Wiersze wybrane 1940-42/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Krzysztof Kamil Baczyński
Tytuł [12/19][1][2]
Wiersze wybrane
1940-42
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1942
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WIERSZE
WYBRANE

1940 – 42

*
BACZYŃSKI


Ukochanej mojej Basieńce
Krzysztof Baczyński.
dn. 15 / lutego / 1942 r.





I
Część


Lasem.

Chodzę lasem, zostawiam nie ślady lecz tropy
i sapię w wązkiej norze oddechem włochatym.
Czy to prawda, że żyłem rybą przed potopem
i że jestem dziś wilkiem kochającym kwiaty?
Jakże płyną te sosny? sierść ma zapach ostry.
Patrzę wam prosto w oczy, a krok mój jest wiekiem.
Gdzie las się kończy nagle fioletowym ostem
myśliwy z psem,który też był kiedyś człowiekiem.



listopad 40r.



∗             ∗

Pod nieba dłoniastą palmą nie daj mi chodzić samotnie
Agni.
Otwórz rzeki, a sosny krzykiem z ognia i wiosny
podpal i nagnij.
W jakie zimy prowadzisz, jakich kolęd słuchać
śmiertelnych?
Otom jest syn wygnany z ziemi niepoznanej
niewiernej.
Obce mi niebo czarne i białe zawieszasz
nad czas samotny,
oceany z kamienia, w które się przemieniam
jak w lodach okręt.
Nad dniem ostatnim stawiasz mi długie, woskowe
świec rzędy,
które są stare drzewa, kiedy w portów brzegach
rżą argonauckie okręty.
Odbierz mi ziemię, miłość rozumną oderwij
i porwij
z pośród umarłych rzeczy, gdzie dojrzewa wieczór
o woni morwy.
Daj mi konia o Agni z żółtych, strasznych płomieni
i białych,
bo oto spadam owoc w grób ziemi pod sobą
dojrzały.



3 grudzień 40 r.


Żal.

Pozcinano drzewa światowidom,
ścięto głowy buntom dziecięcym,
bo nie przyjdą anioły z ptasich puchów, nie przyjdą.
Oto nóż szafotów do chleba. Cóż więcej?


Zatroskane madonny mdleją
jakbyś podniósł ziemi upiorną powiekę
więc żal mi, żal, bo świat to żal
za utraconym człowiekiem.



luty 41 r.


Legenda.

Wydęte karawelle o żaglach z czerwonych motyli
pachnące cynamonem, pieprzem i imbirem
upływają po morzach mosiężnych, a wtyle
delfiny ciągną jak antyczne liry.
Jacyż na rufach zdobywcy
odlani z płynnego złota
w pieśniach wysmukłych jak skrzypce
z puszystym wejrzeniem kota.

A zawsze tak sam daleko
dzwonią na widnokręgu
maleńkie archipelagi,
które dosięgnąć ręką.

Tam w wyspach małych jak uśmiech
przez dżungle tygrysiej trawy
wędrują złote strusie
i szyldkretowe żyrafy.
W różowym hamaku wybrzeża
koń purpurowy gna,
a z dziupli zagląda w pejzaż
maleńki, induski strach.
Kto ten krajobraz zbudował
na wiotkim cieniu zamyśleń,
nad trąbką wiatru wydymał
policzki wezbrane jak wiśnie.
Oto zwrotniki płonące
jak złoto-czerwone piekło.

Maleńkie archipelagi
zawsze tak samo daleko.

Strzelały race gwiazd
w przestrzeń wydętą i ślepą,
spadały księżyce napłask
do dna stopionego w srebro
Spiewały ryby skrzydlate
pieśni przejrzyste i szklane
kiedy w wyblakłe rano
okręt upływał nad światem.


