Łańcuchy/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Łańcuchy |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy odcyfrowała przysłaną nazajutrz przez Wojnarta zapisaną drobnemi liczbami kartkę, myślała chwilkę, że zmysły postrada. Wszystko było już prawie gotowe; mur zostanie w tych dniach przebity... wychodzą. Trzeba przygotować mieszkania, ubrania, paszporty... Należy również wieczorami czuwać na rogu za najbliższym domkiem, by zbiegom w razie czego pośpieszyć z pomocą. Zresztą on, Wojnart, wyjdzie pierwszy i opowie wszystko osobiście. Codzień obserwować więzienie, czy nie zaszły tam nazewnątrz jakie podejrzane zmiany, wskazujące, że sprawa wykryta? Czy niema zasadzki? Czy nie wzmocniono patroli?...
Pobiegła natychmiast z tą kartką do księcia... Oczy mu rozbłysły, gdy ją wysłuchał.
— Zuchy! Niesłychana rzecz, jak Irkuck Irkuckiem nic podobnego nie bywało! Podkop!... Więc nie on jeden ucieka a kilku?...
— Choć dziesięciu a nawet więcej... — podchwyciła z zapałem.
— Dziesięciu, trochę za dużo!... Nawet trzech nie wiem, czy nam się uda przechować!... Pójdę, spróbuję dostać pieniędzy i tego, o czem pisze... ale nie wiem!
— Tylko prędko, panie, tylko prędko, bo to może być dziś — jutro!... Jeszcze chciałam prosić pana, żeby pan mi dał kogo... — ciągnęła zmieszana — bo ja trochę... lękam się chodzić późno tam za most koło tej Roboczej Słobodki!... Tam po nocach takie wrzaski a czasem i rewolwerowa strzelanina.. Tymczasem trzeba będzie koło więzienia czekać z odzieżą, aby nie błądzili po nocy... Pan rozumie — w więziennych ubraniach mogą ich aresztować... Trzeba zanieść każdemu czapkę, palto...
— Tak, tak, rozumiem... Ale doprawdy nie wiem kogo pani dać, jeżeli pani nie chce Biełycha!?...
— Niech Bóg uchowa!... I tak mię śledził...
— Dobrze... W takim razie poproszę Rusanowa. On w banku pracuje do szóstej, ale wieczory ma wolne. Niech się pani nie lęka, to człowiek poważny, dobrze wychowany i zupełnie przyzwoity...
— Ja się nie lękam, o siebie się nie lękam! Zawsze mam broń z sobą. Ale z Biełychem narażona być mogę na awanturę, której w tych warunkach należy, myślę, unkać!
— Niech pani przyjdzie jutro po odpowiedź!
— Dopiero jutro? A jeżeli to zdarzy się dziś w nocy?...
— To też Rusanowa przyślę pani wieczorem, lecz pieniędzy... — zrobił ruch rozpaczliwy ramionami.
— Wcześniej jak wieczorem nie zdążę moich radców zebrać!... — zauważył z kruszyną ironji. Niech tamci odłożą ucieczkę, jeżeli można ich uprzedzić!
— Za nic!... Odkładanie takich przedsięwzięć źle działa, nie udają się zwykle!
— W takim razie musicie sobie sami radzić!...
— Dobrze!...
Czuła się u kresu rozpaczy, zmiażdżona zupełnem niepowodzeniem. Szła z początku, nie widząc dobrze, gdzie idzie i trafiła w jakieś kąty zakazane, gdzie z ubogich „chibarek“ wyglądały twarze posępne i dzikie. Wydało się jej, że z zawiścią, gniewem i chciwością spoglądają na jej skromne ale przyzwoite ubranie, na eleganckie warszawskie buciki. To ją otrzeźwiło, zawróciła ku śródmieściu, kierując się ku złotej kopule soboru. Wir myśli i uczuć począł się zwolna układać i porządkować, ruch na świeżem powietrzu uspokoił ją, a beznadziejność położenia wróciła jej dawną stanowczość, zimną krew i odwagę. Gdy wchodziła do bramy swego domu, dojrzał już w jej umyśle określony plan, który postanowiła niezwłocznie wykonać.
Pójdzie do Sary, niech co chce będzie. Złoży w ofierze i to jeszcze... Czyż może pozwolić im zginąć?... Szczególniej po wykryciu takiej ucieczki, co z nimi zrobią, wprost pomyśleć straszno! Przykują ich na wieczne czasy do taczek... Przypomniała sobie, widzianą niegdyś rzeźbę, ulepioną z więziennego chleba; — więzień, szkielet raczej, umierający przy taczce... Mignęła przed nią straszna wizja wychudłej drogiej głowy, pochylonej martwo na zapadłą pierś...
