...

XXXV.
O zbliż się do mnie, w całym swym uroku
Zbliż się, o boska! ty, co z głębin morza
Wstajesz i w światła porannym potoku
Kąpiesz swe ciało i płoniesz, jak zorza.
O nieśmiertelna rozkoszą! o hoża
Swą dziewiczością wieczystą — rumieńcem,
Który nie gaśnie, choć się dotkniesz łoża:
O zbliż się! zbliż się i swych ramion wieńcem
Przyciśnij mnie do piersi — jam dziś twoim jeńcem!...

XXXVI.
Co? to jest cynizm? orgia?... Wojtek Skiba
Nie weźmie ze mnie przykładu... po temu
Lat jeszcze niema, choć świeży, jak ryba,
A wy, panowie, co mi tak ku złemu
Macie mój system, i wy bez systemu
Wszak nie jesteście, jak dwa a dwa cztery:

Nie córze morskiej, bóstwu niewinnemu,
Ale z systemem, co jest bardzo szczery,
Składacie hołd tiurniurze ulicznej Wenery!

XXXVII.
Ale nie sądźcie, że i mój bohater
Marzył o cudu z srebrnych pian porodzie...
Nie! wówczas jeszcze ów miłosny krater,
Co młode serca rwie, pali i bodzie
Piekącą lawą, że tam już o wodzie
Ani pomyśleć — ratunek daremny! —
Nie miał w nim Etny. O głodzie i chłodzie
O atomicznej styczności wzajemnej
Nie czytał Arystypa teoryi przyjemnej...

XXXVIII.
Arystyp!... Boże!... Lubię filozofy
I tych pieśniarzy, co z babska nie płaczą,
Lecz z życia śliczne układają strofy,
Namiętne, zdrowe, wyblakłą rozpaczą
Nie zaprawione — bachantki, co skaczą,
Wpół pijanego czcząc Dyonizosa;
Strofy, co mlekiem i miodem nas raczą,
A tak się błyszczą, jak tysiączna rosa
Na polach, gdy się w słońce przystroją niebiosa...

XXXIX.
Lecz może znowu powód do obruszeń
Na tę »moralność materyalistyczną«,
Która »ślizkością wężowych pokuszeń«
Żądzę nam w łonie obudza dziedziczną,
Tę chuć zwierzęcą, hydrę stujęzyczną,
Wyciągającą lubieżne języki
Po oną słodycz, po tę krasę śliczną
Niedozwolonych owoców, że krzyki
Tu płone wszelkiej »czystszej, duchowej« etyki...

XL.
Na miłość blasków porannego słońca
Nie posyłajcie mnie jeszcze do piekła,
Gdzie pono ciemność leje się bez końca,
I czarna smoła, od żaru rozciekła,
I skąd, gdy duszę w tę otchłań urzekła
Wasza moralność, już niema powrotu;
Na woń tych kwiatów, których nie zesiekła
Ręka, co wszystko dziś poświęca błotu,
Rozwińce ze mną pióra do dalszego lotu!...

XLI.
Mój Wojtuś nie był materyalistą...
Rósł, a z latami gdy i wiedza rosła,
Żądza mu duszę jęła kiełzać czystą,
Co marzeń cudnych czar za sobą niosła:
W łódź wchodził złotą, złote chwytał wiosła,
I tak szybował po bezmiernej fali,
Olśnionej blaskiem dziewiczego posła,
Co spłynął z nieba, co się słońcem pali
I nęci go za sobą wciąż dalej i daléj...

XLII.
I wiatr się rusza i toń cała dźwięczy,
I brzmi powietrze i ziemia dokoła,
Że z niemi razem śpiewa duch młodzieńczy,
Wpatrzon w oblicze jasnego anioła,
I zachwycony z głębi duszy woła:
»Posłańcze boży! promienisty Grachu
Z nieśmiertelności koroną u czoła!
Odurz mnie siłą rajskiego zapachu —
Tą siłą dumnej skroni i tych ócz bez strachu!

XLIII.
O Winkelrydzie! o odważny Tellu!
Nad gór rodzimych niebotyczne wieże
Duch wasz, porwany wspaniałością celu,

Płomienne skrzydeł swych roztoczył pierze!
O ty posępnych cierpień bohaterze,
Wyrosły z wnętrza rozdartego ducha,
Anhelli! blady, jak śnieżyste leże
Onych skazańców, zrozpaczon, jak głucha
Głąb kopalń, gdzie młot tylko brzmi i szczęk łańcucha!«

XLIV.
To znów marmury dziejowego dłuta
I niedościgłe twory wyobraźni,
Które tworzyła, nieraz jadem truta,
A jednak zdrowa — jadem łez i kaźni,
W całość się w bratniej zlewały przyjaźni,
Prawda, z początku mglistą i niepewną,
Ale z dniem każdym patrzącą wyraźniéj
Natchnioną twarzą Chrystusa, pokrewną
Z niebieską tonią, słońca blaskami ulewną.

XLV.
Patrzcie! wnet twarz się promieniąca chmurzy!
Patrzcie! wnet gibka ta się postać zgina
Pod ciężkiem jarzmem bolesnej podróży
Za serc zdobyczą... Patrzajcie! godzina
Dla Człowieczego już nadeszła Syna:
Jak chmur płachciska, już się tłuszcza zbliża,
Nad ściek plugawsza, jadem złości sina —
Postać Judasza prowadzi ją ryża
I krzyczy: »Hej! z zbrodniarzem do krzyża! do krzyża!...«

XLVI.
Kona Zbawiciel!... Noc już dzień przyćmiewa;
Wieczorna gwiazda patrzy na konanie,
I Wojtuś patrzy... Z cedrowego drzewa
Spływa głos cichy, jak najcichsze granie:
»Wojciechu, słyszysz?...« »Słyszę, Chryste Panie!«
»Widzisz tę gwiazdę na tem mglistem niebie?«

»Widzę!...« »To prawda ma tak ciemne słanie,
Jak ja, idź za nią o żebraczym chlebie:
Dla bliźnich żyj! cierp za nich! nie chciej nic dla siebie...«

XLVII.
To egzaltacya? o kupieckie dusze!
Przed wami w własnym padnę interesie,
Chcę zrobić gieszeft, czek wam podać muszę,
Zacni maklerzy, co mi coś przyniesie:
Obniżę poziom mej pieśni... Wszak w lesie,
Obok wyniosłej, niebosiężnej jodły
Rośnie krzewina, co jałowcem zwie się...
Słusznie, gdy skrzydła, co was w górę wiodły,
W dół skręcą, trochę brudny i troszeczkę podły...

