Łańcuchy/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za Tobolskiem parowiec, hucząc zwycięsko syreną, bijąc lekko i radośnie łopatami kół, skręcił w rozłożyste koryto Irtysza. Gwałtowny nurt porwał go i poniósł wraz z bezwolną barką. Wezbrana, skręcona w potwornych wirach, zbróżdżona prądami, lała się wprost na północ olbrzymia struga wody szarozielonej, jak nefryt, którego tajemnicze, przedwieczne kopalnie umieściła legenda u źródeł tej rzeki.
Daleko, daleko, z granic Chin, gdzie toną w burych piaskach pustyni górskie, zielone rozłogi śnieżnego Ałtaju i Tiań-szania, gdzie śpią cicho zawiane simumem wielkie ruiny miast nieznanych szlifierzy kamienia — stamtąd ona płynie!
Sine brzegi zamykały szybko swe zakręty za uciekającemi statkami, otwierając wzamian przed niemi szerokie wyloty, pełne blasku nieba i wody.
W miarę jak posuwali się ku kołu biegunowemu, chłodło powietrze i bladły noce. Zorze wschodu i zachodu zlewały się w jeden rumieniec i źrenice gwiazd blado migotały na perłowo-srebrzystym wnęku firmamentu.
Słońce nikło na krótką chwilkę, aby prawie w tem samem miejscu znowu wypłynąć nad niskim widnokręgiem — na długi dzień, czyste i złote. Rozstępowały się przed niem szare chmury, przylegając obwisłemi piersiami nieledwie do samej ziemi, odpływały na strony jak wielkie wydęte żagliska.
Na brzegach lasy i bagna bez końca. Wioski zjawiały się niezmiernie rzadko i przystań często ograniczała się do lichej budki stróża oraz bursztynowo-żółtych składów drzewa, z których parowiec czerpał swoje paliwo.
Więźniowie na barce spali mało, podnieceni ciągłą jasnością dnia, nieznanemi widokami oraz niecichnącą burzą wewnętrznego wrzenia, gdyż nocna pijatyka Dobronrawowa i Wujcia z oficerem została przez Odesskiego wykryta.
— Cóż wy na to, panie szlachetny?!... Co wyrabia wasza inteligenczija!... Pieniążki ludowe — tiu, tiu!... Okrągłe są, łatwo się toczą!... — zaczepiał Dżumbadzego Gorainow.
— Zapewne, że tego... nieładnie!... Ale przepraszam... za własne pieniądze!... — chrypiał chory.
— Choćby za własne — nie wolno! To jest poniżające!... To brak honoru!... — napadł nań przechodzący mimo „Monsieur Puritz“.
— Jaki honor?... Co za honor!... Też znawcy honorowi!... Parchy!... — oburzył się Bondarenko.
— Zapewne, zapewne, ale z drugiej strony!... — łagodził Dżumbadze.
— Żadnej niema strony!... Parchy są i to oni mącą!... Łby imby poukręcać!...
Dżumbadze żałośnie kiwał głową i chrypiał bez słów, daremnie starając się opanować atak kaszlu.
— Wynoście się stąd!... Znaleźli sobie miejsce na spory!... — odpędzał ich od chorego Leskow.
— Ach, Boże mój, szkoda, że ich odpędzasz!... Możebym ich pogodził... Wszyscy przecież oni są dobrzy... To nieporozumienie... Trzeba wytłumaczyć!... Doprawdy niezgoda ta więcej mię męczy niż kaszel!... — szeptał błagalnie Dżumbadze.
Rzecz prosta, że postanowionej już „delegacji“ do oficera nie wysłano, gdyż pójść tam nikt nie chciał. Zwalono więc tylko ze starostwa Dobronrawowa a wybrano na jego miejsce na znak protestu... Butterbrota.
Nie obeszło się bez gorących starć, gdyż pe-pe-esowcy i en-zet-erzy, wogóle wszyscy Polacy za wyjątkiem lewicowca Potockiego, głosowali przeciw niemu, co wywołało wybuch wymysłów i oskarżeń ze strony socjal-demokracji wszystkich odcieni. Z tego powodu toczyły się wciąż rozprawy na przepełnionym ludźmi pokładzie.
— Niech tylko dostrzegę, że choć na jotę nas krzywdzi, a zęby mu wybijemy! Prawda Rochu?... — odgrażał się Barański.
— Poco zęby?... My lepiej oddzielmy się i zróbmy swoją komunę... — radził „Monsieur Puritz“.
— A jakże! A co jeść będziem?... — mruknął Wickiewicz.
— Co jeść będziemy?... Phe!... To co i inni!... Muszą nam naszą część wydzielić... Przecież kupowali i dla nas!...
— Kto ich zmusi!?...
