[145]ŁUCYA.
ELEGIA.
O druhy! Na méj mogile,
Gdy życia zakończę chwile,
Posadźcie wierzbę płaczącą;
Lubię jéj słodycz marzącą,
I tam, gdzie zasnę na wieki,
Jéj listków cień — będzie lekki.[1]
[146]
Raz wieczorem, przy sobie siedzieliśmy sami;[2]
Ona, zwiesiwszy główkę, białemi rączkami,
Płynęła po klawiszach, pełna rozmarzenia.
Był to jakby szept cichy, jakby słabe tchnienia
Zefirka, co trzepocąc zdala skrzydełkami,
Obawia się, by ptasząt nie przerwać uśpienia.
Melancholijnych nocy półciepłe rozkosze
Z kielicha kwiatów do nas wschodziły potrosze.
W parku cienisty kasztan i obok dąb stary
Kołysały powoli spłakane konary.
I tak w noc zasłuchani, wiosny cudne wonie
Piliśmy, przy otwartym zasiadłszy balkonie.
Wiatry ponad pustemi zmilkły równinami.
Mieliśmy lat piętnaście, marzący i sami.
Patrzyłem się na Łucyę. Była blada, biała...
Nigdy piękniejsze chyba nie odbiły oczy
Nieba czystych lazurów i głębi przezroczéj.
Kochałem ją, jéj piękność zmysły odbierała.
Kochałem, lecz jak siostrę tylko, bez wątpienia,
Taka czystość i taki wstyd ją opromienia.
Milczymy długo. Zlekka dotykam jéj ręki,
A patrząc na jéj czoło smutne, roztęsknione,
Czuję, jak jest potężną władza tajemnicza,
Co może w jednéj chwili ukrócić nam męki,
I dać spokój, i szczęście nam dać upragnione,
A które tkwi w młodości serca i oblicza.
Nagle księżyc wypłynął na niebios toń gładką
I pokrył ją dokoła długą, srebrną siatką.
Łucya cudny swój obraz w oczach mych ujrzała,
Uśmiechnęła się bosko i... i zaśpiewała.
....................
....................
[147]
Harmonio! Córko bólów i dolegliwości!
Mowo, którą wynalazł geniusz dla miłości,
My cię z IlaliiItalii mamy, a ona od Boga!
O słodka mowo serca, gdzie zmieniona w ciało
Myśl, to dziewczę lękliwęlękliwe, gdy mu obca trwoga,
Nie zdejmując zasłony, przechadza się śmiało! —
Któż wie, co dziecko mówić i co słyszéć może
W twoich bozkich westchnieniach, zrodzonych w przestworze,
Smutnych jak jego serce, słodkich jak głos jego?
Promień oka, łzę jedną ciekawi spostrzegą,
Reszta jest tajemnicą dla natrętnej tłuszczy,
Równie jak głębia morza, nocy, leśnéj puszczy!
Patrzyłem się na Łucyę. Marzący i sami,
Śledziliśmy wraz z echem za piosnki dźwiękami.
Wsparła na mém ramieniu swą główkę znużoną.
Byłażeś w sercu wtedy drugą Desdemoną,
Biedne dziecię? Płakałaś!... Mogłem bez twéj skargi
Na przepiękne usteczka kłaść płonące wargi.
Pocałunek był lekiem dla cierpień i trwogi.
Taką cię całowałem zimną i zmienioną,
Gdy cię po dwóch miesiącach do grobu złożono.
Tak niewinny i czysty, zwiądłeś, kwiatku drogi.
Twa śmierć, tak jak twe życie, był to uśmiech błogi,
I taką cię w kolebce Bogu zaniesiono.
....................
O słodka tajemnico niewinności, cnoty,
O marzenia miłosne, śmiechy i szczebioty!
Uroku, co napawasz nas czuciem tak błogiém,
Że aż się Faust zawahał przed swej Grätchen[3] progiém!
O rozkosze dni pierwszych! co się z wami stało?...
Pokój twéj duszy, dziecko! i twojéj pamięci!
Żegnaj!... Na klawikordzie już swą rączką białą
Grać nie będziesz, choć letnia, cicha noc cię nęci...
[148]
O druhy! Na méj mogile,
Gdy życia zakończę chwile,
Posadźcie wierzbę płaczącą.
Lubię jéj słodycz marzącą,
I tam, gdzie zasnę na wieki,
Jéj listków cień będzie lekki.
1835 r.
|