<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Był wczesny poranek, gdy nieruchomość barki, oraz niezwykłe głosy i szmery obudziły Wojnarta.
Przysiadł na pościeli i przetarł oczy.
Tak, bezwarunkowo — barka nie posuwała się naprzód, lecz kołysała na miejscu. Przepływająca mimo woda bulgotała cichutko pod otwartemi luminatorami, przez które sączyła się blada, bezsłoneczna, wilgotna jasność. Ale głównie uderzyły Wojnarta jakieś stukoty na dziobie podobne do rzucania i przesuwania lin, od których statek drgał i zataczał się, oraz wołanie i rozmowa ludzi, zgoła odmienne od rozlegających się zwykle na pomoście barki.
— Stało się coś!... Siedliśmy na mieliźnie!... Albo wypadek; może pożar, może lina się urwała.
Parowiec też nie łopoce!... — pomyślał.
Szybko podciągnął rzemieniem kajdany, narzucił na ramiona chałat, czapkę nacisnął na uszy i ruszył na górę.
Klatka pomostu była pustą.
Gęsta jak piana, zimna jak lód mgła lała się z otwartych na rzekę boków na pomost, przeciekała mlecznemi strumieniami przez oczka drutownicy, poczem łącząc się w grube kłęby i zwoje, rozpełzała się po całem wnętrzu, kołysząc się wszędzie jak białe dymy, opadając ciężkiemi płatami na podłogę, jak burzyny, liżąc kosmatemi jęzorami drewniane przepierzenia i dach pod pokładem, zostawiając wszędzie ślad swej zimnej śliny.
Wojnart mocniej otulił się w chałat i przystąpił do samej kraty, aby rozeznać lepiej niejasne wielkie cienie, migające o kilka kroków w pokrywających rzekę oparach.
— Brzeg?... Nie, nie brzeg, gdyż po obu stronach większa prześwieca jasność. Przystań, albo druga barka... Ale skąd tutaj taka przystań wysoka i kryta jak dom?... — rozmyślał.
— A może... parowiec, zarzucił kotwicę... Podciągnął i podwiązał przy sobie barkę... Acha, na pewno tak tak!... Będziemy stać do rana!...
Serce w nim drgnęło, oparł się rękami o druty i raz jeszcze powiódł wzrokiem po widomej przestrzeni. Wtedy przelotnie zauważył, że nie jest sam, że w rogu przy ścianie tuli się postać ludzka, przyglądając się jak i on dziwnemu zjawisku.
Poznał Sarę Bergson i bezwiednie postąpił ku niej. Zwróciła głowę na szelest jego kroków; widocznie spostrzegła go już przedtem, gdyż z jej ułożenia wnioskował, że go oczekuje.
— Dzieńdobry, Saro Józefówno!... Wyszła pani odetchnąć cokolwiek, ale niefortunną dziś mamy pogodę! Taka przejmująca wilgoć!...
— Codzień wychodzę, a raczej co noc!... — odrzekła z bladym uśmiechem, podając mu rękę.
Twarzy odeń nie odwróciła, co czyniła z innymi; przeciwnie, oparłszy lewą skroń o siatkę drucianą, patrzała mu chwilkę w oczy swemi cudnemi morskiemi oczyma.
— Dobrze się stało, że pana spotykam...
— Mogła mię pani wezwać w każdej chwili.
Opuściła powieki i przemilczała.
— W Tomsku pewnie oddzielą osiedleńców od katorżan, możemy się już nigdy nie spotkać, więc chciałabym powtórzyć panu... ostatnie słowa... jakie Karol przed... śmiercią... kazał panu powiedzieć!
Usta jej drgnęły, przezwyciężyła się jednak i mówiła dalej głosem głuchym, lecz spokojnym:
— Pan się zmienił, pan podobno stał się antysemitą, dlatego zwłóczyłam, choć uważam spełnienie każdego najmniejszego życzenia męża za najświętszy swój obowiązek... Zresztą to pana do niczego nie obowiązuje... ja tylko... powtórzę...
— Owszem. Upewniam panią, że uczucia moje dla Karola nie zmieniły się wcale. Pozostanie on dla mnie najświatlejszą, Chrystusową wprost postacią w moich wspomnieniach, oraz jednym z najbliższych mi kolegów z petersburskiej politechniki. Co zaś do mego antysemityzmu, to z bólem przekonałem się w kraju, że Żydzi nietylko są niezmiernie groźnemi pasorzytami gospodarczemi mojej ojczyzny, lecz jednocześnie są najzaciętszymi wrogami jej niepodległości...
Zrobiła lekki zaprzeczający ruch ręką.
— Karol nigdy nim nie był!
— Nie wątpię. Karol pod wszelkiemi względami był zawsze wyjątkowym człowiekiem. Nie mógł w dodatku mieć najmniejszego wpływu na tę sprawę, a nawet nie mógł wyrobić sobie samodzielnego o niej zdania. Przebywał daleko od terenu, że tak się wyrażę, sprawy żydowskiej, w innych sferach i był bardzo luźno z nią związany...
