<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Stary cmentarz za miastem, który dla zupełnego braku miejsc i niemożności rozszerzenia został od lat kilku zamknięty, był miejscem wcale do pojedynku dogodném. Szła wprawdzie tamtędy stara droga niegdyś, ale po usypaniu nowéj szosy, została prawie nieużyteczną i nieuczęszczaną. Drzewa, korzystając ze swobody, rozrosły się po nim przepysznie, ocieniły go, okryły, a pośrodkiem szedł wąwóz suchy, w którym się doskonale ukryć było można... Dawne, skromniejsze od dzisiejszych, grobowce, po większéj części z cegły, z wmurowanemi napisami, rozpadały się powoli... zielsko i chwasty je obejmowały... i rzadko która mogiła okazywała pamięć żywych o zmarłym, lecz latem bogata roślinność weselszym płaszczem nowego życia oblekała ruinę.
Dniało zaledwie, gdy niecierpliwy już Sławek w towarzystwie Samiela i Rotmistrza przybył do bramki jedną ścieżką, a drugą prawie w téj saméj chwili ze swymi przyjaciołmi zjawił się pospiesznie idący Kanarek... Dzień był wilgotny i mglisty, ziemia oślizła, szczęściem grunt piaszczysty samego cmentarzyska... dozwalał dogodne wybrać miejsce w wąwozie. Okolica pusta jeszcze była... cicho do koła, a z miasta dolatywał tylko dźwięk dzwonów wołających na ranną mszę do kościołów. Jeden po drugim budziły się sygnaturki małe i większe dzwony i różnemi głosy, szeroko rozchodzącemi się w powietrzu wilgotném — wzywały pobożnych na modlitwę.
Wszyscy szli w milczeniu, tylko Kanarek poświstywał, wypiwszy po drodze parę kieliszków wódki, od czego rada przyjaciół wstrzymać go nie mogła.
— To chcielibyście, żebym zębami dzwonił i żeby mi się ręce trzęsły! zawołał...
Zamiast baryer w wąwozie, położono dwie suche gałęzie ze starych dębów upadłe... wzięto pistolety do nabijania... Oba przeciwnicy ubrani byli bez szczególnych ostrożności, jak na codzień, zrzucili tylko płaszcze.
Dzień był nieco szary, ale sekundanci téż rachowali na to. Rotmistrz miał komenderować... Ustawiono przeciwników o trzydzieści kroków, Sławek skłonił się wedle zwyczaju, szlachcie tylko głową podrzucił i zaraz wziął na cel. Pomaluteńku szli na siebie...
Raz — dwa — trzy...
Oba wystrzały zagrzmiały razem, dym się rozszedł... przeciwnicy stali nietknięci...
— Do stu tysięcy djabłów! zagrzmiał Kanarek... gdzież kula... ja chybić nie mogłem, powiadam acaństwu, że nie mógłem...
Kula, jak się okazało, przeszyła w istocie poły surduta Młyńskiego z lewéj strony... Sławek chybił, ale koło ucha samego świsnął strzał jego przeciwnikowi.
— Nie źle strzela, jak na literata! rzekł szlachcic, nabijcie no pistolety na nowo... bo to się nie liczy...
Rozstąpili się znowu, ale trzeba było pospieszać, gdyż na huk wystrzałów acz stłumionych, mogła nadbiedz policya... Stanęli, Kanarek usta zaciął, oko przymrużył i począł iść.
— Raz — dwa... trzy, komenderował Rotmistrz... Dym powlókł się długo... sekundanci poskoczyli, szlachcic trzymał się za rękę, którą kula wzdłuż oszarpnęła długą smugę zostawując po sobie... Sławek padł był na ziemię i ręką się na niéj opierał... kulę miał w lewym boku... Przeciwnik celował w serce, ale zdołował i przestrzelił poniżéj ciało, gruchocząc dolne żebra. Kula została we środku.
— Mówiłem, że ja chybić nie mogę, ale pistolety nie od rzeczy — flegmatycznie odezwał się Kanarek, dobywając chustki, którą sobie na prędce krwią płynącą rękę bandażował...