— Nawet gdybyśmy swoje pieniądze mieli, gdyby nam wydano strawne, niema tu gdzie kupić!... Pustynia!... Wiozą i wiozą, a gdzie nas wyrzucą?... — westchnął Cydzik.
— Miał nosa Dobronrawow, że zakupy zrobił!... — zauważył doktór Frączak.
— Cóż z tego, kiedy jeżeli starczy, to zasługa za to spadnie na Butterbrota, a jak zabraknie, to on winę zwali na Dobronrawowa! — wmieszał się Finkelbaum.
— A ja myślę, że zabraknie, bo ziemniaków mało kupili... — burknął Wickiewicz.
— Już on sobie da radę, nie bójcie się... — upewniał „Monsieur Puritz“.
— Ja się też nie boję, ja tylko tak powiedziałem!... na wszelki wypadek!
— Ech, panie Wujciu, kazałby pan zaśpiewać, czy co! Taka nuda!... — zwrócił się Cydzik do przechodzącego mimo Konratowicza.
— Abyście znowu awanturę zrobili!... Dajcie mi spokój, wszystko się nie klei! — odrzekł ten cierpko i odszedł w stronę stojących na uboczu Rusinów; ale tam też długo nie popasał i zwrócił się do grupy mężczyzn, otaczających Marusię i Julę.
— Tak, tak!... Nie marnujcie panie czasu, korzystajcie, pogrążajcie, dobijajcie... zwyciężajcie bez litości, gdyż wkrótce skończą się piękne dni Aranjuezu i zamkną was w waszej kajucie....
— Z jakiej-że to racji!? Cóż to Wujcio kracze jak czarny kruk?! Lepiejby Wujcio zaśpiewał!
— Nie mogę, bo... pieśni biblijnych nie umiem, a nic innego teraz nie wolno!
— Fe! Wujcio też został antysemitą!
— Nie jestem niewiastą, żeby kochać to, z czem mnie łączą wieczne łańcuchy!... Jeżeli zaś boicie się antysemityzmu, to pogadajcie z Butterbrotem — on was uleczy, jak uleczył już naszego oficera, który nienawidzi teraz nas wszystkich!...
— Byłam, jestem i będę zawsze przeciwną!... — szepnęła niespodzianie Róża Isakówna.
— Wiemy, wiemy: pani jesteś urodzoną antysemitką! — przerwał z naciskiem, śmiejąc się Wujcio.
Dziewczyna pomyślała chwilkę, poczem opuściła oczy i zapłoniła się mocno.
— Obrzydliwy!...
Wujcio odszedł zadowolony, aby powtórzyć innym swój „kawał“.
— Ech, gdzie są najmilsi bracia moi: poeta Orłów i świątobliwy Dobronrawow!? — wołał głośno. — Trzeba coś przedsięwziąć, wywołać jakieś zdarzenie, inaczej z tej nudy powiesi się ktoś szlachetny!... A to podły kraj! Nawet nocy niema, aby ukryć znudzone obliczał... Wciąż ludzie, wszędzie ludzie i... słońce! Straszna rzecz, kiedy człowiek czuje, iż głupieje z szybkością iskry elektrycznej!
Zeszedł do kajuty, bardzo zadowolony ze swoich „niezwykłych“ zestawień, miał zamiar je publicznie powtórzyć, ale znalazł na dole ledwie kilku dziwaków, którzy nigdy prawie nie opuszczali swych posłań... reszta, nawet „wieczni czytelnicy“ wylegli na górę.
— Cóżto Wojnart?... Wy też, widzę, zapisaliście się do „braci śpiących“? — zapytał, dostrzegłszy na pryczy wyciągniętego Wojnarta z rękami założonemi pod głową.
Więzień uśmiechnął się chmurno.
— Tam za dużo ludzi!... — odrzekł cicho.
— Tak, tak!... To samo mówię!... A skoro samotność niemożliwa, to należy dążyć do zlania się z ludźmi w jedną całość, aby była jedność, bo jednostka jest samotna... do tego jednak potrzeba płynu, który wszystkich skleja, a ty jesteś oczywiście jego przeciwnikiem!... Czy nie tak? Nie wiesz, gdzie do licha podział się Dobronrawow?...
— Nie wiem, ale może... lepiej go nie szukać!...
— Acha, racja!... Dziękuję!... Pójdę śpiewać!... Nadzieja jest matką... wesela!...
Wojnart znowu wyciągnął się na posłaniu w dawnej pozie, a niedługo z pokładu dobiegł go śpiew:
Za szczo ty karajesz, o Boże mij Boże.
Za szczo ty karajesz ii mołodu...