Oto legenda marzeń
śmiesznych ptaków ze snu.
Nocą to tylko żeglarze
płyną na dziwny łów:

Patrzeć, patrzeć na niebo smutku,
nad drzewo odarte historji.
Tam białe trupy zdobywców
herosów zastygłych w orion.
Tam tylko w hamaku plaży
dziewczynki z miedzi kołyszą
pieśni zgubionych żeglarzy
zarosłych czasem i ciszą.



21 luty 41 r.


Poświęcam Danowi synowi Toma.

Z psem.
1.

We dwu przyjacielu, przez las
po jasnych pętlach dróg,
poprzez polany biegnące napłask
we dwu przyjacielu, we dwu.
Masz twarz obrosłą, masz twarz jak ogień
jeleni natchnionych przez grom.
Pędzą przed nami zdumione drogi
z obłoków, z liści, z wszystkich stron.
Las to także jest dno
pod powierzchnią zamkniętą wiatru.
Bije burz magnetycznych batóg,
gdy w muzykę płyniemy i światło
jak dziecinny, grający bąk.

2.

Gdzie ta droga przystaje? — powiedz.
Rwą dziecięce koniki w śmierć.
Biją mokre po deszczu gałęzie świerkowe
w twoją wzniesioną jak trawa sierść,
w moją płonącą gwiazdami głowę
i w nasz nieludzki rytm jak wiersz.
We dwu przyjacielu, we dwu
w uroczysku brzęczących godzin
wytropimy zielony cud
drugich narodzin.
Przez ten płomień roztartych mchów,
poprzez liście drgających nut
kwitnie zwierząt rogaty oset.
Coraz dalej, przyjacielu, we dwu
zatrzymamy na krawędzi snu
drętwiejące nogi bose.
Powrócimy przyjacielu we dwu
zamyśleni tak głęboko w smutek tamtych nut,
w ten najwyższy z zielonych tonów,
że spóźnimy się o wszystkie pory roku
na zmącony życia wodopój
jak na wieczerzę do domu.


Kirszek 9 sierpień 41r.


Magia.

Dym układa się w gryfy, postaci i konie
nad rozlewanym ogniem, a on czesząc grzywy
żółtych płomieni woła: przez gwiazdy zielone
zaklinam cię demonie, Aharbalu przybądź.

Wtedy przez pustą ramę portretu wychodzi
duch ogromny szeleszcząc od niebieskich iskier
i staje u pułapu jak wstrzymany pocisk
naprężonych obłoków i unosi wszystkie
rozlane dymy w sobie. Wtedy on zbielały
porywany przez ciszę, trojony przez cienie
Aharbalu — zaklina — przez ten dym stężały,
Aharbalu — zaklina — przynieś jej wspomnienie.

Więc w suchym blasku iskier rośnie łuk różowy
piersi wygiętych twardo, ust rozwartych koncha,
podłużne liście powiek. Wtedy z jego głowy
odrzuconej w odległość wypływają oczy
jakby łzy, w których widać odwrócony obraz
coraz mniejszy; i płacze: o siostro niedobra!
a już ona jak kamień — rozpuszcza się w nocy.



15 październik 41r.


II.
Część


Krzyż.

Za tych — co batem scięte liście,
za tych — co ptaki z wosku lane,
tych — co im krew znużeniem tryśnie
i tych — co wbici cieniem w ścianę
i za zwierzęta konające,
którym powoli oczy bledną —

— chciałbyś odrzucić Bogu — życie,
umrzeć raz drugi jak zbawiciel;

ale zawarty tobie upływ
krwi, i związane ręce w supły,
bo ty nie twórczym niepokojem,
a tylko, że się patrzeć boisz.



25 listopad 41r.


Z szopką.

Górą białe konie przeszły,
trop dymiący w kłębach stanął.
W gwiazdach płonąc cicho trzeszczy
wigilijne siano.
Z poza gór czy zponad ziemi
anioł biały? kruchy mróz?
starcy w niebo nachyleni?
Anioł biały szopkę niósł.



