Św. Jacek/Pierwsze klasztory
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Św. Jacek |
Podtytuł | Pierwszy Ślązak w chwale błogosławionych |
Wydawca | Księgarnia i Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Księgarnia i Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Katowice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gwoli takiej mnogości męczenników, ginących głównie na wschodnich rubieżach dawnej Rzeczypospolitej, kędy św. Jacek złożył najwięcej apostolskiego trudu, papież Inocenty IV, rządzący Kościołem jeszcze za życia naszego Świętego, nadał polskim Dominikanom niezwykły przywilej, a mianowicie prawo noszenia czerwonych kapeluszy, płaszczy, pasów i trzewików takich, jakie noszą kardynałowie. Św. Jacek jednak, aczkolwiek pełen uczuć za takie wysokie odznaczenie jego zgromadzenia, osobiście tego stroju nie przywdział nigdy, albowiem nie pozwalały mu na to pokora. Naśladujący swego duchowego ojca późniejsi Dominikanie, równie gwoli pokory prędko owych strojów zaniechali; zatrzymali jednak czerwone pasy, jako odznaki ciągłej gotowości przelania krwi za świętą sprawę.
Czerwony pas i biała suknia odpowiada jednak także polskim barwom państwowym, do których zakonna drużyna Jackowa mogła mieć równie wszelkie uprawnienia. Jaśniejący bowiem bielą i czerwienią Dominikanie byli jakoby przednią strażą apostołującej Polski, której dziejowem posłannictwem była obrona kresów wschodnich przed zalewem mongolskiego pogaństwa i moskiewskiego odszczepieństwa, oraz obrona kresów zachodnich przed równie groźnym zalewem niemieckiego luterstwa. Dominikańskie klasztory, rozsiane gęsto wzdłuż granic dawnej Rzeczypospolitej były przez długie wieki prawdziwemi twierdzami, w których chroniły się wiara i polskość i które przetrwały niejedną twierdzę, zbrojną w działa, oraz orężne załogi.
Do wytyczania ośrodków pod owe strażnice przystąpił św. Jacek niebawem, skoro tylko ukończył prace około zaszczepiania dominikańskiej latorośli na krakowskim gruncie, a mianowicie r. 1224. Przybrawszy sobie kilku towarzyszy z pośród krakowskiego zgromadzenia w osobach braci: Czesława, Hermana, Florjana, Gaudyna i Benedykta, ruszył naprzód. Dokąd atoli skierował najpierw swoje kroki orzec trudno, albowiem jego ścieżki tak się krzyżują, a jego apostolska gorliwość tak szybko go nosi, że trudno dociec początku i końca rzeczy. Jedynym wskaźnikiem może być tutaj następstwo czasu w powstaniu poszczególnych klasztorów, które swój początek mają zawdzięczać Jackowi, osobiście przy ich podnoszeniu działającemu.
Prawdopodobnie tedy skierował się naprzód do Sandomierza, a to gwoli osobliwemu życzeniu biskupa Iwona, który oddał tamże Jackowemu zgromadzeniu kościół św. Jakóba, zbudowany przez księżniczkę Adelajdę, córkę Kazimierza Sprawiedliwego. Korzystając z gotowego kościoła, oraz hojnego uposażenia, danego przez czcigodnego stryja na budowę klasztoru, zajął się św. Jacek w Sandomierzu utworzeniem duchowych podwalin pod nowe zgromadzenie, czyli rozbudzeniem pośród miejscowego żywiołu ducha zakonnego powołania, a resztę zostawił braciom, jak zwyczajnie później uczynił.
Podniesione Jackowym zapałem zgromadzenie sandomierskie, w trzydzieści sześć lat później, okryło się wielką chwałą męczeństwa w osobach bł. Sadoka i jego towarzyszy, ginących pośród pienia maryjnej pieśni kościelnej „Salve Regina“, śpiewanej odtąd w całej Polsce przy pogrzebach, czego nigdzie indziej poza Polską niema. Dzięki takim przekazaniom klasztor sandomierski chlubnie spełniał swoje zadania przez długie wieki i dotrwał do roku 1854, w którym podzielił smutny los niemal wszystkich klasztorów rosyjskiego zaboru, ulegając grabieży własności i rozproszeniu braci.