Wstrząsnęła głową, jakby odpędzając napraszającą się odpowiedź i podniosła zwolna opuszczoną przed chwilą na oczy firankę ciemnych rzęs.
— Niech mi pan wierzy, że nie miałam zamiaru wszczynać politycznej dyskusji. Zresztą powtarzam, że to co powiem, pana zupełnie do niczego nie zobowiązuje... Niespełniona zaś prośba nieboszczyka ciążyłaby mi...
Znów urwała i opuściła oczy.
— Otóż... Karol powiedział mi, że gdybym... kiedykolwiek potrzebowała... rady i... opieki... dla syna, żebym udała się do pana, że panu jedynie... onby zupełnie... zaufał!
Głos jej rwał się coraz bardziej, cichł, zamienił w szept.
Wojnart patrzał na nią zmieszany, prawie oszołomiony, poczem przeniósł oczy na blado rysujący się w kłębach mgły parowiec, o którym prawie był zapomniał. Milczenie jednak długo trwać nie mogło.
— Jestem skazany na wieloletnie ciężkie roboty... — odrzekł głucho.
— On tego nie wiedział.
— Ja też nie wiem, czy wyjdę kiedykolwiek z więzienia... Ale nawet... gdybym wyszedł... Nie chcę pani odpowiedzieć banalnem... „i o wszem“, „bardzo chętnie“ lub czemś w tym rodzaju. Poświęciłem się sprawie, przy której śmierć czyha na mnie na każdym kroku... Nie rzucę jej... Trudno byłoby mi spełniać inne obowiązki... wymagające ciągłości...
— To też wcale to niepotrzebne... Nie zrozumiał mnie pan. Nie oddałabym syna nikomu. Będę go chować sama. Poświęcę mu resztki mego życia. Rada nawet jestem, że mię wysyłają w jakąś głuszę, gdzie wyrośnie on zdala od nienawiści rasowych i religijnych... gdzie nie zatruje mu uczuć gorycz kary za niezasłużoną winę pochodzenia... gdzie będzie mógł zostać szlachetnym i dobrym, wszystko miłującym człowiekiem jak ojciec!
W milczeniu Wojnarta czuć było jakąś przykrą odpowiedź; ponownie spojrzała na niego z uwagą i ciągnęła dalej:
— Chodzi mi jednak nie o formalne tylko spełnienie życzeń Karola w tym wypadku, chciałabym więc mieć adres pana. Karol nie mógł się omylić, wybierając pana na opiekuna swego syna. Mogą istotnie wyniknąć kwestje, kiedy będę potrzebowała poważnej rady...
— Serdecznej i przyjacielskiej!... — podchwycił gorąco. — Niech pani nie wątpi.
— Właśnie!... — zgodziła się. — Dlatego...
— Na nieszczęście nie wiem, do której przeznaczono mię katorgi. Dowiem się o tem dopiero w Irkucku...
— Dlatego może pan pierwszy do mnie napisze. Adres mój: Irkuck, ulica Wielka, magazyn Kaminera i Spółki, na moje imię... Będzie pan pamiętał?...
— Będę. Kaminer i Spółka, Irkuck, ulica Wielka!... — powtórzył.
Milczeli czas dłuższy, śledząc za ruchem mgły, kłębiącej się nad rzeką. Lekkie podmuchy budzącego się wiatru, chyliły je i rozgarniały, obnażając od czasu do czasu tułów śpiącego obok parowca. Wojnart chciwie wówczas obszukiwał wzrokiem jego puste galerje.
— Czy pan żadnych, zupełnie żadnych nie ma planów na przyszłość?... — spytała wreszcie Sara.
— Jakie mogę mieć plany?!... Mam piętnaście lat wyroku!...
— Wychodzili jednak na wolność nawet wieczni skazańcy, nawet z podziemi Szlisselburga...
— Nie wszyscy. Myślę zresztą, że los katorżnika żyjącego w gromadzie jest o wiele niepewniejszy, niż życie zamkniętego w celi samotnika. Ostatni może przetrwać, o ile ma zdrowie i charakter; w gromadzie każdy więzień narażony jest na tysiące wypadków, zależnych od zachowania się, usposobienia i temperamentu towarzyszy... Płaszczyzna zetknięcia się z niebezpieczeństwem jest o wiele większa... Czy nieprawda?...
— Tak, ale ma się choć blady cień życia, wymianę myśli, uczuć... W dodatku w katordze są rozmaite stopnie: są lata próby, po których następują ulgi... Pan, o ile wiem, za trzy lata będzie mógł wyjść do tak zwanej „wolnej komendy“. Będzie pan mógł zamieszkać w swojem mieszkaniu, choć w kordonie, ale poza więzieniem...
— Gdzie w dalszym ciągu będę zależny od lada kaprysu nadzorcy...