XLVIII.
Nic nie chciał Wojtuś dla siebie; tak za nic
Miał niby swoją osobę; dziwoty
Żadnej w tem niema, boć przecie od granic
Najpierwszych latek aż do dziś, gdy złoty
Spłynął nań promień i brał go w swe sploty,
Uwite z wiedzy i marzeń, wokoło
Nikt jakoś w sobie nie uczuł ochoty,
By mu powiedzieć, że coś wart, że czoło
Powinien dumnie podnieść, spojrzeć w świat wesoło...

XLIX.
Miłość rodziców była tą miłością,
Jaką otacza suka swe szczenięta:
Jak szpik, co chłopskim właściwy jest kościom,
Silna, choć kryła ją cisza, poczęta
W trosk legowisku... Miłość owa, święta
W swojej zwierzęcej prostocie, powoli,
Niby pszenica ku ziemi nagięta,
Gdy grad ją zbije na przepulchnej roli,
Zmieniała się w ten smutek, co do głębi boli.

L.
Ojciec się starzał... Przed rokiem mniej więcéj
Miał nawet ciężki wypadek, co w łoże
Na »kilka czasów« go rzucił... »Tysięcy
Chciał się dorobić niestworzenie boże!
Jak wół harował — na kogo? Czy może
Na tego synka? Dyć to dmie się owo,
Jak wesz na szewku! Mówią i we dworze,
Że taki na nic! Wystrychnie ich zdrowo
Na dudków« — takie po wsi rozbrzmiewa już słowo...

LI.
»Pewnie, że mają racyą!« — w przystępie
Żalu i troski, rzekł raz Bartosz żonie;
»Człek tutaj siedzi, jak dyabeł na kępie —
Boże mi przebacz — i bije się w skronie,
A znikąd rady uczciwej... Na łonie
To się chuchało, myślący pociechy
Dożyć się kiedyś... Lepiej, że utonie
Wszystko od razu... Bóg daruje grzechy —
A grzechem było piąć się — i — ustaną śmiechy«.

LII.
Ale kobiecku żal się było rozstać
Z myślą, co w sercu wypieściła na dnie:
»Nie wiem-ci, za co Bóg by miał nas chłostać?
Bieda bo bieda! jak komu wypadnie;
A że się ludzie, tak jak koń, na zadnie
Stawiają nogi i szydzą w swej pysze —
Na świecie różnie-ć się dzieje: Któż zgadnie,
Co onych czeka?... Toć to książka pisze:
Pocięte jutro żyto, co się dziś kołysze...

LIII.
Nie idzie dobrze...« — rzecze — »jesteś chory,
Ale ja-ć jeszcze zdrowa, Bogu dzięki,
I krowy-ś jeszcze nie sprzedał z obory —

A zresztą człowiek stworzony na męki:
Będę harować... Każdy dąb ma sęki,
Nie dziw, że żywot też-ci nie jest gładki
I że nie wszystko tak idzie od ręki:
Coś począł, dokończ; porzuć one gadki,
Harujmy, aż ostatnie będą wisieć szmatki...«

LIV.
I harowali tak zimę i lato,
Za próg domostwa pędząc niepokoje,
Nazbyt natrętne... A on, patrząc na to,
Czuł, jak wdzięczności wzbierały mu zdroje
W młodzieńczej piersi. Bo wszak-ci ostoję
Człek ma jedyną w rodzicach, co w męce
Spędzają dni swe — dla dzieci... Oboje
Byli mu drodzy, w serdecznej podzięce
Obojgu też całował spracowane ręce.

LV.
Ale to wiedział, że tęczowych skrzydeł,
Co w ciszy dumań niosły go nad ziemię,
Nie da rodzicom; że nie porwie sideł,
W których ich dusza uwikłana drzemie;
Myśli, co jemu rozsadzały ciemię,
Ten duch ich prosty — wiedział — nie podziela,
Bo skąd się na to zdobyłoby plemię,
Chowane w nocy, w trosce, bez wesela?
Więc szukał powiernika, szukał przyjaciela...

LVI.
A wszak to przyjaźń, co ożywia sfery —
Tak sobie szeptał słowami poety[21]
Bez niej nauka to martwe litery,
I ludzie bez niej to zżółkłe szkielety...
Lecz kto tej zaznał płomiennej podniety,

Staje się słońca przejasnym okruchem;
Przyjaźń ma postać przeczystej kobiety,
Co sypie na cię rajskich kwiatów puchem,
Że człekiem już nie jesteś, ale jesteś duchem...

LVII.
Zdawało mu się, że swych myśli brata
Odnalazł w jakiejś figurze sąsiedzkiéj:
Był to młodzieniec snać z »wyższego świata«,
Lecz dobrze nie wiem, czy to syn szlachecki,
Czy fabrykancki lub bankierski... Grecki
Prawie miał profil; był nadzwyczaj grzeczny,
Chłopskiej-by nawet nie obraził kiecki,
Więc z jego strony był Wojtek bezpieczny,
I stąd też się poczuwał do wdzięczności wiecznéj.

LVIII.
Mówił z nim nieraz, zwłaszcza, gdy chodziło
O koleżeńskie, zwyczajne przysługi:
Dać coś odpisać, jak Wojtkowi miło,
Coś podpowiedzieć, gdy zawinił drugi,
Znieść nawet karę... Na słoneczne smugi
Myślał więc z sobą wziąć tego młodzieńca,
Gdzie serca ludzkie krają idej pługi,
Złocone blaskiem jutrznianego wieńca,
I czynią z człeka dążeń bohaterskich jeńca...

LIX.
I raz, skończywszy właśnie »Irydyona«,
Czy bodaj »Dziady«, przed dobrym sąsiadem
Z przepełnionego jął wylewać łona,
Co czuł, co myślał; z brylantów dyadem
Uplatał wieszczych, rzekł, że trza iść śladem
Tych mężów z pieśni; niczem wszystkie straty
Przy wielkich celach; aż na licu bladem,
Kiedy tak mówił, róż spłonęły kwiaty —
Wtem sąsiad rzekł: »ja nie wiem, lecz się spytam taty...«

LX.
Coś w dzień następny mój panicz słóweczkiem
Przywita Wojtka ponad zwyczaj skorem —
Wszak, mówię, zawsze był grzeczny —: »Z tateczkiem
O wszystkiem zaraz mówiłem wieczorem;
Lecz tatko na to: zostaniesz doktorem,
A reszta mrzonki... Dalej też powiadał,
Że niby dobrym nie poświecę wzorem,
Gdy będę z tobą tak brat za brat siadał...
Że jesteś niby — chłopem; lecz w tem się przegadał«.