Zamknąć tak — to ironicznie —
w daszek gwiazdom pobielany
płomień wieków i człowieka
w tekturowe cztery ściany.
Zamknąć tak — to z odległości —
w dwie figurki — czarną, białą
rozdeptanych epok kości
i spalone żądzą ciało.



W naprężone kusze burz
anioł biały szopkę niósł.



A figurki w męce gasnąc
coraz słabły, zanikały
w napowietrzną gwiazdy jasność,
tekturowo — popielały.

Śmiał się anioł pół-uśmiechem
z ich uporu, a nie grzechu,
że tak jedni, choć ich stu.



Anioł biały szopkę niósł.


na grudzie stopą lekką
stanął niby mgłą i skałą
i koślawe, głodem ścięte
ujrzał w grudę wbite — ciało,
żeber czarnych łuki spięte,
poskręcane rydle rąk,
brzuch jak bęben życia wzdęty,
brzuch zsiniały, brzuch jak tłok
i zawrócił. W nieba plusk
poczerniałą szopkę niósł.



2 grudzień 41r.


Śnieg.

Bóg jest śniegiem — on ziemię połączy
z niebem nakształt liści milczących,
które z drzewa ostatecznych zamilczeń
szczerzą oczy pół boskie — pół wilcze.
Bo tak świecić jak on — ciemnością,
tworzyć razem błądzenie i kościół
jest nieznane. Tylko ci co najdalej
w kręgach białych jego twarz poznali.



Jesteś w śniegu, a śnieg oburącz
ogarnąwszy — co w nim zobaczysz
dotykalne spadnie ciały kulą
i żywymi oczami zapłacze.
Ty w nim ręki skinieniem drążąc
różowawe ciała kobiet wywołasz,
róg danieli, ptaki jak mosiądz
szybujące w gotyckich kościołach.
I pomników zamyślenie wieczne,
kanonierów o lawety wspartych,
których dawno śnieg wchłonął i przestrzeń,
pokolenia idące, a martwe.
A gdy urny ziemi zadymią,
będą śniegiem bez legend i imion.




Taki w blasku niby, a w ciemności
stojąc, płynąc nie znasz odległości,
bo co w tobie — za tobą dąży,
co najdalej — to łoża drąży
wgłąb spojrzenia, a ziemia w tobie
mrze w kolebce, zaczyna się w grobie.
Ziemią pocznij — odpowie obłokiem,
pocznij śniegiem — ziemią odpowie.
Więc ty w gwieździe się pocznij wysokiej
przejdź człowiekiem i sznurami owiec,
przejdź morzami jak syn człowieczy
zgiń piorunem i wrzawą mieczy

wieczny będziesz — czy się zmienisz w słowo,
czy w grobowce, czy w zielony owoc.


/ Kulig /

Tobie cóż jeszcze? Sań ptaszęcy trzepot
z miast kamiennych nawet wyfrunie,
bo wiosłując ramionami przez niebo
zaczniesz w ciszy, skończysz w piorunie.
Może ptaki, nie liście,
może sen,
może dzieci puszyste jak len —
poprzez kręgi śniegowe prą
w puklach blasku,
w zamęcie rąk.
To w mamutów galopie,
w nagłych łyskach ich kłów
w lustrach zbudzić się przyjdzie, czy w grobie
na łów gwiazd pędząc miły, na gwiazd łów.
Noce, dnie obok sanny prą,
jędrne słońca i komet bąk —
to w zdumienia, to w cienie snów,
na łów gwiazd towarzyszu, na łów.




My czy w gospodzie, na dróg zakręgu,
czy w ciemności staniemy nakoniec?
Przeżegnamy się drzewem, czy ręką?
Staną gwiazdy parując jak konie.
I rozżarzą się polana w kominie —
błękitnawe, purpurowe kolumny,
a ten kamień wielki jak niebo,
a te drwa jak płonące trumny
będą zwolna jak róże złote
przekwitały, rozwijały płomienie,
aż się staną jak niegdyś — potem,
ludzką krwią i ludzkim kamieniem.
I w szkielety czarne zapatrzeni
powrócimy spowrotem do ziemi.
Tylko śnieg co jest Bóg i rzeczy płynność,
co nad ciszę i nad krew niewinną
elementy spopielałe połączy
z niebem — nakształt liści milczących.



