Śnieg (Baczyński)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śnieg |
Pochodzenie | [12/19] Wiersze wybrane 1940-42 |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1942 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Śnieg.
Bóg jest śniegiem — on ziemię połączy
z niebem nakształt liści milczących,
które z drzewa ostatecznych zamilczeń
szczerzą oczy pół boskie — pół wilcze.
Bo tak świecić jak on — ciemnością,
tworzyć razem błądzenie i kościół
jest nieznane. Tylko ci co najdalej
w kręgach białych jego twarz poznali.
•
Jesteś w śniegu, a śnieg oburącz
ogarnąwszy — co w nim zobaczysz
dotykalne spadnie ciały kulą
i żywymi oczami zapłacze.
Ty w nim ręki skinieniem drążąc
różowawe ciała kobiet wywołasz,
róg danieli, ptaki jak mosiądz
szybujące w gotyckich kościołach.
I pomników zamyślenie wieczne,
kanonierów o lawety wspartych,
których dawno śnieg wchłonął i przestrzeń,
pokolenia idące, a martwe.
A gdy urny ziemi zadymią,
będą śniegiem bez legend i imion.
•
Taki w blasku niby, a w ciemności
stojąc, płynąc nie znasz odległości,
bo co w tobie — za tobą dąży,
co najdalej — to łoża drąży
wgłąb spojrzenia, a ziemia w tobie
mrze w kolebce, zaczyna się w grobie.
Ziemią pocznij — odpowie obłokiem,
pocznij śniegiem — ziemią odpowie.
Więc ty w gwieździe się pocznij wysokiej
przejdź człowiekiem i sznurami owiec,
przejdź morzami jak syn człowieczy
zgiń piorunem i wrzawą mieczy
wieczny będziesz — czy się zmienisz w słowo,
czy w grobowce, czy w zielony owoc.
• / Kulig /
Tobie cóż jeszcze? Sań ptaszęcy trzepot
z miast kamiennych nawet wyfrunie,
bo wiosłując ramionami przez niebo
zaczniesz w ciszy, skończysz w piorunie.
Może ptaki, nie liście,
może sen,
może dzieci puszyste jak len —
poprzez kręgi śniegowe prą
w puklach blasku,
w zamęcie rąk.
To w mamutów galopie,
w nagłych łyskach ich kłów
w lustrach zbudzić się przyjdzie, czy w grobie
na łów gwiazd pędząc miły, na gwiazd łów.
Noce, dnie obok sanny prą,
jędrne słońca i komet bąk —
to w zdumienia, to w cienie snów,
na łów gwiazd towarzyszu, na łów.
•
My czy w gospodzie, na dróg zakręgu,
czy w ciemności staniemy nakoniec?
Przeżegnamy się drzewem, czy ręką?
Staną gwiazdy parując jak konie.
I rozżarzą się polana w kominie —
błękitnawe, purpurowe kolumny,
a ten kamień wielki jak niebo,
a te drwa jak płonące trumny
będą zwolna jak róże złote
przekwitały, rozwijały płomienie,
aż się staną jak niegdyś — potem,
ludzką krwią i ludzkim kamieniem.
I w szkielety czarne zapatrzeni
powrócimy spowrotem do ziemi.
Tylko śnieg co jest Bóg i rzeczy płynność,
co nad ciszę i nad krew niewinną
elementy spopielałe połączy
z niebem — nakształt liści milczących.