Ze Sandomierza zawrócił św. Jacek znowu na zachód i jeszcze tego samego roku zjawił się w swoich rodzinnych stronach na śląskiej ziemi. Przeszedłszy Bytom, kędy była dawna granica Polski, usiadł przy drodze, wiodącej do Rozbarku, gdzie — jak głosi stare podanie wytrysnęło źródełko — i naradzając się z towarzyszami, dokąd mają dalej podążać, postanowił, że ruszyli wszyscy do Wrocławia. Przybywszy na miejsce, zabrał się bezzwłocznie do dzieła i korzystając znowu z hojności biskupa Wawrzyńca, ofiarującego jego zakonowi kościół św. Wojciecha, opuszczony przez Augustjanów, osadził przy nim bł. Czesława, jako pierwszego przeora przyszłego zgromadzenia, a sam podążył dalej. Błog. Czesław, wyzyskując skwapliwie zapały, wzniecone natchnioną wymową Jacka, wywiązał się ze swojego zadania chlubnie, albowiem wrocławskie zgromadzenie było jednem z najcelniejszych i przetrwawszy rozmaite burze, rozproszyło się dopiero roku 1810, kiedy je ograbili i wygnali z miasta Prusacy.
W dalszym pochodzie zawrócił św. Jacek następnie do Cieszyna, gdzie podobnie, jak w Sandomierzu i Wrocławiu znalazł kościół, opuszczony przez Benedyktynów, przesiedlonych do Orłowej i tutaj utworzył znowu zgromadzenie. Cieszyńskie zgromadzenie Dominikanów, otoczone wielkiem zaufaniem dawnych książąt Piastowskich, którzy jego opiece powierzali swoje śmiertelne szczątki, chowane w podziemiach kościoła, trwało wiernie na swojej placówce aż do czasu zniesienia przez Józefa II, czyli do roku 1786.
Założenie klasztorów we Wrocławiu i Cieszynie miało miejsce r. 1225. Następny klasztor, podniesiony przez św. Jacka, powstał w Gdańsku r. 1227. Nastała przeto dwuletnia przerwa w działalności Świętego. Takie przerwy zdarzały się jednak później często. Św. Jacek bowiem, rzucający zazwyczaj tylko pierwsze podwaliny, a resztę pracy około tworzenia nowych zgromadzeń, zostawujący braciom, chwilę podnoszenia następnego klasztoru czynił zawsze zależną od ukończenia apostolskiej pracy pośród ludności danej okolicy.
Zapewne tedy, ruszając z Cieszyna roku 1225 doszedł do Gdańska dopiero roku 1227. Tę długą, dwuletnią podróż, zajęło mu apostołowanie pośród ludności Śląska, Małopolski i całego porzecza Wisły, najgęściej natedy zaludnionego. Apostolską wędrówkę Jacka, ludnym szlakiem Wisły, upamiętniły różne cudy, a między niemi cudowne przejście Wisły pod Wyszogrodem. Oto, — jak głosi podanie, — podszedłszy pod miasto z brzegu przeciwnego, zastał Święty Wisłę, skutkiem śniegowych roztopów, tak bardzo wezbraną, że żaden z najśmielszych przewoźników nie ważył się puszczać na jej burzliwe nurty. Widząc drogę do miasta zagrodzoną, pada św. Jacek na kolana i po chwilowej modlitwie, jak opowiadali sobie później Wyszogrodzianie, ruszył naprzód i stąpając po falach rzeki, jak ongiś Pan Jezus stąpał po falach morza, doszedł szczęśliwie do drugiego brzegu. Wiadomo jednak, że za Panem Jezusem poszedł także św. Piotr, który atoli zaczął tonąć, albowiem nie miał dostatecznej wiary. Towarzysze Jackowi, więcej jeszcze od Piotra wiarą słabsi, nie poszli za nim. Wówczas Jacek, powróciwszy do nich, rozpostarł na wodzie płaszcz i ująwszy za połę, która wydęła się jak żagiel, uczynił z niego „most Jezusa Chrystusa“, jak sam powiadał i na tym płaszczu, jakoby na łodzi przewiózł lękliwych towarzyszy na drugą stronę wezbranej Wisły.