<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Łańcuchy
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV.

Podkop był gotów. Pozostała do przebicia cienka warstwa cegieł, przez którą sączył się już chłodny powiew z zewnątrz.
— Dech wolności! — jak mówił Awdiejenko, który nakoniec przyłączył się też do pracujących pod ziemią.
— Dziś przebijemy i jeden z nas pójdzie obejrzeć drogę...
— Ja pójdę!... — zawołał Gawar.
— Dlaczego nie ja?... — odrazu sprzeciwił się Wojnart.
— Dlatego, że jak was złapią, towarzyszu, to was ciężko ukarzą, a nam co: my administracyjni... My tylko za zepsucie „kazionnego“ muru odpowiadamy... — dowodził Cydzik.
— Może być zasadzka, jak w Kijowie!... — zauważył Wujcio. — Zabito wtedy trzech więźniów!
— Tem bardziej nie zgadzam się, aby szedł Gawar!... — opierał się Wojnart.
Przegłosowano go jednak; do jamy spuścił się Cydzik, szybko rozebrał cegły, dał znać, a za nim spuścił się natychmiast Gawar, przebrany w cywilne od wszystkich zbierane ubranie. Cydzik zapalił natychmiast ogarek świeczki i wciąż pilnie nasłuchując, rozejrzał się po piwnicy. Stały tam beczki, skrzynie, połamane meble, leżały jakieś szmaty, wogóle nieużywane graty. Drzwi jednak były zamknięte z zewnątrz na kłódkę, a w górnej części dźwierza miały przybitą listwę, przeszkadzającą zdjęciu ich z zawias. Cydzik założył dłóto i z lekkim trzaskiem listwę oderwał, poczem światło zgasił i obaj więźniowie słuchali z bijącem sercem, czy nie odezwą się czasem w głębi domu głosy i kroki. —
Cicho.
Więc znowu zapalili łojówkę i znalezionemi wśród gratów drążkami podważyli ostrożnie drzwi. Gdy już były podważone, Gawar wbił w szparę dłóto i podtrzymał je, aby nie upadły, podczas gdy Cydzik dalej pracował drążkiem.
— Zrobione! — szepnął cicho.
Odsunęli zdjęte z zawias drzwi tyle tylko, że Gawar mógł się bokiem nazewnątrz przecisnąć. Wtedy znowu zgasili światło i chłopak, jak kot wciąż pilnie nasłuchując, przemknął się korytarzem i zaczął wstępować na schody. Wkrótce zaszarzał przed nim kwadrat wolnego powietrza. Na szczęście, drzwi od sieni nie były zamknięte. Mijając je, Gawar zatrzymał się i wyjął klucz z zamku: w kuchni obok brzmiały głosy kobiece i męskie — kłócono się o coś zawzięcie.
Gdy chłopiec znalazł się już nazewnątrz, poszedł krokiem śmiałym ku bramie. Cudna noc gwiaździsta rozpościerała się nad ziemią, powietrze świeże i czyste upajającą falą wlewało się w krtań i płuca chłopca, zatrute długim pobytem w nieznośnym więziennym zaduchu. Ten oddech wolny i miły, w połączeniu z radością dokonanego trudnego dzieła, napełniał chłopca jakąś niespożytą zuchwałą energją. Wyszedł spokojnie przed bramę i rozglądał się po pustym placu, nie zwracając uwagi na spacerującego wzdłuż ściany szyldwacha. — Ten również zdawał się być bardziej zajęty oglądaniem gwiazd i mrocznej dali okolicznego placu, niż stojącym pod bramą człowiekiem. Zgóry z otwartych okien mieszkania naczelnika spadało na dół światło i dobiegały głosy grube, męskie i roześmiane...
— Poczekajcie, będziecie płakać!... — mignęło w głowie chłopca.
Wtem daleko za węgłem małego domku zamajaczyła, chowająca się w cieniu postać ludzka! —
— To oni!...
Ogarnęła Gawara nagle chęć pójścia, aż tam, opowiedzenia im jak wszystko udało się doskonale i zabrania rzeczy, jeśli je przynieśli.
— Wtedy Wojnart, będzie mógł przejść bez najmniejszego niebezpieczeństwa!
— Ha, ha!... To ci frajda!...
W parę minut był już koło domku. —
— Kto tam?... Czy to panna Nawrocka? — spytał po polsku przytulonych do muru postaci...
— Jestem. Czego?... — szepnęła jedna z nich występując z cienia.
— Jestem Gawar. Przyszedłem powiedzieć, że wszystko w porządku i zabrać rzeczy, jeśli macie. Jutro o tej godzinie przyjdzie tu pan Wojnart...
— Dlaczego nie dziś!?... Dlaczego nie zaraz?!... — krzyknęła Nawrocka, chwytając chłopca za wyciągniętą rękę.
— Późno już — bąkał.
— Wcale nie późno!... Wracaj pan natychmiast, nieś mu ubranie, niech przychodzi zaraz!...
— Dobrze... To prawda!... Dlaczego nie dziś!?... — powtórzył podniecony jej energją.
— Może jednak lepiej według raz ułożonych planów! — wstawił po rusku Rusanow.
