Łańcuchy/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nawrocka prawie nie bywała w domu.
Od samego rana po całych dniach gdzieś znikała, załatwiając najrozmaitsze, mało zrozumiałe dla otoczenia interesa. Widziano ją na poczcie, w magazynach żelaza, w sklepach ubrań, u jubilerów oraz na dalekich wycieczkach za rzeczką Uszakowką.
Chudła, mizerniała, była zamyślona i rzadko uśmiech zjawił się na jej zaciętych i pobladłych ustach. Daremnie w czasie obiadu, grzmiał Biełych, wygadując najzjadliwsze dowcipy na „burżujów“, których „widnokręgi nie sięgają rozmiarem wrębów miedzianego grosza“, daremnie śpiewał po obiedzie najpiękniejszym swym głosem:
„Jest’ na Wołgie utios“.
Piękna panna smutniała z dnia na dzień i nie zwracała najmniejszej na niego uwagi.
— Głupia i dumna. Nie umie was, Mikołaju Inokientiewiczu, ocenić!... Daremnie zabiegacie!... — mówiła zjadliwie Strumińska.
— Wcale mi o nią nie chodzi!... Są tu lepsze! Ale nie lubię hipokrytek!... Widziałem ją niedawno samą aż w Roboczej Słobodzie!... Co ona tam może robić?... Albo jest szpiclem, albo nie wiem co?... Kochanka ma tam!? Ale ja to wyśledzę!...
Nawrocka również zauważyła, że zbyt często w swych wędrówkach spotyka na drodze Biełycha.
— To z zazdrości prześladuje on panią!... Napewno!... On bardzo, bardzo kochliwy... Żadna z nas nie uniknęła jego płomiennych zalotów!... — śmiała się Tutolmina. — Chce pani, ja mu powiem, żeby sobie poszedł do djabła!...
— Wie pani, że nie!... Chodzi mi o to, żeby jak najmniej na mnie zwracano uwagi, a takie wyjaśnienia mogą doprowadzić do przykrych starć.
— Przedewszystkiem oburzą panią Strumińską!... — powiedziała Tutolmina.
— Nie, nie to!... Ale wogóle!... Nie!... Nie mogę powiedzieć wszystkiego, kochana, droga pani!... — rzekła serdecznie i, usiadłszy na łóżku, przycisnęła chustkę do oczu.
Dobra Rosjanka przysiadła koło niej i objęła ją wpół.
— Nie płacz, miła... Ja się domyślam... — szepnęła.
— Pieniędzy, za wszelką cenę pieniędzy!... — wybuchnęła, łkając, Nawrocka.
Na to nic nie pomogę. Nie mam w świecie pieniężnym żadnych stosunków. Spytaj się Dowgiełłowej, może ona, co poradzi!... Powiedz jej wszystko szczerze, ona bardzo dyskretna i uczynna!... O każdym z nas wie bardzo dużo...
— Wiem i chyba zrobię jak radzisz, bo nie mam wyjścia... Zaprzedałabym się w niewolę, gdybym mogła...
— Chcesz, zaraz ją zawołam i przypilnuję, żeby wam nikt nie przeszkodził! — Dobrze?...
Za chwilkę weszła pani Dowgiełłowa, wycierając ręce w fartuch i ciężko usiadła na krzesełku naprzeciwko Nawrockiej.
Ta w krótkich wyrazach opowiedziała jej o co chodzi.
— Narzeczony mój i jeszcze kilku więźniów mogą uciec z więzienia i uciekną na pewno, lecz potrzebują pieniędzy...
— A cóż Chamkrelidze!?...
— Mówi, że ich niema, a może nie chce dać!...