LXI.
Czy się przegadał lub nie, od tej chwili
Wojtek dobrego unikał koleżki;
Już też nikogo więcej się nie sili
Prowadzić z sobą na słoneczne ścieżki:
Stroni od wszystkich... Jak te głogów kierzki,
Co gdzieś w samotnej rozkwitły ustroni,
Którą zielone pokrywają meszki,
Tak jego myśli, kąpiące się w toni
Niebieskiej, kwitną zdala, pełne dzikiej woni...

LXII.
Lecz człowiek, wiecie, to nie żadne głogi,
Które od lasu stronią nazbyt dumnie:
Taką naturę dały nam już bogi,
Że choćbyś, bracie, działając rozumnie,
Zamknął się w sobie, niby w ciasnej trumnie,
To jeszcze widmo, jak ten mgły obłoczek,
Wciska się z zewnątrz i szepce: »chodź ku mnie«,
I ty — posłuchasz, palisz się, jak stoczek,
Jeżeliś, zwłaszcza, skończył siedemnasty roczek...

LXIII.
Pewnego razu... Lecz wprzód, moi drodzy,
Nim jeszcze dalszym pofolguję słowom,
Zanim popuszczę swemu pióru wodzy,

Aby was z dolą zapoznać Wojtkową,
Księdza gosposię przedstawię wam nową —
Owóż stosowną chwileczkę upatrzę
I powiem naprzód, że już była wdową,
Po filozofie, tak, po Dyzmie Wiatrze,
I że ją odziedziczył ksiądz po swym konfratrze...

LXIV.
W Ponikiewicach mąż jej był dzwonnikiem
I dzwonił zawsze, w piątki i niedziele:
Czy komu domek zrobić pod krzyżykiem,
Czy chrzcić, czy sute wyprawić wesele,
Bim, bam, bum Dyzma na wieży w kościele.
Chłopy, bywało, dobrze płacą za to,
Więc i mój dzwonnik przed gminą na czele
Szczycił się krową i bielutką chatą
I kożuch miał na zimę i surdut na lato...

LXV.
Że był piśmiennym, choć swoje nazwisko
Zbawienia świętym podpisywał znakiem,
Więc z swej mądrości zwykł się też chłopisko
Chełpić przed księdzem — przecież nie był żakiem,
Wiedział, że gwiazdy posiał gęstym makiem
Pan Bóg na niebie, że ziemia to pieczeń,
Co się na rożnie obraca, że ptakiem
Słoń jest — chciał jeszcze w szale swych docieczeń
Czy słychać, jako rośnie trawa, ubezpieczeń.

LXVI.
»Dyć, jegomości«, mawiał do książulka,
»Są-ci pyszałki, choć im z za kołniérza —
No Boże odpuść! jak pan, co to Wólka
Mu się należy — powrócił z Paryża
I już nie klęknie u świętego krzyża,
A, jeno dmie się, a tak dmie się sprośnie,

Kiej niekatolik, a zaś kawał zwiérza,
O, taki mądry, mówią o tem głośnie,
A jednak, ba! nie słyszy, jako trawa rośnie«.

LXVII.
»Rośnie, nie rośnie«, jegomość odpowie,
»Oto się dusza nie trwoży pobożna.
Prawdziwa mądrość tylko w bożem słowie.
Tu niechaj szuka spokoju myśl trwożna
I tu mądrości, a dojść do niej można,
Gdy się w kościele z kornem czołem stawa
I rzuca wszystko, nawet pieczeń z rożna,
I na ofiarę — choćby spodnie dawa,
O, taki słyszy nawet, jako rośnie trawa...«

LXVIII.
Odtąd się Dyzma niczem nie rozczula,
Nawet tabaki nie sypie do roga,
Tylko co może zanosi do Szmula:
Od krowy, kury do snopka i stoga
Wszystko to oddał słudze Pana Boga —
Całą chudobę. A kiedy mu żona:
»Cóżeś to zrobił?« »Cicho, moja droga!
Ofiara moja będzie nagrodzona,
Usłyszę jako rośnie ta trawa zielona...«

LXIX.
I od sąsiada chodzi do sąsiada
Z szyją, nakrytą kawałem fartucha,
»No«, i bywało, »mój kumotrze«, gada,
»Jak trawa rośnie, człek na darmo słucha,
Trzeba się wyrzec wszystkich pokus brzucha,
Księdzu ostatni zanieść kęs słoniny,
Bo oto idzie już królestwo ducha —
Mawia jegomość —, a od tej godziny
Usłyszy człek, jak rośnie trawa wśród darniny«.

LXX.
Lecz niezadługo, jak się często zdarza
Wszem zapaleńcom, mój dzwoniarz piśmienny,
O obowiązkach zapomniał dzwoniarza:
Coś niby łaził, jak gdyby był senny,
Przychodził późno; często i stajenny
Księdza proboszcza już idzie, bywało;
Często, gdy dzwonił, nagle głos brzemienny
Dzwonów się urwie: to jemu się zdało,
Że w głosie tym złowieszcze: »a czy słychać?« brzmiało.

LXXI.
»Dobrze, mój Dyzma« ksiądz proboszcz wciąż prawi,
Dopóki Dyzma dostarczał jałmużny,
Ale gdy chłopi: »myśma nie ciekawi,
Jak trawa rośnie«, »Dyzma człowiek próżny,
Dyzma filozof; niech inny usłużny
Będzie wam dzwonnik«, rzecze proboszcz gminie...
»A żona, księże?« — (nos miała podłużny
I piękne oko między księżmi słynie).
»A! żona! prawda! z żony zrobię gospodynię...«

LXXII.
I tak się stało... żona na probostwo,
A on w łachmanach po wiosce się włóczy,
Za nim dzieciaków, jak jakie paprostwo,
Powiewa ciżba i ze śmiechem huczy:
»Patrzta! filozof! niech nas też nauczy
Swojej mądrości — jak trawa podrasta...
A gdzie Maryna? U księdza się tuczy...
Matula mówią: to »harna« niewiasta
I pulchna jest, jak w dzieży rosły kawał ciasta...«
— — — — — — — — — — — — — — — — — —

PIEŚŃ III.

I.
Hej zaszumiały topole nad drogą!
Hej zaszumiały w żalu i zgryzocie:
Świeżem się liściem poszczycić nie mogą,
Skąpanem w słońca wiosennego złocie.
Wiatr je pozrywał i tysiączne krocie
Rozwiał po martwych zagonach, by pierze!..
Śmierć, co się wije, jak mówią po płocie,
Wkrada się w świata promieniste dźwierze
I wszystką krasę rzuca swej zemście w ofierze.