Gawar już go nie słyszał; szedł krokiem wyciągniętym, ale spokojnym napowrót ku otwartej bramie i oświetlonym oknom naczelnikowskiego mieszkania. Jak mara przemknął się przez smugę padającego stamtąd światła i wszedł bezdźwięcznie jak mara do ciemnej kuchennej sionki. W kuchni wciąż się kłócono, ale gdy był już na piwnicznych schodach, drzwi kuchenne z trzaskiem otwarły się i wyskoczył na dwór, klnąc, stróż naczelnika:
— Choroba z babami!... Kto ją przegada taką wiedźmę!?...
Gawar czekał chwilkę z bolesnem napięciem, czy stróż zamknie bramę czy nie, lecz ten klnąc dalej, odszedł w stronę stajni.
— Co cię tak długo nie było?... — pytał z niepokojem Cydzik.
— Rzeczy niosę... Widziałem ich, czekają... Wojnart dziś jeszcze musi iść!...
— Dobra. Ale drzwi przedtem na zawiasy wsadzimy, bo ja otworzyłem kłódkę przez ten czas na wszelki wypadek. Zawsze to pewniej. A teraz biegaj do Wojnarta, a ja tu zostanę posłuchać!...
Siedzieli wszyscy cicho w ciemnościach na swoich miejscach, gdy z podkopu wydobył się nareszcie Gawar i powiedział głośno.
— Zapalcie światło. Towarzysz Wojnart ma natychmiast przebrać się w te rzeczy i ruszać. Czekają, widziałem się z nimi, panna Nawrocka i jakiś moskal!
Przy mdłem świetle ogarka wynurzyły się z cieniów blade twarze więźniów z gorejącemi gorączkowo oczami.
— Co mówisz? dziś?... Dlaczego??... Nic nie gotowe!... Postanowiliśmy, że jutro!...
— Dlaczego nie dziś?!... Oto ubranie!...
— To prawda!... Dlaczego nie dziś?... Idę zaraz. Jeden dzień w zysku! Wątorek, przyjacielu, rozbij mi kajdany! — szepnął rozkazująco Wojnart.
Położył się na ziemi, a Wątorek mocnem naciśnięciem dłóta rozsadził zawczasu podpiłowane w odpowiedni sposób nity kajdan. Wojnart zrzucił więzienne ubranie i wdział cywilne w mgnieniu oka. Poczem zaczął żegnać i ściskać pokolei towarzyszy, i czuł z bólem, jak każdy z nich drżał mu w objęciach. Chciał nawet uścisnąć Dżumbadzego, lecz Gruzin uśmiechnął się boleśnie i potrząsł głową:
— Nie, jam trucizna!... Żyj!... Bądź szczęśliwy!... Pamiętaj o nas... Walcz!...
Zakaszlał się.
— Już... już!... Idź pan, bo bramę zamkną!... — naglił Gawar.
— Bywaj zdrów chłopcze... Dzięki ci... Uciekaj.... Chciałbym się z tobą spotkać koniecznie!...
— O tak, ja ucieknę!... Na pewno ucieknę... Do zobaczenia w Krakowie.
— Do zobaczenia w Polsce, chłopcy! Słyszycie!
— Tak, słyszym!... Szoruj pan!... Najwyższy czas!... — wołał Wątorek.
— A do „przyjaciół moskali“ nic pan nie powiesz? — spytał go z przekąsem Orłow, gdy już Wojnart stał w podkopie.
— Bądźcie wolni i innym pozwólcie być wolnymi!...
Znikł.

Tejże nocy ogolony i przebrany w gorsowaną koszulę, ładny kapelusz i szykowne palto, wyjechał Wojnart wraz z narzeczoną pośpiesznym pociągiem, wagonem drugiej klasy do Tomska.
W następne cztery dni jeszcze uciekło ośmiu katorżan politycznych, codzień parami po dwóch. Mieszkań dla nich przygotowanych nie było, ani paszportów. W oczekiwaniu więc niezbędnych papierów i pieniędzy, ukrywali się w szałasie w lesie nad brzegiem Bajkału; Tatar ssylny z Kaukazu nosił im jedzenie.
Wreszcie wykryto w więzieniu nieobecność zbiegów. Uwagę straży zwróciła wciąż zwiększająca się ilość chorych, leżących na pościeli w czasie kontroli, kiedy powinni byli wstawać. Żołnierz przystąpił do jednego z nich i pchnął go nogą, wtedy pchnięty potoczył się i okazało się, że to manekin.
Zaczął się sądny dzień w więzieniu. Obstawiono je wojskiem, żołnierze wpadali do cel, szarpali i bili więźniów. Szczególniej zostali skatowani współtowarzysze uciekinierów i prawdopodobni ich wspólnicy. Wtrącono ich do karcerów, gdzie wkrótce znalazła się i znaczna część zbiegłych. Włóczęga, kryminalista, który wypadkiem wyśledził miejsce ich pobytu, skusił się znaczną wyznaczoną za ich schwytanie nagrodą, wydał ich i wydał noszącego im pożywienie Tatara. Schwytani wzięli na siebie całą odpowiedzialność za wykonanie podkopu i zorganizowanie ucieczki; na skutek tego robociarze Polacy, oraz reszta politycznych została zwolniona z odpowiedzialności i rozesłana do wyznaczonych im siół i ułusów. Donosiciela „Włóczęgę“ zabili inni włóczędzy, czyniąc zadość „prawom“.
Prócz Wojnarta uciekł jeszcze Abramson, którego schowano w mieście.
W pół roku potem Abraham Gutman otrzymał z Krakowa przekaz na pięćset rubli, a pani Sara serdeczny list, podpisany już przez panią Stanisławę Wojnartową.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.