8 grudzień 41r.


Dzień sądu.

Każdy dzień jest dniem sądu bez kary
jak w niepamięć idące pożary
niewidzialny — na ziemi — nisko,
niechwytany przepala wszystko.
Chociaż dzwonią owoce w uśmiechach
i świątynie wzrastają na grzechach,
chociaż młodość wytryska i starość
każdy dzień jest dniem sądu bez kary.
A kto nagle na mchach zobaczy
jakieś tropy jak łuny rozpaczy
i w marmurze, czy ptaku rozpozna,
że stanęła ziemia nieostrożna
zadrży prochem, zadymi pożarem
w nim zobaczy dzień sądu bez kary.



grudzień 41r.


„Zato i rycerz nie lada gwałtownik,
 lecz ów co czeka...”(C.K.N.)[3]

Bohater.

On w wielości stoi pośród rzeczy,
które rosną w potwornej przemianie,
pośród roślin przezroczystych mieczy,
pośród zwierząt, ludzi, a poznanie
będzie obce mu, by trudniej było
wielość formy połączyć w miłość.

Więc się mienić będą i brunatnieć
z złotych formach dojrzałe oczy,
to obłoki będą dnem się toczyć,
dnem tych spojrzeń, by nie było łatwiej
snów od ludzi, kamieni od rąk
porozróżniać, a gradu od trąb.

A ten, który przeciw niemu zawoła
o swej sile i wstrząśnie owadem
wszechmałości — przejdzie w apostoła
przemartwiały swej słabości jadem
i ze strachu potęgę głoszący
w pięści zmienić chce gwiazdy i słońce.

On w wielości stoi. Wśród kaskady
tryskającej mleczem i tonami,
a nie spadnie choć poryty gradem
i nie wiedząc, gdzie koniec — nie skłamie.
Ani w bojach zjednoczy się w ogień,
ani w ludziach nie przystanie z trwogi.

I nie wiedząc choć otchłań zobaczy
i nie wierząc w wiarę, która depcze
czuciem światła łącząc przez powietrze
tak gwiazdami i łzami zapłacze.
Ręce kładąc prosto w tęczę tonu
sklepi ziemię z niebem nakształt domu.
Będzie człowiek w ludziach, zieleń w ziemi
nad wiekami trwający ciemnymi.



28 styczeń 42r.


Serce.

Serce jest ptak biały z drzew białych
nieoderwany ptak — jak owoc niedojrzały,
jak nieznajomość potęg,

które w kolebach ziemi kołysały
trwogę i miłość nim w ciało stężały,
nim się nie stały młotem.

A teraz młot, a nad nim cóż, gdy bije
o ziemie lodowate, o serca niczyje
cóż nad nim?

Serce ptak biały z drzew nieoderwany
karmiony krwią z Chrystusa pięciorany
wzejdzie, czy spadnie?

Serce ptak biały — nocą lot rozwija
jak wstęgę, albo skrzydła jak kolumny wbija
w ciemność, czy światło?

A kiedy ptakom — ptakiem, ludziom — wiosłem
sobie jest tylko śpiewem niedorosłe
to już odgadłe.



12 luty 42r.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Tom znany także w historii literatury pod tytułem 12: wiersze wybrane. 1940-42.
  2. Przypis własny Wikiźródeł W tytule występuje gra liczb: zapis, który może być zarówno liczbą 12, jak i 19, oznaczający prawdopodobnie 12 wierszy na 19-lecie (w 1940 roku autor ukończył 19 lat).
  3. Przypis własny Wikiźródeł Tekst w odróżnieniu od reszty tomiku napisany jest ręcznie piórem, nie na maszynie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Krzysztof Kamil Baczyński.