II.
Więc naprzód zbladło ono słońce żywe,
Co się tak śmiało, jak oko dziewczyny —
Oko, spełnioną miłością szczęśliwe.
Potem się zjawił tej smutnej godziny
W górze niebieskiej szmat obłoków siny
I ponad ziemią zaciężył ołowiem...
A potem zwiędły po rowach darniny,
A potem stał się cały świat pustkowiem,
Aż człeka jego nagość przechodziła mrowiem.

III.
Chłopski dobytek dawno znikł z zagonu,
Dawno w dziurawej spoczął już stodole...

Niejeden nędzarz zbył się swego plonu
I znów się znalazł w tem zaklętem kole,
Co próżną wiarą śmierzy głodu bole,
Że będzie lepiej z przyszłych sprzętów czasem,
Że szparki posiew, porzucony w rolę,
Zaszumi znowu ciężkich kłosów lasem
I serca rozraduje sypkich ziarn zapasem.

IV.
Tak! pusto dzisiaj i smutno na ziemi!
Wiatr, jak to zwykle bywa w listopadzie,
Dmie od zachodu i tchy wilgotnemi
Bez miłosierdzia, niby wąż, się kładzie
Na nagie drzewa w marnym, chłopskim sadzie,
Syczy we wiśniach, na dół zgina grusze,
Rwie się z jabłonią w uporczywej zwadzie,
Na krzewy głogu sypie dżdżów swych prósze,
Że w mętnych lśnią kropelkach, jak skalane dusze.

V.
Nie wiem, jakiemi odmalować słowy
Zagrodę Skiby, co w tej mglistej porze
Do dziwnych tonów nastraja duchowy
Bardon pieśniarza... Ach! serce otworzę,
I jeśli znajdę w niem — nie uczuć morze,
Lecz jedną kroplę o prawdziwej treści,
Wnet ją przeleję do tych słów i złożę
Te proste zwrotki w taki hymn boleści,
Że w nim się wszystek zawód, wszystek trud pomieści.

VI.
Że łzy wycisnę ze źrenic słuchaczy,
Jeśli łez źródła nie wyschły w ich łonie,
Jeżeli nędza, co swe ślady znaczy
Wczesną starością, co fałduje skronie
I w posiekane, chropowate dłonie
Brudem się wgryza, może znaleźć jeszcze

Oddźwięk w ich sercach... Ach! w smutku utonie
Ze mną ich wnętrze! Ach! uczują dreszcze
Na obraz ten posępny, na słowa złowieszcze!

VII.
Jedno mi tylko zostało uczucie,
W które się robak nie wgryzł u korzeni;
Nie ma do niego przystępu zepsucie,
Co tak się w grobie mojej duszy pleni;
Ze wszystkich potęg, co dziś znikły w cieni
Płonych pożądań, jedna postać żywa
Jeszcze się dla mnie, jak ów dzień, promieni,
Jeszcze mi źródło żywota odkrywa
I szczęściem mnie obdarza, sama nieszczęśliwa.

VIII.
Kształt to przesmutny, o pobladłej twarzy,
Z dziwną boleścią w pogłębionem oku,
Co się tak ogniem tajemniczym żarzy,
Niby głąb ciemna górskiego potoku,
Gdy nad nim bluszcze zwieszają się z boku
Skał prostopadłych, a szczeliną z góry
Przecina tkankę żałobnego mroku
Ostry blask słońca, ten złocistopióry
Posłaniec rozkochanej w światłościach Natury...

IX.
Nie potrzebuję wyciągać swych ramion
Za uchodzącem widmem tej postaci;
Nie potrzebuję, drżący i bez znamion
Męskiego hartu, co się w złudach traci,
Płakać, choć nikt mi łzy tu nie zapłaci
Próżno wylanej; o! prośbą daremną
Nie potrzebuję jęczeć: »Wy, bogaci
W promień duchowie, pozostańcie ze mną,
Sieroctwa mego chmurę rozerwijcie ciemną!«

X.
Ona jest przy mnie! Ona, Litość wielka,
W ucieleśnionych objęciach mnie trzyma;
Jak chemicznego rozczynu kropelka,
Wżera się w serce swojemi oczyma.
Piecze ta rana i pierś się rozdyma
Od tłumom sytym nieznanej boleści;
Lice blednieje, jak trawa, gdy zima
Swe przyjście pierwszą śnieżycą obwieści,
Jak kwiat ostatni, kraśnej pozbawiony treści...

XI.
A przecież, patrzcie! Choć mi szarpie łono
Słowo, co z ust jej wsiąka mi do ucha;
Choć mi się zdaje, że cierni koroną
Skroń mi obwija, gdy, niema i głucha
Na rozkosz ludzką (podobna do ducha,
Co, jak mgła wstawszy z łez i ze krwi świata,
Dla jego ciszy jest ciosem obucha),
Wokół mej głowy swe ręce oplata,
W szczęśliwość moja dusza, w szczęśliwość bogata.

XII.
I rozmiłowan w dziewicy bolesnej,
Jak ów kochanek, gdy go złamią zmysły
U stóp wybranej — jak ów powój wczesny,
Kiedy się czepia gałęzi, obwisłéj
Nad jego kwiatem, z którego wytrysły
Zdroje zapachów, zwracam się w jej stronę,
Chwytam się rąk tych, co mi czoło ścisły,
Otwieram usta i oddech jej chłonę,
Choć jeszcze bardziej pali piersi rozpalone.

XIII.
Padam na ziemię i znów się podnoszę,
W pas obejmuję i, patrząc w te oczy,
Gdzie tak siekące skrzą mi się rozkosze,

Całuję usta, gładzę splot warkoczy,
Co się po szyi, by wąż jaki, toczy;
Zginam ku sobie i do serca tulę,
Choć od ran strasznych we krwi własnej broczy;
Na krągłych piersiach rozrywam koszulę
I poję się nagością, jak pogańscy króle.

XIV.
I z warg mi bladych płyną słowa pieśni,
Nie wyśpiewanej dziś jeszcze do końca,
Rozczerwienionej, jak kolor czereśni
Kiedy dojrzeje pod działaniem słońca:
Dziś mnie w swojego przemieniłaś gońca,
O ty jedyna! o kochanko moja! —
Przez ciebie stał się ludzkich łez obrońca
Ze mnie, słabego! Gdzie miecz mój i zbroja?
Do walki staję chętny, dłoń mnie wiedzie twoja!...