Leżący obok niego Gawar, zamknął czytaną książkę, spełzł z pryczy i poszedł na górę; pociągnęli tam niedługo i inni. Wojnart został sam ze swemi myślami; obrócił się na bok i pociemniałe z bólu oczy utkwił w wyzłocone słońcem okno luminatora, przez które wpadał zdołu odbity blask fali i skakał kapryśnie po wygiętym, żebrowatym pułapie kajuty.
Z Port Artura
Jede fura,
Na niej sede
Ka — mi — mu — ra
I pije czaj, czaj,
Szo — ko — ła — du,
Czarno kawu,
Rrum.
— Słyszycie, Lwow, wprost wstydu nie mają!... — szepnął nagle Butterbrot, który również leżał z książką w ręku na swojem miejscu.
— Co takiego?
— Nie słyszysz: gotowi tańczyć!?...
— Acha, prawda!... Więc co?...
— Wkoło smutek, nieszczęście, gnębią nas, obrażają...
— Głupstwo!... Przyjdzie i nasza kolej!... Odpłacimy.
— Jeżeli tak pójdzie dalej, to ona nigdy nie przyjdzie!... Rewolucyjne uczucia osłabną... Rewolucja zazdrosna, ona o sobie tylko każe myśleć, albo ucicha, rozprasza się!... Kto wiele chce, ten nic nie chce!...
— Zapewne, Butterbrot, zapewne!... Widzę, że jesteś twardym rewolucjonistą, ale ludzie są ludźmi... Trzeba ich brać, jakimi są i lepić z nich przyszłość, bo innego materjału niema...
— Nie o to chodzi, czy ja jestem rewolucjonistą, lecz o to, że ten oficer usłyszy te głupstwa, te tańce i doreszty straci dla nas szacunek. Gotów jeszcze co zrobić!
— Nie damy mu, nie damy!... — uspokajał go Lwow.
— Ba, gdyby była jedność, lecz jej niema... Ot, Polacy naprzykład i ci, drobno burżuazyjni socjal-rewolucjoniści... — dokończył, zniżając głos, poczem podpełznął do Lwowa i zaczął przeszeptywać się z nim zupełnie cicho.
Wojnart zeskoczył z pryczy i udał się na pokład, gdzie go zaraz obstąpili towarzysze.
— Nie wiecie kiedy wieczerza?... Późno już, a nic o niej nie słychać!...
— Najwyższy czas!...
— A nie wiecie, co dadzą?
— Gdzie dyżurny?!
Wojnart wzruszył ramionami.
— Dawno już się do tych rzeczy nie mieszam!...
— A gdzie Dobronrawow?...
— Idzie... Idzie właśnie z kuchni!...
— Hej, Dobronrawow!... Bywaj!...
— Cóżto nasi kucharze, tak się spóźniają!...
Kiedyż nareszcie będzie kolacja?...
— Będzie!... Niedługo!... — odpowiadał Dobronrawow, uśmiechając się wszystkim.
Nos miał czerwony, w oczach senną błogość, a pod połą chałata coś chował.
Orłow, Wujcio i reszta „tytanów“ otoczyli go natychmiast zwartem kołem i, szepcząc tajemniczo, uprowadzili na dół. W przejściu rozminęli się z Butterbrotem, który szedł do kuchni, aby dopilnować wydawania kolacji.
— Poszedł sobie!... Tem lepiej!... Niech go djabli!...
— A choćby nie poszedł, to co! Lękasz go się?...
— Nie, ale zawsze... klęska egipska!... Zepsułby nastrój!...
— Nastrój zależy przedewszystkiem od wewnętrznej zawartości człowieka... Zachowaj tam dla mnie krzynkę, bracie mój!...
Gdy ustał ruch, wywołany rozlewaniem zupy z wielkiego, przyniesionego przez dyżurnych kotła i Butterbrot usiadł wreszcie w kąciku z łyżką i pełną blaszanką, zdziwił się i oburzył niezmiernie, dostrzegłszy w przeciwnym kącie kajuty kupkę „tytanów“, którzy zupełnie jawnie pili wódkę i nawet śpiewali półgłosem:
Z Port — Artura
Jede fura,
Na niej sede
Ka — mi — mu — ra.
W pierwszej chwili, chciał podejść i zapytać, skąd dostali trunku i jakiem prawem go piją, ale pomyślał, wstrzymał się i zamruczał tylko:
— Zgubią nas, zgubią podlecy!... A ci reszta... nic!... Nic a nic!
Obrażony na wszystkich, wyjął notes i, udając, że robi rachunki, nie odpowiadał nawet na pytania Odesskiego...
— Nu, czy ty widzisz, co oni robią!?... Tam nawet jest nasz żyd Finkelbaum! Poco ten parch do nich chodzi!... Co to jest?... Przecież to na pewno za nasze pieniądze!... Ty im nic nie powiesz Butterbrot?... Jaki ty starosta?... Nu??