— Wszyscy ludzie, za wyjątkiem stojących u szczytu, są zależni od rozmaitych... kaprysów. A i ci nawet...
— Z tą różnicą, że w więzieniu kaprys jest prawidłem... I to jest nieznośniejsze od braków i dolegliwości fizycznych...
— W takim razie pan powinien rozumieć... żydow!
— Nie, gdyż żydzi... nie szukają... ojczyzny, jedynego miejsca, gdzie tę zależność słodzi miłość całości...
— To nieprawda, pan się myli! Przeciwnie: cechą żydów jest, że wiecznie szukają, tęsknią i łakną ojczyzny!... — odparła gorąco.
Podniosła oczy i znowu obrzuciła ciekawem spojrzeniem energiczną twarz mężczyzny, który nie na nią patrzał teraz, lecz szukał czegoś w mglistym kadłubie parowca.
— Karol, umierając, mówił mi... — ciągnęła cichym głosem — że spokojnie idzie na śmierć, gdyż przez nią kupuje dla syna naszego prawo do ojczyzny...
— Ojczyzny nie można ani zdobyć, ani kupić... Ojczyznę się ma; z nią się przychodzi na świat, ją się czuje życie całe w każdej kropli krwi, w każdem pomyśleniu, w każdym swoim ruchu, w każdej pracy i działaniu, w miłości, w bólu i rozpaczy, w szczęściu i nieszczęściu... Ona jest przyrodzona, ona żyje w nas, a my w niej pogrążeni, jak w powietrzu... Większość, często nie ma jej świadomości i dopiero boleść jej utraty, mówi im, czem ona jest... Skąd pani wie, że syn pani będzie tak myślał a głównie tak czuł jak Kar... jak pani?... — poprawił się szybko. — Przykłady z życia nie usprawiedliwiają tej pewności... Widziałem zagranicą żydów, którzy już w drugiem pokoleniu zmieniali narodowość... Ich ojczyzną — religja, i dlatego oni nie rozumieją i nie kochają narodów ani krajów...
— To prawda. I dlatego będę syna mego uczyła kochać te rzeczy. Dlatego chciałabym właśnie...
— Będzie więcej jeszcze cierpiał... — przerwał jej żywo. — Aby znaleźć ojczyznę, trzeba przestać być żydem, wyrzec się religji i obyczajów własnych... albo...
— Albo... trzeba iść zdobyć swoją ojczyznę... udać się na wygnanie do dzikiej, obcej pustyni, jaką wyobrażam sobie Palestynę...
Umilkli.
Na parowcu wszczął się ruch, pojawiły się ludzkie postacie, rozległy się rozmowy brzęk żelaza i odgłos kroków. Wzmagający się wietrzyk tarmosił, rwał i rozpędzał mgłę. Nagle chrapliwy ryk syreny rozdarł powietrze, chwilę potem zadudniały na barce schody i roje wygnańców wyległy na pokład...
— Co się stało?
— Parowiec?... Tak blisko?!
— Mgła, stoimy!...
— Ach, gdyby tam przeskoczyć!...
— Patrzcie, patrzcie pasażerowie!...
Na parowcu również u wylotów kajut, przy żelaznych barjerach zaczęły się pojawiać liczne postacie i oparłszy się rękami o żelazne pręty, pochyliwszy mocno naprzód głowy i ramiona, patrzały ciekawie w głąb tajemniczej barki więziennej.
— Gdybym wierzyła, gdybym wierzyła w istnienie Boga, nie wahałabym się zmienić religję; formy i obrządki są przecież rzeczą podrzędną... Ale ja nie wierzę w nic, a w tych warunkach... jest... coś poniżającego... — mówiła Sara, zabierając się do odejścia.
Zdawał się jej nie słyszeć, nie widział wyciągniętej na pożegnanie ręki, uparcie zapatrzony w jeden punkt parowca. Zwróciła w tę stronę oczy i zobaczyła młodą wysmukłą dziewczynę w ciemnym wciętym żakieciku i ciemnej sukni, stojącą tuż u barjery pod dachem środkowego pokładu. Szeroko otwarte, fiołkowe oczy nieznajomej z takim niepokojem i badawczością spoczęły na jej postaci i twarzy, że mimowoli cofnęła się, nie czekając dłużej na dłoń Wojnarta.
Powiodła wzrokiem z niechęcią po tłumie zbiegających się i tłoczących u kraty więźniów i już odwróciła się, chcąc odejść, gdy oczy jej spotkały się z pełnemi zachwytu utkwionemi w jej twarzy oczami Gawara.
Smutny uśmiech przewinął się jej po ustach, zatrzymała się mgnienie oka, trochę dłużej, niż chciała; poczem z wyrazem zniecierpliwienia i niesmaku, przesunęła się środkiem rozstępujących się mężczyzn ku kajutom kobiecym. Tam ją jednak zatrzymały inne kobiety i gadając wesoło i głośno, pociągnęły zpowrotem.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.