XV.
Z wszystkich gwiazd uczuć, co na duszy niebie
Zgasły przedwcześnie, jak meteoryty,
Mam jeszcze, gwiazdo najjaśniejsza, ciebie!
Blask twój, z krwi, z jęków i z głodu uwity,
Pierś uszlachetnia, przemienia w błękity
Głębię ponurą, w której zatopiłem
Zadanie życia mojego, przeżyty,
Chory, złamany, przesycony zgniłem
Powietrzem naokoło... Zgrzeszyłem! zgrzeszyłem!

XVI.
Zgrzeszyłem brakiem płomienistej wiary,
Ty mnie oczyszczasz z śmiertelnego grzechu!
Niech mnie odbiegną wszystkich pragnień mary!
Niech ulatują w szalonym pośpiechu!
Ty w ducha mego dojrzałym orzechu
Pozostań jądrem nietkniętem! Potęga

Łzą zroszonego, jak cyprys, uśmiechu,
Co z ócz twych tryska, niech mi w serce sięga
I spaja jego karby, gdy je świat rozprzęga...

XVII.
O zostań przy mnie, dopóki duch boży
Z niebios zamglonych nie spłynie na ziemię
W dnia jutrzejszego promieniącej zorzy,
Duch, co żebraków naodziewa plemię,
Co karmi głodnych, z barów zrzuca brzemię
Nadmiernej pracy, koi łzy dokoła
Ach! i zamyka źródła krwi; co ciemię
Szermierza, piewcy, myśli apostoła
Uwalnia z ostrych cierni, wieńcząc w kwiat ich czoła...

XVIII.
I dziś od świata nie pragnę nic więcéj,
Choć mnie dotychczas samym poił jadem,
Jak ciągle poi tysiące tysięcy,
Tylko, gdy, zbrojna w zniszczenia dyadem,
Śmierć złoży dłoń swą na mem licu bladem
I co znikome we mnie zamknie w grobie,
Niech dobry człowiek, idąc mogił śladem,
Nad moją w szczerej wyszepnie żałobie:
»Tu leży, co wziął Litość za kochankę sobie...«

XIX.
Nie mogę patrzeć, jak się łamią w boju
Dążeń podniosłych najwybrańsze szyki;
Jak myśl, trawiona żarem niepokoju,
Kończy w rozpaczy, by wichura, dzikiéj;
Nie mogę patrzeć, jak gasną promyki
W serc zawiedzionych spochmurniałej głębi;
Jak tłumią dumnych zwycięzców okrzyki
Jęk zwyciężonych, jak stada jastrzębi
Swe szpony zatapiają w kark słabych gołębi.

XX.
Pali mię surdut niezdarty na ciele,
Gdy ujrzę łachman na plecach nędzarzy;
Widok głodnego gasi mi wesele,
Jeśli się kiedy w mem oku zajarzy;
Chleb staje w gardle, jak ogień mię parzy,
Dławi, jak stryczek, gdy pomyślę o tem,
Że czyjeś życie bez chleba się waży;
Ciepła izdebka zimnym zlewa potem,
Gdy wspomnę, że ktoś kończy na mrozie pod płotem.

XXI.
I z całej duszy złorzeczę porządkom
Świata, że ziaren przepełne ma spichrze
Dla jednych tylko, złorzeczę zaczątkom
Bytu, że nie znikł w chaosu prawichrze,
A tylko zrodził pokolenie, lichsze
Od nędznych płazów — bez serca; złorzeczę
Samemu sobie, że me skargi, cichsze
Od jęków świerszcza, nie dotrą, jak miecze,
Gdzie topią się we własnem sadle żądze człecze.

XXII.
Że nie mam siły, by wstrząsnąć słupami
Tego przybytku, gdzie kadzidła palą
W cześć samolubstwa, gdzie Moloch rękami
Pozłocistemi broni wstępu żalom
Wydziedziczonych; gdzie rozpusta, falą
Zbytku owiana, pieje sobie hymny,
Co w urąganie dla łez się krysztalą;
Gdzie przekosztownej ambry obłok dymny
Otacza jej nagości kształt — na nędzę zimny.

XXIII.
Że sam nie umiem podnieść się do czynu,
Coby kłos zrodził, jak ta płodna gleba,
I wydał napój dla tych, którym płynu

Siłodajnego i strawy potrzeba;
Że tylko rzucam ku sklepiskom nieba
Słowa mej pieśni, jak niesforne dziécię,
O sufit kulki ulepione z chleba...
Tak! pieśń ma tylko została w przekwicie
Tej woli, która w wielki czyn przemienia życie!

XXIV.
Tak! z pieśnią tylko idę w wasze chaty
I opowiadam o wielkiej boleści,
Która zmroziła szałwijowe kwiaty
W ogródku chłopskim... Słońce ich nie pieści,
Mgłą przysłonięte; wicher im szeleści
Dumę pogrzebną, gdy, zwarzone szronem,
Złamane, senne, bez ożywczej treści,
Giną pod płotem; gdy z sercem zmęczonem
Padają, aby umrzeć pod gruszą lub klonem...

XXV.
A cóż się dzieje w tej nędznej izdebce,
Że lud do wnętrza wchodzi i wychodzi
I powiędłemi wargi pacierz szepce,
Lub macha ręką i cicho wywodzi,
Że tak musiało przyjść, że śmierć, jak złodziéj,
Wszędzie się wciska, a już tam najbardziéj,
Gdzie dla niej zdobycz z kłopotów się rodzi,
Z trosk, których ludzie nie uniosą twardzi,
Że śmierć plemieniem chłopskiem przenigdy nie gardzi.

XXVI.
O ścianę, z wapna białego odartą,
Bijącą w oczy poczerniałej gliny
Plamy wielkiemi, chorągwie oparto,
Naokół drzewców zwinięte, o sinéj,
Żałobnej barwie: snać dawnej godziny,
Przed laty, Bóg wie, jakimi, zapewne

Były jak heban; dziś zblakły z przyczyny
Deszczów, co, niby rozżalone, rzewne,
Padały przy pogrzebach, ludzkim łzom pokrewne.

XXVII.
Za chwilę drzewce ujmą dłonie silne
I na wiatr puszczą te kawały płótna,
Na których znaki widnieją mogilne:
Śmierć z kosą w ręku, trupia głowa, smutna,
Przerażająca, pustką ócz okrutna,
Pod nią w znak krzyża złożone piszczele —
Ach! na ich widok dusza, ni dąb butna,
Wzdyć mimowoli zatraca wesele
I staje się, jak burzą połamane ziele.