— Ja też nie mam, bo Bóg świadkiem, zarazbym dała na taką rzecz jak uwolnienie więźniów! To to samo, co dawniej wykup od Tatarów... Rzecz święta! Tylko, że nie mam... Córkę, wnuków muszę utrzymywać; bieda teraz, zanim te kopalnie się zaczną opłacać... A wszystko kosztuje, strasznie teraz kosztuje... Taka na wszystko drożyzna; dziś naprzykład, o maluchny pęczek marchewki pytam się na targu... Ale wie pani, co, to może pani pójdzie do Ślepeckiego, to wielki patrjota, sam też wycierpiał niemało w katordze, teraz przez nią jest sparaliżowany... Ale to wielki patrjota i cieszy się powszechnym szacunkiem. Gdyby zechciał, toby tu nietrudno wśród rodaków zebrać... A jaką pani potrzebuje sumę?
— Im więcej tem lepiej... ale już najmniej tysiąc rubli.
— Tysiąc rubli to duża suma, lecz jeżeli Ślepecki zechce, to dostanie. Niech mu pani wszystko szczerze opowie... Można; on w wielkich bywał tajemnicach i w centralnych komitetach... Dam pani karteczkę, bo ja ich znam, lecz i bez karteczki przyjmą serdecznie rodaczkę z Warszawy, sami są warszawiakami. No i pan Wojnart przecież też rodak!... — gadała, wkładając na nos okulary i szykując się do pisania listu.
Nie zwlekając tegoż dnia jeszcze udała się Nawrocka według wskazanego adresu.
Domek w głębi małego ogródka, mieszkanko skromne, ciche, trochę smutne. Do małego saloniku wyszła do Nawrockiej urodziwa pani, która przedstawiła się jako Ślepecka a dowiedziawszy się, że gość ma interes do męża, powiodła ją wbok do gabinetu. Tam siedział w fotelu przy biurku z owiniętemi pledem nogami, mężczyzna już niemłody, dość przystojny, ale z martwym wyrazem twarzy paralityków i ociemniałych. Obok stało krzesło i leżała książka, którą mu pewnie dopiero co czytała żona.
— Józiu, panna Nawrocka z Warszawy, ma do ciebie interes! Pani Dowgiełłowa pisała — powiedziała łagodnie pani domu i wyszła, przymknąwszy drzwi za sobą.
— Co pani sobie życzy?... Z jakich pani Nawrockich?... Czy nie spokrewnionych czasem z Przybylskimi?... Bo Przybylscy to moi krewni...
— Nie, na nieszczęście, nie!...
— Dlaczego na nieszczęście?...
— Bo może byłoby mi łatwiej...
— Bardzo proszę!... — rzekł trochę oschlej. — Cóż to takiego?
Opowiedziała, hamując wzruszenie, okoliczności sprawy. Zdawał się być poruszony.
— Uciekają z więzienia?... Kto?
— Katorżnicy.
— Rosjanie?... Oni mają swoją organizację.
— Nietylko. Są i Polacy. Wśród nich mój narzeczony Wojnart...
— Jeden?... Do jakiej partji należy...
— Czyż nie wszystko jedno...
— O nie!... Litować się można nad każdym, ale do kraju powracać należy pomagać jedynie... pożytecznym. Co innego ucieczka, co innego pomoc w więzieniu i na wygnaniu...
Wojnart należy do Związku Walki Czynnej.
— Co to za związek?... Nie słyszałem... Acha, acha, przypominam sobie: bojówka!
— Ależ nie!...
Znów długo tłumaczyła mu i opowiadała o ruchu wojskowym bezpartyjnym, o strzelcach galicyjskich.
Słuchał uważnie.
— Z tak dala trudno się połapać, czy to rzecz poważna, czy nie, czy odpowiada narodowej polityce!?... Miarą i wskazówką mogą tu służyć dla nas ludzie... Kto stoi na czele?
— Piłsudski.
Ślepy odsunął się wtył, jakgdyby nagle przejrzał.
— Acha, Piłsudski!... Bezdany... Pamiętam... Socjał... socjał... Burzyciel!...
