Łańcuchy/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Mówi pani, że żądają planu więzienia?... Poco im to? — pytał Chamkrelidze siedzącej naprzeciwko niego Nawrockiej. Przedewszystkiem plan taki nadzwyczaj trudno dostać. Nie widzę nawet jak to zrobić... Wyszukanie go i wydostanie z jakiej kancelarji wymaga wiele czasu i ogromnego zachodu. W dodatku zwróci uwagę. Nie wiem poco to im potrzebne, ale domyślam się, że chcą uciekać. Otóż, już mówiłem pani i raz jeszcze powtarzam, że my jesteśmy przeciwni obecnie wszelkim tego rodzaju przedsięwzięciom; nie mamy pieniędzy, nie mamy odpowiedniej organizacji, ludzi odpowiednich, dokumentów... Słowem nie mamy nic... I uważamy, że awantury takie są nie na czasie, że zbyt ciężko odbijają się na ogóle więźniów i zesłańców, których doli ulżyć zostaliśmy powołani...
— Pan powiada: awantury!... — cicho szepnęła Nawrocka. — Dla ogółu wygnańców to chwilowa niedogodność, a ci żywcem przecież idą do mogiły... Wielu z nich na wieki... A tu jeszcze wisi nad nimi ten proces... Powiadają, że niektórzy mogą być... rozstrzelani!...
— Eh, bajki!... Co najwyżej zwiększą im terminy. Do mogiły, zaraz, do mogiły! Wszyscy idziemy do mogiły!... Wracali i nie z takich miejsc... Zresztą ja pani poradzę!... — dodał łagodniej. — Chodzi im pewnie o plan zewnętrzny więzienia, o sytuację, bo rozkład wewnętrzny mogą łatwo sami sobie zrobić. Niech więc pani pójdzie, przyjrzy się i narysuje im na kawałku papieru. Gdybym miał zaufanego człowieka, tobym polecił mu to zrobić, ale tak byle komu, to się zaraz rozejdzie... Nieprawda? Irkuck plotkarskie miasto. Chyba dodam pani do pomocy Biełycha — nie ma roboty, młody, silny...
— Co?... Biełycha? Nie, nie! Nie trzeba!... Ja sama!
Podniosła się.
— Gdyby pani potrzebowała jeszcze jakiej rady, nawet pomocy, którą mógłbym osobiście, powtarzam osobiście i wyłącznie w swojem imieniu uczynić... Owszem służę... ale tylko w swojem imieniu i mojemi słabemi siłami... Mam tu dla pani dwadzieścia pięć rubli... od przyjaciela Piłsudskiego, Rosjanina.
— Dziękuję!... Niech zostaną tymczasem u pana!... — odrzekła, wciągając rękawiczki.
Tegoż dnia jeszcze poszła obejrzeć więzienie. Stało za miastem pośród obszernego pustego placu i przedstawiało ogromny murowany, trzypiętrowy sześcian, biały od tynku, pocentkowany regularnemi rzędami okratowanych okien.
Nad wielką sklepioną bramą okutą blachą i żelaznemi sztabami widniał napis dużemi złotemi literami: „Centralne Irkuckie Więzienie“. Na rogach stały budki pasiaste, a tuż pod ścianami chodziły straże wojskowe. Zdawało się na pierwszy rzut oka, że oprócz tej mocno zamkniętej i strzeżonej bramy niema innego wejścia do kamiennego kolosu, lecz gdy Nawrocka, okrążając zdaleka więzienie, znalazła się po drugiej jego stronie, zauważyła tuż za węgłem bramę mniejszą, otwartą, przez którą widać było nieduże podwórze i naprzeciw ganeczek ze schodkami, wiodący przez oszklone drzwi do jakiegoś eleganckiego mieszkania. Właśnie wychodził stamtąd i siadał do czekającego powoziku gruby pan w mundurze straży więziennej, w którym odgadła naczelnika więzienia.
— Acha!... Trzeba tam postarać się dostać!... — pomyślała i obeszła dalej więzienie ostrożnie i w pewnej odległości.
Nigdzie nic nie znalazła godnego uwagi. Sześcian więzienny był zwartą bryłą cegły i żelaza.