XXVIII.
Otwórzcie pochód, wy starsi z gromady,
Psalm zanuciwszy, jak nam każe wiara!
Czas już wyruszyć! Nie ma na to rady,
Płynie ostatnia godzina z zegara!
Przy chłopskim wózku chudych koni para
Trzęsie się z zimna, nic im nie pomoże
Wełniana derka, wystrzępiona, stara,
Co je okrywa! Dżdżysty wiatr na dworze,
Jak gdyby łzy drobnemi zlewał śmierci łoże.

XXIX.
Chwileczkę jeszcze!... Modlitwę ostatnią
Nad trumną zmarłej bezzębnemi usty
Odmawia jedna z sąsiadek, co bratnią
Spełnia przysługę z nawyku: »Rozpusty
Nie znała żadnej; nie tonęła w tłustéj
Okrasie życia, więc, o Jezu Chryste,
Co na nas patrzysz z Weroniki chusty,
Przyjm ją do Siebie, przez twe łzy kropliste
Królestwa twego bramy otwórz jej wieczyste!

XXX.
Święty Jakóbie! Pietrze! Wszyscy święci!
Módlcie się za nią!... I my, chrześcijany,
Jak tu jesteśmy, za świętej pamięci
Duszę Rozalii, z zgiętemi kolany
Zmówmy Ojcze nasz... Ty, Panie nad pany!
Ty, Ojcze — Boże, co z wielkiej litości
Z Łazarza zdjąłeś podarte łachmany
I między swoich posadziłeś gości,
Weź duszę tę do siebie, niech się piekło złości!...«

XXXI.
I potem zżółkłe umoczy kropidło
W wodzie święconej i pokropi zwłoki,
Ażeby szatan, z tą twarzą obrzydłą
Baczący pilnie na duszyczek kroki,
Uszedł od zmarłej w piekła dół głęboki:
»Idź precz, zły duchu! Odejdź! nie dla ciebie
Postanowiona! Za tych łez potoki,
Choć ciało zimna mogiła pogrzebie,
Jej duch między owieczki pójdzie spocząć w niebie!«

XXXII.
I »w imię Ojca i Syna i Ducha,
Świętego. Amen« — po trzykroć powtórzy,
Po trzykroć w wodzie, nim się trumna głucha
Zamknie na zawsze, kropidło zanurzy:
Niech poświęcona kropla zmarłej służy
Na ukojenie grzesznych ran, boć przecie
Najsprawiedliwszy w tej ziemskiej podróży
Po siedemdziesiąt siedm razy na świecie
Utyka w jednej chwili... Tak się to już plecie.

XXXIII.
A cóż dopiero, gdy człeka za szyję
Obejmie nędza, pokus rodzicielka,
I krew mu z serca, jak ów upiór, pije;

Gdy mu na piersiach zacięży, jak belka
I tak je gniecie, że odporność wszelka
Nim się, jak z jajka owy ptak wykluje,
Ginie na zawsze?... Lecz twej krwi kropelka,
Chryste, nędzarzy zbrodnie okupuje
I światłość wiekuistą najgorszym gotuje.

XXXIV.
A ona, wdowa po Bartoszu Skibie,
Choć była zawsze, ni święty Antoni,
Kuszony w puszczy przez licho, co dybie
Na przenajczystszych, pod naciskiem dłoni
Ponurej biedy, przecież się uchroni,
Bywało, zawsze od grzechów śmiertelnych,
Z cierniowym wieńcem na zoranej skroni
Szła zawsze śladem bohaterów dzielnych
A cichych, w bój odważny z hufcem sił piekielnych.

XXXV.
Dziś, wyczerpawszy siły do ostatka,
Padła, jak owa skruszona kolumna,
Nieszczęsna żona i nieszczęsna matka!
Oto już nad nią zamknęła się trumna
Niedługo pośród powszechnego gumna,
Co chowa w sobie ziarna naszych bytów —
Śród świętej ziemi wypocznie... I tłumna
Porośnie trawa na grobie w błękitów
Wiosennych blasku, lśniących u niebieskich szczytów.

XXXVI.
Oto patrzajcie! stary Jan, w sukmanie,
Co juścić dawne, jak to mówią, Greki
Zapamiętała, w środku izby stanie
I wszystkie kąty żegna już na wieki
Imieniem zmarłej: »Juścić w kraj daleki
tak nieznany Rozalia odchodzi,

Prędzej od morza cofną się te rzeki,
Prędzej się żyto z kamienia urodzi,
Niż ona wróci do nas« — tak z łzami wywodzi.

XXXVII.
»Żegnajcie, ściany, które ręką własną
Nieraz bieliła! Żegnajcie, obrazy,
Z których ścierała owy kurz, by jasną
Twarzyczkę Matki Najświętszej, bez zmazy
Z Ducha poczętej, oczyścić ze skazy,
Którą nanosił dym lub owad marny!
Juścić te ręce zimne są, jak głazy;
Juścić te oczy, niby obłok czarny,
Na wieki poprzysłaniał ten nasz los bezkarny.

XXXVIII.
Żegnaj, kominku, na którym tę trochę
Codziennej strawy w garnuszku warzyła!
Ty, święty progu, coś widział i płoche
Chwile wesołej młodości, gdy była,
Jako wiewiórka śród boru, i siła
Ciężkich kłopotów, gdy później ta dola
Na te jej słabe plecy się zwaliła:
Żegnaj! o żegnaj! Taka boża wola,
Że już cię nie przestąpi ta nasza kumola.

XXXIX.
Opowiadają i w księgach tak pisze,
A i niejeden z nas, żyjących ludzi,
Sam się przekonał, że wkróś nocną ciszę
Nieraz się zmarły z swej mogiły budzi
I dom nawiedza, gdzie się jeszcze trudzi
Człek mu pokrewny: mąż, żona lub dziécię,
Lecz to się serce nadaremnie łudzi:
W grobie, Rozalio, swą północ prześpicie,
Wszak tu już obcy będą narzekać na życie!...

XL.
Bo któż tu z twoich pozostał w chałupie?
On, z którym wiernie dzieliłaś swe losy,
Mąż twój »poćciwy«, nie żyje! Te trupie
Oczy już dawno wyżarły mu rosy,
A syn?... Nie słuchał, kiedyś słała głosy,
Niby ptak chory, by do gniazda wrócił!
Ha! niech mu wszystko przebaczą niebiosy,
Że cię zakrwawił, że cię tak zasmucił,
Że prawie sam do dołu ciemnego się rzucił

XLI.
A teraz do was, kochani ludkowie,
Zwracam to słowo ze serca jedyne:
Nie ważcie sobie tego w swojej głowie,
Jeśli w niej jaką widzieliście winę!
Przebaczcie wszystkie urazy w godzinę
Tę ostateczną! niech ma spokój w grobie —
Choć nikt nie słyszał, by na kogo ślinę
Jakiej zawiści w swego życia dobie
Rzuciła!... Tę jej dobroć rozpomnijcie sobie!...