Sławek nie wydawszy jęku, leżał bezprzytomny, nie było lekarza, Rotmistrz pobiegł po ratunek do miasta, a Samiel został przy rannym, którego twarz omdlenie powlokło bladością śmiertelną... Szlachcic nie czuł się obowiązanym przyjść mu w pomoc, gdyż i sam cierpiał mocno, rana była na pozór wcale nie groźna, ale głęboka i bolesna.
Krew buchała z boku biednego Sławka, a tamowano ją niezręcznie... dopóki lekarz, felczer i powóz nie przybył... O ranie nic powiedzieć jeszcze nie było można... a na słocie i wilgotnéj ziemi do operacyi brać się trudno... Lekarz szczęściem opatrując Młyńskiego, namacał kulę za skórą i niezwlekając rozciął ją... natychmiast, aby dobyć... Obandażowano na prędce, i nosze chwycone z bliskiego szpitalu posłużyły lepiéj od powozu do przetransportowania chorego.
Smutnie powlekli się przyjaciele za Sławkiem, który niekiedy tracił, to znów odzyskiwał przytomność, ale milczał i nie skarżył się... Ranek już ożywiał miasto i ruch w ulicach był wielki, gdy bocznemi zaułkami, wnoszono Sławka na dziedziniec jego dworku... W tym pochodzie jakby pogrzebowym, było coś nad wyraz smutnego... Uliczką szła hr. Wartska z Jadzią i postrzegły zdaleka Samiela idącego przy noszach... nie mogły zrazu zrozumieć, co by to było, nagle Jadzia jakby jasnowidzeniem jakiém rażona, rzuciła się naprzód, odepchnęła Samiela i pobiegła ku temu łożu zbroczonemu, na którém niesiono Młyńskiego.
Z przeraźliwym krzykiem, z załamanemi rękami przypadła ku niemu. Wartska także, zapomniawszy swego gniewu, z niewieścią litością pobiegła za nią. Na płacz ich, Sławek oczy otworzył, uśmiechnął się i drżącą, słabą rękę podał Jadzi... ale słowa wymówić nie mógł... omdlał...
Biedne dziewczę we łzach, nie mogąc się na nogach utrzymać, łamiąc ręce, wlokło się, czepiąc noszów... a gdy rannego złożono na pościeli, upadła na posadzkę przy nim... Hrabinie i dziecka i żal Sławka było, i ona płakała. Samiel stał jak winowajca ze spuszczonemi rękami... niemy...
Ale wszystkich odpędził lekarz dla opatrzenia rany... Jadzia jednak nie dała się wyciągnąć matce daléj, jak do drugiego pokoju...
Napróżno całując ją, przyrzekając powrót, prosiła matka wylękła, ażeby z nią odjechała, Jadzia całowała ją po rękach, po nogach... i przysięgała, że ztąd nie odejdzie...
Położenie było przykre... tém bardziéj, że wyświecało dopiero teraz całe przywiązanie Jadzi do Młyńskiego, o którém naturalnie wkrótce już po mieście gwarzyć miano. Dwie kobiety przytulone jedne do drugiéj, we łzach, modląc się, przebyły tak długą, śmiertelną godzinę, aż nareszcie lekarz wszedł, zalecił spokój i powiedział hrabinie.
— Wedle wszelkiego podobieństwa żyć będzie... krwi dużo uszło... ale rana dobra, budowa mocna, młodość wszechmogąca... tylko spokoju... ciszy i żeby wzruszeń mógł wszelkich uniknąć...
— Widzisz, odezwała się hrabina do córki, że my musimy się oddalić.
— To ja nie pokazując się, będę go pilnować z drugiego pokoju, odpowiedziała Jadzia... ja ztąd nie pójdę. On niema nikogo... siostry, matki... brata, nikogo... ja muszę tu być.
— Dziecko! ale cóż ludzie powiedzą...?
— Cóż ludzie mogą powiedzieć? ja mu jestem i będę siostrą... Pocałowała matkę w rękę... zaczęła płakać, hrabina zrzuciła szal i kapelusz — pozostały obie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.