— Nie, nie, wszystko uczyni, co tylko jest w jej możności!...
Wbiegła szybko na schody mieszkania Gutmanów. Otworzyła jej ta sama pokojówka i znalazła się niebawem w tym samym, co wówczas pokoju. Patrzała zamglonym wzrokiem na bronzowe świeczniki, na pająk olbrzymi, który zdawał się grozić, że upadnie i zadusi ją swoim ciężarem... „Żyd, wieczny tułacz“ biegł na nią z obrazu z rozwianym włosem i obłędną twarzą... Hebrajska biblja leżała szeroko rozwarta, jak tajemniczy nagrobek...
— Ach, to pani... Przepraszam, że pani tak długo czekała. Nie uprzedzono mię, że to pani! — rozległ się nagle obok niej piękny głos piersiowy.
Nawrocka obróciła się szybko i wyciągnęła rękę.
— Tak, to ja... Przyszłam... Niech pani daruje... Potrzebuję pieniędzy... Jutro uciekają... Paszporty mi obiecał Chamkrelidze, ale pieniędzy nie mają.
— Co? Pieniędzy nie mają? — uśmiechnęła się z pewnem zdumieniem Sara. Kto nie ma!? Acha, Czerwony Krzyż?! A dużo trzeba?
— Dużo. Jeżeli ucieknie ich dziesięciu, to na każdego potrzeba co najmniej 200 rubli na drogę i 100 na ubranie... Razem trzy tysiące...
Sara zamyśliła się.
— Tak dużą sumę i tak prędko nie wiem, czy będę mogła zdobyć. Lecz przecież... nie odrazu, nie jednego dnia ucieknie ich dziesięciu...
— Nie. Będą uciekali po jednemu, po dwóch najwyżej, gdyż nieobecność większej ilości trudno będzie ukryć odrazu...
— W takim razie ja pani powiem... O tamtych pomyślimy później. Zrobimy raz jeszcze próbę... Postaramy się poruszyć tych panów z Czerwonego Krzyża... Wiem, że oni przeciwni są ucieczkom z powodów... z powodów politycznych, lecz skoro ich zaskoczy fakt dokonany, będą musieli pogodzić się z nim. Nietrudno będzie w takim razie zebrać sumę odpowiednią. W ostateczności ktoś pożyczy... Narazie więc chodzi o jednego... Pani mówiła, że pierwszy ucieka pan Wojnart... Bardzo mi przyjemnie, że on właśnie — dla niego ja pieniędzy dostanę!...
Spojrzała przeciągle na wychudłą, sczerniałą, jakby zagasłą twarz Nawrockiej, na krwią zaszłe, zapadłe jej oczy, na wyraz niesłychanego znużenia, walczący z ogniem wewnętrznej gorączki. Błysk triumfu mignął na króciuchną chwilkę w szarych źrenicach Żydówki, opuściła jednak natychmiast swoje obciążone ślicznemi rzęsami powieki.
— Niech pani przyjdzie jutro w południe do kantoru wuja mojego Gutmana.
— Dopiero jutro?
— Tak, wcześniej niepodobna... I ja... będę musiała przekonywać!... — dodała cicho.
— Dziękuję pani!
— Jeszcze nic nie uczyniłam!... — broniła się ostrożnie.
— W każdym razie, za dobrą wolę!... — Dowidzenia!...
Uścisnęły się zlekka za ręce i Nawrocka wyszła pochylona, jakby przyduszona całym ciężarem wspaniałych bronzów i złoceń tego salonu.
— A jednak oni są lepsi od tamtych!... — myślała z goryczą.
Wieczorem zjawił się Rusanow i wyszli razem na czaty, niosąc węzełek z rzeczami, śledzeni ciekawym wzrokiem pani Strumińskiej, ukrytej za firankami. Przechadzali się dość długo wpobliżu więzienia, mając wciąż na oku wejście do mieszkania naczelnika, potem stali w cieniu narożnego domku, rozmawiając cicho. O dwunastej wrócili, choć Nawrocka jeszcze chciała czekanie przeciągnąć.
— Niema sensu! — dowodził Rusanow. Wogóle podobne wyprawy nie mogą się często powtarzać, gdyż bezwarunkowo zwrócą uwagę. Lepiej niech oni trochę po mieście pobłąkają się i przyjdą do pani sami. Adres przecież mają... No, właśnie! To o wiele bezpieczniej. Niech mi pani wierzy!...
