<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Choć mury klasztorne wysokie i bramy zamknięte i od świata rzadko tam dochodzi głos jaki... są szczeliny, przez które i tam wiadomości miejskie się przekradają. Zwłaszcza gdzie panienki mają pozwolenie odwiedzania czasem rodziców... niepodobna by z sobą coś nie przywiozły oprócz włóczek, kanwy i funta cukierków.
Stało się temi właśnie dniami, iż panna Julia, córka urzędnika wysoko położonego, otrzymała urlop dla imienin matki... Bawiła cały dzień, nocowała w domu i nie wróciła, aż nazajutrz o południu. A że wieczorem było osób mnóstwo (tańcowano przy fortepianie) panna Julia spragniona wiadomostek, ogromny ich zapas rówieśnicom, równie łakomym nowości miejskich, przywiozła do klasztoru. W czasie poobiedniéj rekreacyi, która dla brzydkiéj pory odbywała się w sali... pensyonarki pod dozorem nauczycielki grały w gry... a panna Julia uczestnicząc pozornie w zabawie, starszym opowiadała swe przygody... strój, w jakim występowała na wieczorze... opisywała ubranie pań, przywodziła nazwiska młodych panów, którzy tańcowali, w ostatku poczęła téż mówić o strasznym pojedynku, którym całe miasto się zajmowało pomiędzy panem... Kanarkiem, a podkomorzycem Młyńskim...
Wymówienie tego imienia zrobiło takie wrażenie na milczącéj zwykle dozorczyni zabawy, iż się widocznie zbliżyła, i przysłuchiwać zaczęła. Pochlebiało to pannie Julii i rozpowiedziała z największemi szczegółami o przygodzie... jak się ci panowie wśród ulicy pobili... jak się wyzwali, że popełnili okropne świętokradztwo, gdyż strzelali się na cmentarzu...
Wszystkie pensyonarki w kupkę zbite jak owieczki, ręce łamiąc i podnosząc do góry, powtórzyły — O mój Boże! na cmentarzu!!
Cichość panowała w sali jak największa, a panna Julia widziała, że dozorczyni okropnie się zarumieniła... zatrzęsła ze zgrozy... Opowiadała tedy daléj, iż pięć razy do siebie strzelali, niemogąc się trafić... że jednego z nich kula padła w grób ojca...
Tu znowu wykrzyknęły panny ze zgrozą i zatrzęsły się... dozorczyni przystąpiła bliżéj... nareszcie Julka poprzysięgała, że podkomorzyc był śmiertelnie ranny, że się na śmierć dysponował... a drugi był pokaleczony...
Nie wiadomo, co się stało dozorczyni, ale na niéj także opowiadanie zrobiło wrażenie nadzwyczajne, tak, że panienki musiały jéj podać wody i posadzić ją na krześle, zdawało się bowiem, że zemdleje, potém druga nauczycielka przyszła ją zastąpić, a chorą odprowadzono do jéj pokoiku...
Każdy się domyśli, że tą biedną nauczycielką była Lena... ale nikt nie pojmie boleści, jaką uczuła. Być zamkniętą, uwięzioną, zaryglowaną w téj chwili, gdy ten jéj brat jedyny tam konał, a może wspomniał ją, a może szukał oczyma... Wszystkie najmocniejsze postanowienia wytrwania w odosobnieniu, nie widzenia go więcéj, rozbiły się o to uczucie... o tę niewysłowioną boleść. Jak w pierwszéj chwili gdy sądziła, że jest ciężarem, zawadą... porwała się, skazując na wygnanie... tak teraz przerażona z równą gorącością chciała wybiedz, lecieć i pójść służyć umierającemu... a potém! potém... dla niéj już życia nie było... i myśli o życiu. Potem... ciemności... śmierć |
Dzika natura sieroty, nigdy zwalczoną być nie mogła, tylko własną siłą, ilekroć ta obracała się przeciwko niéj, Lena niczém już od pierwszego popędu wstrzymać się nie dała...
Wszedłszy do swéj izdebki spłakana, rozgorączkowana, powiedziała sobie.
— Iść tam! być tam! bądź co bądź! zobaczyć go raz jeszcze...
Rygle i zamki i więzienne mury klasztoru ją nie ulękły, wszystkie środki ucieczki, o jakich kiedykolwiek czytała, na myśl jéj razem poprzychodziły... Nie można było ani przypuścić, żeby ją wypuszczono z dobréj woli, chociaż dobrowolnie tu weszła... Trzeba było uciekać, ale jak?
Nadchodzi wieczór.. drzwi izdebki skrzypnęły... wcale niespodzianie weszła kobieta, przychodząca zwykle z miasta, która zabierała bieliznę panienek do prania... Była to uboga, młoda jeszcze gosposia z przedmieścia, żywa, serdeczna, która wiele współczucia okazywała zawsze Lenie, widząc ją smutną, i pocieszać się ją starała, choć nie wiedziała przyczyny cierpienia.