Zatoczywszy koło i wypocząwszy chwilkę za węgłem najbliższego od więzienia domku, skąd rozpoczęła wywiady, zebrała się na odwagę i poszła wydeptaną wśród gliniastego placu ścieżynką wprost do małej bramy. Zauważyła, że stamtąd wyszła służąca z koszyczkiem i jakiś mężczyzna z workiem i że chodząca wzdłuż ściany warta nie broni im tego. Zbliżyła się sama do bramy i żołnierz jej również nic nie powiedział, choć był blisko i patrzał na nią uważnie. Gdy znalazła się na podwórku, rozglądała się pilnie, udając, że szuka ludzi. Zajrzała nawet za róg wysuniętego naprzód budynku i weszła na kuchenne schody. Na prawo słyszała za drzwiami głosy kobiece, a przed nią czerniało zejście do piwnicy. Wtem drzwi skrzypnęły i ukazała się na progu gruba i brudna kucharka.
— A czego tu?...
— Pan naczelnik więzienia...
— Do pana naczelnika od frontu. Niema go w domu, pojechał do oberpolicmajstra. Czy to pani nie wie, że interesantów przyjmuje tylko do pierwszej?
— Przepraszam bardzo, nie wiedziałam!
— To to!... Trzeba wiedzieć, a nie włóczyć się tu po kątach...
— Pulcherja, Pulcherja!... Gdzieżeś się zapodziała? — odezwał się głos z kuchni.
— Zaraz idę proszę pani!... Tutaj interesantka.
— Niech się wynosi!... Męża niema!...
Nawrocka cofała się, oglądając uważnie wszystko po raz wtóry. Była uszczęśliwiona.
Natychmiast nakreśliła plan na malutkiej karteczce, opisała go szczegółowo i tegoż dnia jeszcze wysłała ją wiadomą jej drogą.
Przyszedł bardzo w porę i przechylił zwycięstwo w gorącej dyskusji więźniów nad planami ucieczki na stronę Cydzika i jego stronników.
— Ależ byczo! Patrzcie, mieszkamy tuż obok samego pana naczelnika. Gdybyśmy przebili, tę, oto, ścianę, ręczę, że znaleźlibyśmy się w... sypialni pani naczelnikowej!...
— Albo jej kucharki!... — wstawił Wątorek.
— Co to złego?... Odkąd to, towarzyszu, zaczęliście pomiatać kucharkami? Taki hrabia!... One też kobity!...
— Cicho!... Co tam piszą dalej!... — pytał Cydzik.
— Dalej piszą, że jest zejście do piwnicy... — czytał mozolnie Wojnart.
— Pycha! Układa się jak na obstalunek! Co dalej!?
— Że straż choć chodzi przed bramą, ale przepuszcza wszystkich!...
— Hurra!... Towarzyszu Wojnarcie, jesteście w Warszawie! A pokłońcie się wtedy mojej starej!
— Pójdziecie i do mojej matuli!... — śmiał się Gawar.
— Szaleńcy jesteście!... To rzecz niemożliwa!... Cóż wy zębami ten mur przegryziecie? Co?
— Już niech się towarzysz nie kłopocze, niech się tylko zgodzi i tych mochów namówi!...
— Namówić ich nietrudno, każdy z nich radby być na wolności... ale jak?
— A tak: dziurą i na kolej! — szeptał zabawnie Wątorek.
— My tu wszyscy umkniemy!... Rozumie się, że pierwszeństwo tym, co mają najdłuższe terminy, ale i my; administracyjni, też...
— Nie!... Najpierwszy pójdzie towarzysz Wojnart!... — protestował Gawar.
— Przecie to nasza myśl i nikt tego nie zrobi, tylko my!... Co oni zrobią!? Jeden Łyzoń coś wart!...
— Racja!... Więc wy z nimi już pogadajcie!... — radził Cydzik.
— Pogadamy wszyscy razem!... — nastawał Wojnart.
Zbiwszy się w kupkę koło siedzącego na ziemi Dżumbadzego, który również prosił, aby mógł wziąć udział w obradach, wysłuchiwali więźniowie w skupieniu opowieści Wojnarta, przerywanej ognistemi uwagami i wykrzyknikami podnieconych robociarzy.
Jakby upajający powiew wolności przesiąknął przez grube mury, ożywił pożółkłe twarze i zagasłe oczy nieszczęśników. Na lica wybiły im rumieńce, skupione źrenice nabrały znów stalowych połysków. Nawet Dżumbadze przestał kaszleć i powstał.
— To niemożliwe, to niemożliwe!... Czem?... — szeptał Aronson.