— Ale jutro pan jeszcze przyjdzie?
— Jutro przyjdę!...
— To dobrze. Jestem pewna, że to nastąpi jutro.
Tej nocy źle spała Nawrocka. Tutolmina budziła ją kilkakroć razy, mówiąc, że zbyt głośno jęczy przez sen.
A już raniutko o ósmej była na nogach. Spieszno jej było usłyszeć odpowiedź Chamkrelidzego i dostać od niego upragniony paszport. Wciąż miała wrażenie, że się coś stanie, co wszystko wniwecz obróci, że koniec jej cierpień jeszcze tak strasznie, strasznie daleki, powodzenie tak niepewne!...
Istotnie, powodzenie zależało od tysiąca nieoczekiwanych, nieprzewidzianych wypadków. Wołała ich sobie nie uprzytamniać i dlatego rada była, że ma tyle do roboty z przygotowaniem podróży. Gdyż rozważywszy wszystko doszła do przekonania, iż najbezpieczniej będzie wyjechać natychmiast.
— Byle do Tomska!... A potem wbok, choć w las, choć piechotą, jeżeli pieniędzy nie wystarczy.
Chamkrelidze miał minę, jakby zawstydzoną, nie wróżyła więc sobie nic dobrego z jego wyglądu. Przeto gdy oddał jej paszport dla Wojnarta, doskonale podrobiony, ucieszyła się niezmiernie.
— Ale z pieniędzmi źle!... Oto, pięćdziesiąt rubli, które przeznaczono na osobę... Będziemy dawać w miarę, jak będą wychodzili... Ponieważ pani zapewne wyjedzie niedługo, kierownictwo zewnętrzne ucieczką obejmuję ja sam i proszę panią o jak najszczegółowsze wskazówki.
Dała mu je w szeregu odpowiedzi na pytania, które zawczasu przygotowane odczytywał kolejno i na które wyjaśnienia zapisywał skrupulatnie.
— Jeszcze pan wpadnie z temi notatkami w ręce policji!...
— Niech się pani nie boi, ich nikt nie przeczyta, są pisane po gruzińsku i w skróceniu.
— Dzielna z pani niewiasta!... — mówił, gdy wstała, aby odejść. — Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze z panią. Gdyby zaś to nie nastąpiło, na wszelki wypadek życzę pani wszelkiego powodzenia, no i szczęścia... w wolnej, niepodległej Polsce!...
— Ach, daleko, daleko jeszcze do tego!...
— Moja ojczyzna jeszcze mniej ma pod tym względem nadziei!... Nas uratować może jedynie głęboki przewrót wszechświatowy i dlatego ja jestem... es-de-kiem!...
Uśmiechnął się i jeszcze raz ukłonił jej z wielką galanterją.
Punkt o dwunastej wchodziła Nawrocka do kantoru „Handlowo-przemysłowego towarzystwa eksploatacji kopalni złota Niman“. Oczekiwano tam na nią i kancelista wprowadził ją natychmiast do gabinetu pryncypała. Był to duży pokój, zastawiony prostemi stołami, nakrytemi zieloną bibułą z kałamarzami i piórami pośrodku. Proste szafy stały pod ścianami, w rogu, bliżej wielkiego amerykańskiego biurka — kasa ogniotrwała. Przed biurkiem siedział pochylony i coś pisał, gruby siwy Żyd z twarzą mięsistą, pomarszczoną, nieprzyjemną i myślącą.
— Proszę usiąść, w tej chwili skończę!... — rzekł, kiwając głową w stronę Nawrockiej.
Istotnie chwilkę potem położył pióro.
— Pani przychodzi od Sary, ja wiem, ona mi mówiła... Ja tak dużo dać nie mogę... Oto wszystko, co ja dać mogę!... — rzekł, wyciągając z pod przycisku przygotowany pięćsetrublowy papierek.
Położył go między sobą i Nawrocką, ale palcy zeń nie zdjął.