Znalazłszy Lenę na łóżku z twarzą zapłakaną, zgorączkowaną strasznie, Stachowa pobiegła, koszyk postawiwszy, do niéj.
— Cóż znowu panience jest! Jezu i Marya! czy to się godzi tak desperować! Ta to może serce pęknąć... Co panience jest...
— A! moja Stachowa! zaryczała boleśnie Lena, rękami zakrywając oczy — nie pytaj, nie pytaj!
— Ale cóż! czy panna mi nie wierzy? Przecież jeśli co takiego, co ludzie mogą.. No... to ludzie serce mają.
— Nie mają...
— Mówże no panna!
— Lena płacząc z za łez... prawie nieprzytomnie sparłszy się na ramieniu poczciwéj kobiety, wyszepnęła. On umiera... a mnie tam nie ma!
— Któż, proszę panny...
— On, ja jego jednego na świecie mam, brat... brat... najdroższy! on...
— Toć by pannę puścili do niego.
— Nigdy w świecie?
Stachowa westchnęła, strasznie się jéj żal zrobiło biednéj dziewczyny... poczęła chodzić po izdebce i powtarzać.
— Cichoż no, cicho... moja panno... zobaczym, może się co zrobi...
Ale czyżby nie puścili?
— O! o tém mowy być nie może...
Stachowa chodziła, myślała, siadła na krześle u drzwi i myślała znowu i zdawała się walczyć z sobą, a co spojrzała na lamentującą, to ręką zamachnęła — No, cóż tu poradzić, kiedy rady niema!!
Już by nawet powinna była odejść, ale porzucić tak téj swojéj biednéj panienki nie umiała, nie mogła...
Trwało to z dobry kwadrans...
— Moja panienko, odezwała się nakoniec... czy gdybyście wyszli, to byście późniéj wrócić chcieli, czy nie?
— Ja nic nie wiem...
— Bo, no, tak przypuściwszy, że byś uciekła, to gdyby kto nam pomógł do tego, musiałby się zaprzeć i zwalić winę na was... a...
— Jakto? zawołała Lena... można by uciec? ztąd? O! aniele mój! zbawco! gdybym za furtą być mogła, niechby się na mnie zwaliło, co chciało! niechby powiedziano, co się podoba!! a! być tylko za drzwiami... a zresztą...
— No! cichoż! — dodała Stachowa, a jeśli ja stracę robotę w klasztorze...
Lena zamilkła.
— Ja z tego żyję, a dzieci mam dwójko... a żebyś téż zobaczyła te aniołeczki... o Jezusie słodki, jakie to kochane... a jak one będą głodem mrzeć?
Lena nic odpowiedzieć nie umiała, a Stachowa się zamyślała wciąż i brała w boki i chodziła.
— No! cóż! cóż! dziéj się wola Boża! ino tak zróbcie, jak ja wam powiem? Weźmijcie chustkę oto tę, okryjcie się nią, het i z twarzą... weźmijcie kosz mój na plecy i idzcie prosto do furty... furtyjanka wam nie pytając otworzy... powiedźcie, niech będzie pochwalony...
— A wy?
— No! ja! wy mnie w swojéj izbie na klucz zamknijcie... i zostawcie klucz w zamku... Ja siądę i zdrzemnę się... Cóżem ja winna, że wy ze snu mego korzystając, zabraliście chustkę i kosz... W pół godziny po wyjściu waszém, dopiero ja tu łomotu narobię, co się cały klasztór zleci...
Stachowa się uśmiechała... Lena upadła przed nią na kolana, nie mogąc mówić z radości ściskała ją i całowała...
— Cichoż! cicho! odparła poczciwa kobieta... a żywo w drogę... obaczcie ino, czy kogo w korytarzu niema i spuście drzwi na klucz...
To mówiąc, narzucała na nię swoją chustkę, opinała, dała jéj kosz na plecy... i wyczekawszy, gdy się po korytarzu nikt nie snuł, pożegnała ją i puściła. Lena zamknęła drzwi na klucz, otuliła się jak mogła najlepiéj. Sama niewiedziała jak się przesunęła przez pierwszy korytarz... nie spotkawszy prawie nikogo... i dochodziła już do furty, gdy po za nią hałas jakiś i wrzawa słyszeć się dały... Była pewna prawie, że przedwcześnie odkryto jéj ucieczkę, ale postanowiła próbować szczęścia, pospieszniejszym krokiem zdążyła do furty, siostra mówiąc pacierze otworzyła jéj drzwi... była na ulicy!... postawiła kosz przy bramie i wiedząc, że z za muru widzianą być nie może, poczęła biedz żywo... mrok padał... tłum pociągał jakiś z pogrzebem bliską uliczką... utonęła w nim... Co się działo w klasztorze... Bóg wiedział, ale ona była wolną! wolną!!