XLII.
Żegnamy ciebie, ty nasza sąsiadko
I przyjaciółko, po raz ostateczny!
Po drodze ziemskiej, którą tobie gładko
Przebyć nie dano, idź już w kraj ten wieczny,
Gdzie człek cnotliwy nazawsze bezpieczny!...
Czas już wyruszyć« — tak wyrzecze daléj
Głosem, co niby drży, jak blask słoneczny,
Kiedy się kąpie w pomarszczonej fali —
Do ludzi tak wyrzecze, którzy we łzach stali.

XLIII.
I wzięli trumnę i na wóz złożyli,
Na owe snopki dżdżem zroszonej słomy...
I w tego smutku żałobliwej chwili,

Który, bezmiaru łez ludzkich łakomy,
Stał się na wszystkich obliczach widomy.
»Kto się w opiekę« zajękło w przestworze!...
I szli z tą pieśnią silniej, niźli gromy,
Przenikającą ludzką pierś: ukorzę
Skroń przed nią — znać oddechy stworzyły ją boże.

XLIV.
O niechaj idą! Niech w ten grób głęboki
Dłoń ich na trumnę grudki ziemi ciska,
My w inną stronę zwróćmy swoje kroki!
Spieszmy w stolicę! Do tego ogniska,
Z którego promień nauki wytryska,
Do tego kojca, gdzie cienie ponure
Śród cuchnącego gnieżdżą się łożyska,
Tam, gdzie się puszą zbytki pawiopióre,
Gdzie nędza trędowatą pokazuje skórę.

XLV.
Do tej izdebki wejdźmy, gdzieś pod dachem,
Małem okienkiem patrzącej w podwórze,
Na które oko spogląda ze strachem:
W turmę ją zmienia wązki mur przy murze,
Ciemną, zatęchłą; ten szmat niebios w górze,
Przymglony dymu i pary kłębami,
Podwórka tego nie skąpie w purpurze
Bożego światła; wilgoć mury plami,
Zbyt hojnie ściekająca zbrudzonemi łzami.

XLVI.
Cisza tu straszna... Wszak sabaudczyk kruczy
Z płomiennem okiem, z opaloną szyją,
Na katarynce nawet nie zahuczy
W tym wstrętnym kącie... Czasem się pobiją
Brudne kucharki, co tu statki myją,
Czasem tu handlarz starzyzny się zjawi,

Chwaląc swój towar szorstką litanią
Schrypłych wyrazów, albo piaskarz bawi
Dzieciaki, »pia! pia!« wrzeszcząc, aż się oko krwawi.

LXVII.
Tu Wojciech Skiba, śmieszny w swojej nędzy,
Znalazł w izdebce schron Chattertonowy,
Do lotu chciałby wznieść się stąd coprędzéj,
Chciałby tchów świeżych dla płonącej głowy:
Życie go w ciężkie zakuło okowy,
A on daremnie szuka w sobie mocy,
Aby je zerwać... Piekącemi słowy,
Jak skry, gdy pożar gdzieś wybuchnie w nocy,
Złorzeczy swoim losom, swej doli sierocéj.

XLVIII.
Dziś go nie wabią mistrze w spokój płodni,
Którzy z uśmiechem szli przez burze świata,
Bez nienawiści w płomiennej pochodni,
Bez uwitego z skorpionów bata...
Jak błyskawica jego pieśń skrzydlata
W Lucyferowe obleka się dźwięki,
Szarpie i pali — jak wicher, co zmiata
Czerwone kwiecie z wonnej róży miękkiéj,
Jak ogień, gdy weń rzucą suche drzewa pęki...

XLIX.
»W tym chłodzie życia« — pisał — »w tym więziennym
Mroku snać wszystkie straciłem zapały;
Snać dziś już jestem podobien jesiennym
Szronom, warzącym bławat, pozostały
Z dawnej korony jasnej i wspaniałéj
Serdecznych uczuć... Snać-ci już do końca
Będę, jak człowiek, wiecznie strupieszały,

Przeobojętny na złoty żar słońca —
Z tej winy nie oczyści żaden mnie obrońca.

L.
Tak! sam to widzę, że jestem ostatni
Z najostatniejszych, że straciłem skrzydła,
Co dawniej rwały mnie z poziomej matni
Ku empirejskim niebiosom... Wędzidła
Nakłada na mnie lada czerń obrzydła
I lada zawód hamuje me loty;
I tak mnie ziemskie okiełzały sidła,
Że nie odczuwam wyższej już tęsknoty,
Że łoże swoje ścielę zdaleka od cnoty!...

LI.
Wszak nawet miłość, ta twórcza potęga,
Czystych rumieńców na moje oblicze
Już nie wylewa... Wszak mi już nie sięga
Do głębi serca żadna Beatrycze...
Jeśli się we mnie rozpalą te znicze,
Wtedy o zgrozo! ściekami kałuży
Pragnę je zgasić... O! wtedy słodycze
Nie płyną dla mnie z lilii albo róży,
Mnie wtedy zapach zielska trującego durzy...

LII.
Jak więc widzicie! jestem bardzo szczery,
Niech to przynajmniej winę mą złagodzi,
Ale na Bacha! na brzemię Wenery,
Na ową Pallas, co się zbrojna rodzi
Z mózgu tyrańskich Jowiszów — nie szkodzi
Wpleść i Amora w bóstw litanię całą,
Co waszą Psyche rozlubieżniać schodzi,
Na wszystkie bogi wasze klnę się śmiało,
Żem nie jest tak ostatni, jakby wam się zdało.

LIII.
Nie wszystko jeszcze zmarło czucie we mnie,
Nie wszystkie jeszcze przygasły płomienie!
Mam ja w swem wnętrzu coś, co mi daremnie
Zwierzęce bodaj rozbudza pragnienie:
Oto ja chciałbym, aby straszne cienie
Nad kolumnami waszych świątnic legły
I, kiedy słodkie zdejmie was marzenie,
Aby się zewsząd dzikie hordy zbiegły
I w waszym Panteonie pożogę rozżegły.