— Przedewszystkiem — twórca!... Czy nie wszystiko jedno zresztą, z czyjej ręki przyjdzie wyzwolenie Ojczyzny?...
— Z tej ręki nie przyjdzie, to są warchoły, wywrotowcy!...
— Pan się myli. Tam są najrozmaitsi ludzie. Sam Piłsudski oddał się wyłącznie sprawie wojskowej i surowo, o ile wiem, przestrzega bezpartyjności związku...
— Daruje pani, nie mogę... Nic na to nie poradzę!... To sprzeczne jest zupełnie z mojemi przekonaniami!
Pochyliła głowę; czuła w głosie tego ślepca nieubłaganą zaciekłość.
— W takim razie... żegnam pana!
Zadzwonił.
— Żono, pani już odchodzi!...
Uniósł się na fotelu cokolwiek.
— Dowidzenia!... Bardzo żałuję, ale nie mogę!
Odeszła, nie rzekłszy ani słowa.
Gdy opowiedziała pani Dowgiełłowej, co zaszło, na twarzy staruszki odbiło się zakłopotanie i nawet pewien lęk.
— Pani mi nie mówiła, że on socjalista!...
— Bo on jest polskim żołnierzem teraz!... Czyż to nie dosyć?! — oburzyła się Nawrocka.
— W takim razie nie wiem, do kogo? W takim razie chyba do Oskierki... Ale tam nie można mówić, że to na ucieczkę, tam należy prosić wprost o pomoc dla wygnańców. Czasem daje i dużo... Paręset rubli!... Dostanę dla pani w tym duchu list od naszego proboszcza... Poczciwy księżulek da na pewno, da! Nawet nie zapyta o panią; wszystkim daje polecenia, kto poprosi!
Z sercem wątpiącem i zbolałem, z listem proboszcza wsunęła się nazajutrz Nawrocka do wspaniałego przedpokoju bogacza Oskierki.
Przyjął ją wyfrakowany lokaj, bilet i list odebrał i na srebrnej tacy odniósł w głąb mieszkama. Dość długo czekała Nawrocka w poczekalni, zanim wezwano ją dalej. Tu spotkał ją jegomość już siwy w czarnym kożuszku z jastrzębim nosem i sumiastemi wąsami.
— Pan Oskierko jest bardzo zajęty, więc nie chcąc panią zbyt długo zatrzymywać, przysłał mnie z zapytaniem, w jakim właściwie interesie szanowna pani?... — mówił dobitnie i bacznie przypatrywał się twarzy i ubraniu Nawrockiej.
— W sprawie osobistej... — szepnęła, rumieniąc się.
— Acha! Pani z Warszawy?... Przejazdem?...
— Tak przejazdem...
— Na wschód czy na zachód?...
Zawahała się.
— Prędzej na wschód...
— Pani ma kłopoty?
— Tak właściwie...
— Dobrze! Niech pani chwilkę zaczeka — przerwał sucho.
Chwilka przeciągnęła się dość długo, poczem wszedł lokaj i podał jej na srebrnej tacy... trzy ruble. Podniosła się i cofnęła wyciągniętą już mimowoli rękę.
Łez miała pełną pierś i oczy.
— Niegodziwcy, niegodziwcy!... — szeptała. Oni gotowi pomyśleć, że ja przyjęłam, bo ten lokaj pieniędzy napewno nie odda! Tak mu oczy radośnie błysnęły, gdym zostawiła!... Napewno nie odda! Odpiszę mu, odpiszę!... Ale co?... Co właściwie uczynił mi złego?... Przecież mię nie zna!... Takich tysiące. Dał, co mógł, co uważał za dostateczne!...
Szła jak błędna wśród ulic, zapełnionych przechodniami, obcym gwarem i obcemi twarzami. Osłabłe nogi ledwie ją niosły a osłabła myśl z trudem przebijała się przez zamęt uczuć, pomysłów, rozważań...
Powiedziała Dowgiełłowej, że Oskierki nie zastała.