— Widzi pani, — ciągnął z namysłem — zapewne, że uwolnić niewolnika z niewoli jest dobrym uczynkiem. Każdy powinien robić tyle dobrych uczynków co może, ale wśród tych dobrych uczynków, których jest jak gwiazd na niebie, są takie, które są bliskie, są takie, które leżą dalej i są nawet takie dalekie, że już człowiek o nich nic nie wie... Otóż każdy musi zaczynać od najbliższych. Każdemu swoja rodzina jest najbliższa, potem swoi krewni, potem swoi przyjaciele, potem swój naród... Jest więc mi najbliższy mój naród, a że jest on najnieszczęśliwszy, więc najwięcej daje okazji do dobrych uczynków. Bo każdy naród ma na ziemi swój dom, swoje miejsce, swoją ojczyznę, tylko Izrael nie ma swojej ojczyzny. On wszędzie jest obcy... On nie ma swego kraju... on wszędzie w gościnie... On nie ma swego chłopa... swego robotnika, coby orał, siał, dobywał z tej ziemi dla niego bogactwo. On musi siedzieć na cudzym karku... Wy powiadacie, że on jest pasożyt i to prawda, że on jest pasożyt... Wy mówicie, że on marnuje cudzą kulturę, zabiera ją, przerabia na swoją i tak jest: on to robi... Bo żeby tego nie robić, to on albo musi przestać być sobą, przestać być Żydem, albo zdobyć sobie swoją ziemię, stworzyć sobie swego chłopa, swego robotnika, któremuby on za zabraną pracę oddawał swoją żydowską myśl, swoją żydowską sztukę, swój żydowski obyczaj i swoją religję... Dopóki tego niema, to Żyd musi wszędzie być Żydem, musi szachrować, musi cudze zabierać... musi siebie przed wszystkimi bronić i wszyscy go muszą nienawidzić i on musi wszystkich nienawidzić... Dlatego to tak trudno być uczciwym Żydowi, dlatego to Żyd musi rozmaite rzeczy robić, któremi sam gardzi... I przyzwyczaił się on do tego brudu wszelkiego, i poniżenia, i pogardy przez wieki i to jest wielka boleść... Więc mądrzy Żydzi powiedzieli sobie, że trzeba dać Żydom ojczyznę. Ale powiedzieć łatwo, zrobić zaś bardzo trudno... Na to mało majątków takich bogaczów, jak Rotszyld, Montefiore, Hirsz... Mało majątków żydowskich wszystkich razem zebranych... bo na to potrzeba więcej niż pieniędzy, bo na to potrzebny czas i praca... Żeby powstał ten chłop, ten robotnik, coby piaski Chanaanu w winnice Pańskie zpowrotem zamienił, coby kazał zakwitnąć różom na Jerychońskich skałach, coby wodą zrosił dawne łąki Galilei, to musi wśród nas powstać nowy człowiek, człowiek, któryby pragnął szacunku nietylko od ludzi, ale któryby miał go dla samego siebie... Takich ludzi wszędzie mało... Tacy ludzie rodzą się z wielkim bólem, dlatego Pan doświadcza nas i niech błogosławione będą Jego wyroki. Przez czterdzieści lat błądzić musiał Izrael na pustyni nim z niewoli Egipskiej dosięgnął Chanaanu... I my teraz błądzić musimy w pustyni... obcych narodów! Dlatego ja nie gniewam się, że wy nas nie chcecie, bo przez to my prędzej odzyskamy naszą cnotę i naszą ojczyznę!... Dlatego prędzej zapragnie Izrael powrotu do swojej ziemi!... Tylko ja powiem, że nie trzeba się śpieszyć i nie trzeba się nienawidzić... Nawet kiedy pijawkę człowiek z wielkim gniewem i pośpiechem odrywa, to od tego może być źle i szkoda dla niego samego...
Otóż ja wiem, co pan Wojnart myśli o Żydach... mnie mówiła Sara... Ja wiem, że on jest nasz nieprzyjaciel i ja długo się namyślałem czy dać czy nie dać?... I ja nie wiem, czy ja dobrze robię, że daję, bo za te pieniądze można sto owiec kupić koloniście w Palestynie... Ale Sara mówi, żeby dać, więc, ja daję, bo ona jest mądra!...
Podsunął banknot bliżej Nawrockiej i zdjął zeń palce.
— Niech pani bierze!... — rzekł rzucając bystre spojrzenie na wypiekami pokrytą twarz wahającej się dziewczyny. — I niech pani napisze mi tu pokwitowanie.
— O tak, my odeślemy natychmiast, jak tylko staniemy w kraju!... szepnęła, pokonywując się.
— Możecie odesłać, możecie nie odesłać, nie o to chodzi!... Chcę mieć kwit, że pani wzięła to ode mnie dla pana Wojnarta!... A reszta — wasza rzecz!... Pogładził siwą brodę z pewnem zniecierpliwieniem i rzucił okiem na stojący na biurku zegar.
Nawrocka spiesznie pisała pokwitowanie.