LIV.
Gdy się kościołów waszych zwalą szczyty,
Gdy w rumowiska zmienią się ołtarze,
Posąg Jowiszów kopnąłbym rozbity
I w Apollina i Minerwy twarze
Rzuciłbym ślinę ze śmiechem... Tak! w parze
Z szalonym gniewem szedłby śmiech! Na dzieje
Waszego końca jabym w mściwym żarze
Nie łzę upuścił, jak duch, co boleje,
Lecz śmiałbym się, ach! śmiałbym, jak się szatan śmieje!!!«

LV.
I tyle było tej pieśni... W jej sercu
Zamknął poeta, niby w czaszy świętéj,
Krew swego serca: W wiosennym kobiercu,
Co z czarnej roli i z słońca poczęty,
Trującej woni zzieleniałe męty
Łączą się w jedno z woniami zdrowemi:
Tak i w tych zwrotkach... W ich labirynt kręty
Rozlał duch jego między promiennemi
Falami zdrój, co tryska z podeptanej ziemi...

LVI.
Oto w tej chwili do izdebki wrócił —
Zapewne z lekcyi... Zmęczony, wpółsenny,

Upadł na krzesło, książki na stół rzucił,
Odetchnął z głębi; snać trud całodzienny
Zaciężył nad nim, jako ów brzemienny
Obłok nad sercem czystego jeziora —
W czas, gdy się rodzi z mgłami duch jesienny,
Gdy się zniszczenia bezlitosna Pora
Na trawy, kwiaty, drzewa kładzie, niby zmora.

LVII.
Pomiędzy książki sięgnął i papiery,
Które na stole zalegały stosem,
I z ich pośrodka dobył kartek cztery,
Zbrukanych, żółtych; jął czytać półgłosem
Niewprawną ręką, grubo i ukosem
Stawiane słowa; matki to schorzałéj
List był ostatni; niby włos za włosem
Po raz już setny rozbierał ten cały
Różaniec łez, choć serce kraje się w kawały.

LVIII.
A w onym liście było napisane,
Że matkę straszna ogarnia tęsknota
Za jedynakiem i że w sercu ranę
Uczuwa krwawą; że żadna robota
Już jej nie idzie; że jest, jak u płota
Samotne zielsko, odkąd mąż jej stary
Poszedł na wieki; czemu nie dziwota,
Bo juścić zawsze lepiej jest do pary
Tę taczkę pchać na świecie, śród trudów bez miary.

LIX.
I potem dalej w liście opowiada,
Jak niby ojciec umarł ze zmartwienia,
Że na nic poszła wszystka dobra rada;
Że, jak pamięta, to od pokolenia

Nie było w rodzie hańby ani cienia,
Dopiero własny syn na plecy jego
Ściągnął wstyd straszny: juści-ć świat się zmienia,
Że się najlepsi grzechu nie ustrzegą;
Tak wielką dziś na świecie jest potęga złego...

LX.
Nie chciał Wszechmocny udzielić pociechy,
Aby w ornacie stanął przed »narodem«;
Przeto niech wraca do rodzinnej strzechy,
Gdzie niby ona i z chłodem i głodem
Walczyć wciąż musi... Pomoże, swem młodem
Osłodzi życiem starości godzinę...
Wszystko sprzedane; chałupę z ogrodem,
Te po chorobie ostatki jedyne,
Zdołały ledwie ręce utrzymać matczyne...

LXI.
I dalej pisze, jako niby w duszy
Do tego dzisiaj doszła przekonania,
Że kiedy chłop się ze zagonu ruszy,
Książek spragniony, jako deszczu kania,
Tak się wszystkiego zbędzie miłowania
I w grzech popadnie; a gdy robi w ziemi,
To ona ziemia grzeszyć mu zabrania,
Bo przecież każdy powie słowy swemi,
Że ziemię to już można porównać z świętemi...

LXII.
I w końcu mówi, że winy przebaczy,
Niech tylko wróci, bo snać wola boża
Była we wszystkiem, kiedy już inaczéj
Stać się nie mogło, gdy już taka dola
Zawisła nad nią, że jest już ta rola,

Na której żadnej uciechy nie wzrośnie
Kłosek złocisty, ino chwast kąkola,
Tak go znękana, uprasza miłośnie,
By wrócił, nim w jej wnętrzu wszystka siła pośnie...

LXIII.
Lecz on nie wracał... Dlaczego, sam nie wie...
Nie wie, dlaczego nie rzucał stolicy,
Aby przy matce ugasić zarzewie,
Co mu niezdrowo gorzało w źrenicy;
Aby się chwycić pługa i kozicy
I przeorywać te czarne zagony
Pod ciężki zasiew mączytej pszenicy
I, jak Bóg kazał, obfitymi plony
Swej pracy, potem zlanej, karmić miliony...

LXIV.
Widać, zasady tej pańskiej mądrości,
Która na surdut zmienić nie pozwala
Chłopskiej sukmany, nie umiały w gości
Zawitać k'niemu... Heliogabala
Rozkosz, co wnętrze swym ogniem rozpala,
Widać, płynęła mu z wiedzy, że dla niéj
Poświęcał nawet ból matki, co zdala,
Szczęścia ostatniej szukając przystani,
Padała nakształt rannej w samo serce łani.

LXV.
W list się wczytywał i wtedy przed oczy
Tułaczych losów stawały upiory...
I wnet się przed nim wspomnienie roztoczy
Zła, co go pchnęło na dzisiejsze tory,
Wygnawszy z chaty rodzinnej — za bory
I hen! za lasy, jak mówią; za rzeki

I za te góry, tu, gdzie wiądł, jak z kory
Odarte drzewo schnie od słońca spieki,
Ratunku oczekując — ratunek daleki!

— — — — — — — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — — — — — — —





  1. Wedle informacyi autora z »Wojtka Skiby« był ogłoszony także ustęp p. t. Pogrzeb chłopski. Mimo poszukiwań nie udało mi się odnaleźć wymienionego fragmentu tego poematu, którego dalsze części (IV i V), dotąd niewykończone, zostają w rękopisie.
  2. Por. Bibliografia II p. l. 1.
  3. Por. Bibliografia II. p. l. 1.
  4. Data napisania: Szymborze 16 IX 1888 r.
  5. Data napisania: dnia 22 VI 1888 r.
  6. Data napisania: dnia 18 VIII 1888 r.
  7. Data napisania: 16 VI 1890 r.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – warunkach.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – modlącej.
  10. Data napisania 28 VIII 1888 r.
  11. Data napisania 23 VIII 1888 r.
  12. Data napisania 29 VIII 1888 r.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Marszałkowska.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Światło.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  16. 1. zwrotka obca!
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – drzew.
  18. Wiersz ten, umieszczony w »Poezyach« (1889 r.) kończy zeszycik najpierwszych poezyi.
  19. Przypis własny Wikiźródeł (z niem.) Natura i sztuka są pięknem i źródłem, zanim człowiek zda sobie z tego sprawę.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oddał.
  21. Schiller





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.