— Jak jest powietrze, ziemia, woda, ogień i robociarz to on wszystko zrobi!... — odkrzyknął buńczucznie Wątorek.
— Jutro będę miał dłóto!... — rzekł stanowczo Cydzik — potrzebuję tylko pięć rubli!...
— Wyjście z więzienia, to dopiero początek, a co dalej!...
— Zrobi się!... Przecież tam są nasi!... Czerwony Krzyż... Ludzie szlachetni. Pomogą!... Partja!...
— Ba! Zapewne!...
— Nie wiem!
— Zresztą próbujcie!...
— Gdyby tak jeszcze dla tego chorego zdobyć łóżko!... Toby bardzo nam ułatwiło, można dużo zrobić pod łóżkiem. Co, doktorze, nie można się o to postarać? — pytał Cydzik.
— A no, zobaczymy!...
Dżumbadze kiwał głową.
— O nic ich do tej pory nie prosiłem, o nic!... Ale teraz poproszę!... — chrypiał, ciężko dysząc.
Więc gdy wieczorem przyszedł na kontrolę starszy klucznik, zaczął mu przekładać doktór Frączak o konieczności położenia chorego na jakimś tapczanie, lub chociażby opartej na nóżkach desce...
— Jest to poprostu bezrozumna nieludzkość!... Patrzcie panie podoficerze, jaka tu wilgoć i on musi choremi plecami po całych dniach leżeć na tej zimnej podłodze!...
Chory tak strasznie kaszlał i tak okropnie wyglądały jego pałające oczy w twarzy kościom trupa, obrosłej długiemi włosami, że nawet żołnierze zdawali się poruszeni a podoficer ujęty zwrotem do niego, mruknął:
— Rozumie się, rozumie!... Wiadomo, chory!...
Klucznik przez chwilę się wahał, ale obietnica, że więźniowie gotowi są za tapczan, albo łóżko zapłacić, przekonała go ostatecznie:
— Powiem pomocnikowi, może pozwoli...
— Niech pozwoli, a wam do mieszkania przyślą pocztą należność za łóżko!... — szepnął doktór. Gdzie mieszkacie?...
Tu na rogu placu najbliższy od więzienia domek!...
— Doskonale, bądźcie pewni!...
Nazajutrz przyniesiono stare, pogięte łóżko żelazne i lichy siennik.
— Łóżko!... Pycha!... Nawet i dłóta teraz nie potrzeba!... Hej, Barański, do roboty!... Wyłammy pręt!... — rozkazywał Cydzik, skoro tylko zamknęły się drzwi za nadzorcami.
Wyłamany i naostrzony na ścianie pręt z łóżka przedstawiał doskonałe narzędzie, zapomocą którego tej jeszcze nocy robotnicy podważyli i wyrwali parę desek z podłogi, poczem zaczęli wybierać ziemię. Gdzie ją podziać? — było może najtrudniejszem zadaniem. Z początku rozsypywano ją cieniuchną warstewką po wierzchu podłogi w obu pokojach. Część sypano do kubła, część za piec. Ale mowy być nie mogło, aby dało się ukryć w podobny sposób tę znaczną ilość ziemi, jaką należało wykopać, żeby dostać się do fundamentów. Dopiero Cydzik, chodząc w wielkiem zamyśleniu z kąta w kąt po drugim pokoju wykrył, że wpobliżu progu głucho tam huczy podłoga. Oderwano ją i znaleziono istotnie próżnię dość dużą, aby można było zsypywać o świcie, rezultaty nocnego kopania. Nad dołem, który starannie zawsze na dzień zabijano deskami, postawiono łóżko chorego, a jego kaszel i jęki rozlegały się nieraz bardzo wporę, gdy w ciszy nocnej rozbrzmiał nieoczekiwanie jakiś stuk silniejszy pod ziemią.
Praca była ciężka, młodzi ludzie ledwie po pół godziny mogli pracować w ciasnej dziurze bez światła i dopływu powietrza. Za wyjątkiem Wojnarta i Orłowa nikt z inteligencji nie czuł się na siłach, aby wziąć udział w tej istotnie katorżnej robocie.
Cała troska porozumienia się z miastem i wyszukania środków na dość duże i coraz rosnące wydatki, związane z łagodzeniem czujności nadzorców i wydostaniem u kryminalistów piekarzy, potrzebnych pił i narzędzi, spadła na Wojnarta.