To uczucie swobody po długiém zamknięciu, jakiém szczęściem napełnia serce, jeśli ono nie zaschło i niezwiędło w więzieniu! Są przykłady więźniów, którzy gdy im otwarto wrota, wyjść nie umieli i nie chcieli... ale to nie byli już ludzie, były to żywe słupy więzienne... Lena odzyskawszy wolność, odetchnąwszy powietrzem... zrazu jak upojona niespodziewaném szczęściem swém... oparła się o mur... stała... nie wiedziała dokąd iść, nawet od kogo się o Sławku dowiedzieć... Nie rychło dopiero, zebrawszy myśli i przypominając sobie, co jéj mówił, widząc się z nią przedostatnią razą.. jak przez sen przypomniała sobie także nazwisko uliczki. Była ona nieznaną jéj, ale miasto znała zbyt dobrze, by w niém zabłądzić, wiedziała gdzie szukać dworku... domyślała się już przynajmniéj,
Pogrzeb przeciągnął, w uliczce zrobiło się pusto — Lena poszła znajomemi sobie przejściami ku téj stronie, gdzie się spodziewała znaleść, zobaczyć jeszcze może raz ostatni... tego, którego w sercu nosiła od owéj godziny, kiedy ją dzieckiem przytulił u łoża konającéj matki... Zdawało jéj się zawsze, że ona mu swe prawa przekazała...
Lena szła żywo... z oczyma załzawionemi... spytała po drodze głosem drżącym kogoś, wskazano jéj domek nie daleko, otwarła furtkę do ogródka... stanęła... W chwili gdy już miała wnijść, sił jéj zabrakło... W dworku widziała okna oświecone... przesuwające się cienia ludzi... odwaga, jaką dotąd miała, opuściła ją wyczerpana... Ale niepewność ta trwała chwilkę tylko, obawa o jego życie przywróciła męztwo, posunęła się znowu szybkim krokiem ku dworkowi... nie zatrzymała na progu, weszła... Wewnątrz panowała cisza uroczysta, smutna, ludzie chodzili na palcach i szeptali między sobą...
Służący widząc kobietę ubraną niepocześnie, niechciał jój puścić daléj, Lena prosiła go napróżno... głośniejsza nieco mowa, wywołała staruszka z drugiego pokoju... Był to kanonik chodzący z brewiarzem.. Lena rzuciła się ku niemu... spojrzała na twarz jego łagodną i dobrą i chwyciła za rękę, którą całować poczęła.
— Czego chcesz moja pani? co to jest?
— Chcę... chcę widzieć choć na chwilę mojego dobroczyńcę... mego brata! mego brata!
Słowa te były wymówione po cichu... a w téjże chwili głośny krzyk dał się słyszeć z za drzwi do bocznego pokoju wiodących — Lena!!
Na głos ten, nie widząc już nic przed sobą, przybyła przedarła się przeze drzwi, pobiegła instynktowo... i padła na kolana u łóżka Sławka... którego blada twarz uśmiechała się do niéj, a ręka drząca ku niéj wyciągała. Nie mówiąc słowa poczęła, chwyciwszy tę rękę, płakać i oblewać ją łzami... chwilami patrzyła na twarz Sławka, który zdawał się uspokojony i szczęśliwy.
— Ojcze... to siostra... odezwał się Młyński.
— Tak... ale po cóż! doktor mówił, żeby unikać wzruszenia! widzicie! co tu począć z wami! wołał stary...
— Ale ja nie... nie jestem wzruszony... ja słyszałem jéj głos, jam czuł, że ona teraz przyjść musi... i że zostać tu powinna...
Kanonik ręką machnął w rozpaczy.
— Ja zostanę w izbie sług... ja wdzieję suknię sługi... tylko mi pozwólcie zostać...
Najprzykrzejsze było położenie starego Kanonika, który niemógł przytomnością swą uświęcać tak nieprzyzwoitych stósunków, a czuł, że gdy odejdzie, jeszcze się mniéj staną przyzwoitemi — wiedział, że nazajutrz w mieście pełno będzie plotek przez ludzi... słowem dałby był wiele, żeby wyjść z tego położenia.
Sławek teraz zdawał się nie tylko nie gorzéj, ale znacznie spokojniejszy, a gdy doktór nadszedł i znalazł tę improwizowaną siostrę miłosierdzia nie umiał sobie wytłómaczyć, jak ona cudownie na polepszenie stanu chorego wpłynęła...
Koniec końcem. Lena zapomniawszy o wszystkiém, nawet o skutkach tego postępku swojego dla Sławka — jako prosta sługa została przy nim...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.