[148]WSPOMNIENIE.
I na łzy, i na straszne czekałem cierpienie,
Gdym się wreszcie poważył stanąć tu przy tobie,
O ty święty, nieznany i najdroższy grobie,
Coś na wieki pochłonął wspomnienie!
Czemuż, o przyjaciele, czemuż was trwożyły
Te chwile samotności wśród téj ciszy błogiéj,
Kiedy mnie nałóg stary, tak słodki i miły,
Po dawnemu prowadził w te progi?
Otóż te same wzgórza, te trawy pachnące,
Otóż ślady srebrzyste na téj nieméj ziemi,
I ścieżki, przepełnione szepty miłosnemi,
Gdzie jéj ramię pieściło mnie drżące.
Otóż te same jodły o ciemnéj zieleni,
Otóż wąwóz głęboki, nierówny a kręty,
I dzicy przyjaciele, co rycząc w przestrzeni,
Wtórowali miłości téj świętéj.
Otóż te same krzewy, gdzie ma młodość cała,
Jak rój ptasząt, ze śpiewem krążyła w zachwycie.
[149]
Cudne miejsca, po których i ona stąpała,
Czy wam miłe jest moje przybycie?
Pozwólcie niech mi z oczu drogie łzy popłyną!
To serce je obudzą, ach dotąd zranione!
Zostawcie je! Ocalcie w mych oczach jedyną
Niezatartéj przeszłości zasłonę.
Ja nie przyszedłem wcale, by w zmysłów rozterce
Nieść skargę tu, gdzie szczęścia mojego ślad gości:
Dumnemi są te bory w swéj cichéj piękności,
Ale dumném jest także me serce.
O niechaj się ten raczej użala i skarży,
Co nad mogiłą druha klęka wśród żałoby;
Lecz tutaj wszystko żyje, o tak, tu nie groby,
Tu nie miejsce dla kwiatów z cmentarzy!
Spojrzyjcie! Oto księżyc wychodzi z obłoku.
Twoje oczy drżą jeszcze, o królowo mroku,
Lecz coraz słabszym blaskiem twa jasność się mieni
I niedługo zapadniesz wśród cieni.
Jak z téj ziemi wilgotnéj wszystkie dzienne wonie
Twoja światłość promienna do siebie przyzywa,
Tak czysta, tak spokojna w serdecznéj osłonie
Dawna miłość z méj duszy się zrywa.
I w cóż się dziś zmieniły te zgryzoty życia?
To, co mnie postarzało, gdzieś w oddali ginie!
Czuję, żem tu odmłodniał od chwili przybycia,
Żem jest dzieckiem w téj cudnéj dolinie.
Możny czasie! Ty, w wielką potęgę bogaty,
Porywasz jęki nasze, i płacze, i żale,
[150]
Ale pełen litości, gdy zwiędną nam kwiaty,
Nigdy po nich nie stąpasz zuchwale!
Za tę dobroć uwielbiam cię, pocieszycielu!
Czyliż mogłem przypuszczać, że cierpienia tyle
Taka rana obudzi, i że słodkie chwile
Z blizną spędzę u marzeń mych celu?
Nie dla mnie są czcze słowa z podłych myśli zgrają, —
To bólów pospolitych zwyczajna pokrywa:
Na dawne ją miłostki ci tylko rzucają,
Którym obcą jest miłość prawdziwa!
Dante! Dlaczegóż wyrzekł, że nic tak nie boli,
Jak wspomnienie o szczęściu w katuszach niedoli?
Jaki smutek ci natchnął takie gorzkie słowo,
Te obelgę nieszczęścia surową?
Czyliż jest mniejszą prawdą, że światło istnieje,
Mamyż o niém zapomnieć, gdy już noc nadchodzi?
O wiecznie smutna duszo, czyż w tobie się rodzi
Takie zdanie, co tłumi nadzieję?
Nie! Na ten czysty ogień z promieńmi jasnemi,
Nie z serca ci wybiegła ta klątwa chełpliwa:
Wspomnienie dni radosnych milszém nieraz bywa
I prawdziwszém, niż szczęście na ziemi.
Jakto? Więc biedakowi, co iskrę znajduje
W tym płonącym popiele, gdzie śpią jego żale,
Co przy tym świętym ogniu tak stoi wytrwale,
Co go wzrokiem nawskroś obejmuje;
W chwili, gdy jego dusza w téj przeszłości tonie,
Gdy, płacząc, nad strzaskaném marzyć chce zwierciadłem,
[151]
Mówisz mu, że jest w błędzie, że myśli pogonie
Ból ze wspomnień mu złącza widziadłem?
I twojaż to Francesca[1] ten anioł twej sławy,
Musiała wyrzec takie słowa niedorzeczne?
Kobieta, którą w wątku powieści ciekawéj
Pocałunek na drogi pchnął wieczne?
Czémże jest myśl człowieka, sprawiedliwy Boże,
I któryż z nas biedaków prawdę kochać może,
Jeżeli każda radość i każde cierpienie
Zawsze czyjeś obudza zwątpienie?
O! szczególne istoty, jakże wy żyjecie?
Tu słyszę wybuch śmiechu, tam piosnka wesoła;
Ani piękność na niebie, ani brud na świecie,
Nic wam stropić wesela nie zdoła;
Ale jeśli was kiedy przypadek sprowadzi
Do jakiéj zapomnianéj miłości pomnika,
Wstrzymuje was ten kamień. Jakżeście nie radzi,
Że was w drodze przeszkoda spotyka!
