Śmierć. Studyum/25 lutego
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śmierć |
Podtytuł | Studyum |
Pochodzenie | Pisma Ignacego Dąbrowskiego, tom I |
Wydawca | Jan Fiszer |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Warszawska Drukarnia i Litografja |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Licho wie, co mi tam znów w piersi wlazło: kręci, wierci, kłuje i strzyka, że odetchnąć porządnie nie można. I z czego się to złe przyplątało? Jedno głupie przeziębienie nie powinno chyba takich breweryi z człowiekiem wyprawiać. A tu naprawdę wszyscy dyabli piknik sobie w moich płucach wyprawiają. Dalibóg cierpliwości braknie. Bo żeby to jeszcze była jakaś poważniejsza choroba, tak n. p. jaka dżuma, cholera, a choćby i suchoty, no, toby człowiekowi i nie żal fatygi było pomocować się trochę z taką grubą sztuką, — a choćby w końcu i klapnąć trzeba było, — to i wielka rzecz!... Ale ja przecież czuję doskonale, że to tylko jakaś przemijająca faiblesse, i nic więcej. Influenca, czy co, u licha?!
Bo że Stach przesadza, to więcej niż pewno. Do dziś nie mogę mu tego darować, że mnie wtedy do łóżka zapakował. Gdybym się był uparł i na swojem postawił, byłaby się ta cała choroba moja rozeszła jakoś. Alboż to raz tak było? Wieczorem wracam z lekcyi, zmoczony do nitki, nogi pływają, coś mię w piersiach gniecie i kłuje, — a ja na drugi dzień, zdrów jak ryba, znowu od świtu do nocy po błocie maszeruję. A że tam kaszlu trochę było, to i wielka rzecz! — ale nigdy tego suchego, najbardziej męczącego. Ot, — odchrząkiwałem tylko może więcej od innych, ale to już widać natura moja taka.
I trzebaż nieszczęścia, żem mu tę krew wtedy pokazał. Boże! jaką on miał minę! Malować, słowo honoru, malować tylko! Oczy wytrzeszczone, ręce dygocą; aż mi się go żal zrobiło, doprawdy, bo my się ogromnie z sobą kochamy. Więcej się jego przerażenia zląkłem, niż tej swojej krwi. Naturalnie zmiękłem od razu, jak masło. Dałem mu już wyprawiać ze mną, co mu się tylko spodobało; a że przytem i te szelmowskie piersi piekielnie, jak nigdy, mię bolały, zmiękłem do reszty. To i naturalnie stało się straszne głupstwo. Zaczęliśmy się rozczulać wzajemnie (niech licho porwie wszelkie czułości!), ja się nie wiadomo z czego i po co rozmazałem, jak stara histeryczka, — potem w nocy gorączka, majaczenie, krwotok, historye, — rano doktór, bańki, lód, — jednem słowem taka chryja, jakiej świat nie widział. No i jak też szczęśliwie z kochanym doktorkiem zapakowali mię do łóżka, tak czwarty tydzień prawie się z niego nie podnoszę. Rozmazali tylko chorobę nic więcej, a to wszystko funta kłaków nie było warte. Stach zaraz pompatycznie nazwał moją chorobę zapaleniem płuc i kazał mi w to wierzyć, jak w ewangelię, co nie przeszkadzało, żem się śmiał z tego od początku do końca. Niegodziwiec, chciał mi nawet papierosy skonfiskować: wyprawiłem mu o to taką awanturę, że się na mnie pół dnia dąsał.
A wreszcie, — co mi do tego: wiem, że to wszystko farsa; a że się oni tam pokłopocą trochę o moje zdrowie, nic im to, co prawda, nie zaszkodzi. Niepotrzebnie mię tylko na babę wykierowali. Ale i to głupstwo jeszcze. Ciekawa jednak bardzo rzecz, co to się z lekcyami mojemi stanie? Marne one, prawda, ale w braku innych i te dobre; choć na jakie takie życie wystarczały i uniwersytet opłacałem; no, a teraz co będzie?
Oni tylko jedno potrafią powtarzać: „zdrowie! zdrowie!“ — a co jeść będzie owo zdrowie, jak się na siłach bardziej wzmocni? Co dzień Stachowi kładę w głowę jedno i to samo, a on tylko: „kpij tam sobie z tego.“ Dobrze, kpij sobie z tego, kiedy masz ochotę, ale mnie dalibóg, wszelka chęć do kpin odchodzi, jak o tem pomyślę. Bo te wszystkie moje elewy — piramidalne osły: piecem przełażą, każda trójka wymodlona, wyproszona, i bez pomocy korepetytora ani rusz. Niepodobieństwo, żeby moi pryncypałowie na moje szacowne zdrowie oczekiwali; i tak pełno miałem zawsze wymówek: „panie Rudnicki, Kazio znów ma dwójkę z extemporaliów,“ — „panie Józefie, Stefanek znów dziś w kozie siedział,“ — „Jasio ma pałkę z algebry!“ — „Michasiowi oko podbili!“ i t. p.
Przezacni chlebodawcy! a tożbym ja gagatkom waszym same piątki, nawet rzymskie, z plusami, podawał, słowo daję, gdybym tylko mógł. Dlaczego nie? — to wszystko zapoznane geniusze te wasze Kazie, Jasie i Michasie. Jabym im od razu promocye do ósmej klasy podawał, bo i cóżby mi to szkodziło? Tylko, niestety, ja profesorem nie jestem, a oni... tacy wymagający! Nic nie zważają, że Kazio ma wrodzony wstręt do łaciny, że Stefanek lubi od czasu do czasu, zresztą rzadko, wesołe psikusy płatać, że Jasiowi nie nauka już w głowie i t. d. — a poza tem to wszystko niezmiernie genialne i doskonałe robaczki.
Co, u dyabła, znów widać mam gorączkę. Głowa rozpalona, oczy pieką. No... co oni mi narobili! co oni mi narobili!