I wołacie naówczas, że snem jest to życie,
Wyciągacie ramiona jakby przebudzeni;
Los strasznie was rozżala! jakże się skarżycie,
Że się dłużéj fałsz uciech nie pleni!
[152]
Nieszczęśliwi! Téj chwili, gdy zdrętwiona dusza
Do dźwigania łańcuchów na ziemi was zmusza,
O nie żałujcie wcale téj króciótkiéj chwili,
Boście całe w niéj życie strawili!
Żałujcie téj słabości, co w karbach was trzyma.
Tych rozpaczy, zrodzonych w krwi waszéj i w błocie,
Tych nocy bez nadziei, bez światła w tęsknocie, —
Bo tam nicość, bo życia tam niéma!
Lecz cóż wam przyjdzie z waszéj wyziębłéj doktryny?
O cóż błaga u nieba ten żal wasz głęboki,
Który tak rozsiewacie wśród własnéj ruiny,
Śledząc czasu przelotne wciąż kroki?
Prawda, wszystko umiera; ten świat — to sen długi,
A ta schwytana w drodze szczęścia odrobina,
To jak ta róża, która ledwie żyć zaczyna,
A już wiatru porwały ją smugi.
Tak, pierwsze pocałunki, przysięgi, — to chwile,
Które dwie dusze bratnie spędziły na ziemi,
Pod drzewem, poszarpaném wichrami strasznemi,
W zawierusze, w zamieci i w pyle.
Wzięli za świadka swojéj przelotnéj radości
Niebo, wiecznie zamglone i co chwila zmienne,
A na niebie te gwiazdy blade, bezimienne,
Pochłaniane w ich własnéj światłości.
Wszystko dla nich umarło: i na drzewach ptaki,
I wśród ich dłoni kwiaty, u stóp ich robaki,
I ten strumień, którego wody ciche, schnące,
Odbijały ich twarze płonące.
[153]
I na tych wszystkich szczątkach łącząc białe dłonie,
Oszołomieni błyskiem chwilowych rozkoszy,
Sądzili, że ten obłęd w miłości osłonie
Z przed ich oczu okrutną śmierć spłoszy.
Szaleni! mówi mędrzec; poeta: szczęśliwi!
O jak się smutna miłość lęgnie w duszy twojéj,
Jeśli serce dla byle gromu trwogę żywi,
Jeśli byle wiaterku się boi!
Widziałem, jak pod słońcem nietylko padały
Liście w lasach lub w morzu bryzgi piany białéj;
Nietylko wiatr porywał róż wonie przedwcześnie,
Czy téż ptasząt świergoty i pieśnie;
Widziałem obraz, większą grozą nasycony,
Niźli zwłoki Julietty w głębi jéj mogiły.
Straszniejszy, niż Romea ów toast nad siły,
Ku aniołom ciemności wzniesiony.
Widziałem mą jedyną kochankę na ziemi,
Gdy ją także do grobu bialutką złożono.
Był to przecie grób żywy pod śmierci osłoną,
Pamiątkami przejęty żywemi.
Tą miłością nieszczęsną, co w nocy głębokiéj
Takeśmy w naszych sercach czule wypieścili.
O tak! Więcéj niż życie, niźli świat szeroki,
Znikło dla mnie na zawsze w téj chwili!
Piękna, młoda, piękniejszą stokroć się zdawała,
I zda się ten sam urok w cudnych oczach miała.
Usta się rozchylały; był tam uśmiech sztywny
I głos także, lecz głos jakiś dziwny.
[154]
O! nie ten głos dawniejszy, nie ta słodka mowa,
Nie czarowne spojrzenia, skierowane ku mnie!
Próżno sercem, nią pełném, szukałem ich w trumnie,
Zimną była jéj twarz marmurowa!
I mogłem był się zbliżyć, — bo któż mi zabroni? —
Porwać ją w me ramiona i zawołać do niéj:
„O niewierna kochanko! Cóżeś uczyniła?
Nasza przeszłość to grób, to mogiła!”
Nie! To obca kobieta, nagle mi się zdało,
Wzięła jéj głos, jéj oczy, jéj twarzyczkę białą!...
Więc pozwoliłem odejść téj zimnéj figurze,
Wzrok z uśmiechem kierując ku górze.
Bezwątpienia to ból był, nędza, jakże smutna,
To uśmiechnięte martwéj istoty żegnanie!
A jednak, o naturo, o matko okrutna!
Czy me serce ją kochać przestanie?
Piorun może mi teraz spaść na biedną głowę,
Nic mi z duszy nie wyrwie głosu jéj, spojrzenia;
Jak rozbitek, co chwyta szczątki okrętowe,
Tak ja chwytam się tego wspomnienia!
O niczém nie chcę wiedzieć: czy zakwitły niwy?
Z ludzkim trupem co będzie? nic mnie nie obchodzi,
Ani czy dla umarłych jasności dzień żywy
Kiedykolwiek na niebie się zrodzi?
Powtarzam sobie tylko: „Tutaj, o téj porze,
Kiedyś, kochany, wzajem piękną ukochałem.
W méj duszy nieśmiertelnej ten skarb pogrzebałem,
W niéj zaniosę go Tobie, o Boże!”
1841 r.
|