Święta praca (Lenartowicz, 1863)

ŚWITĘA PRACA.[1]
KALENDARZ GOSPODARSKI
Z OPOWIADAŃ
BŁOGOSŁAWIONÉJ.




Wiersz ofiarowany I. J. Kraszewskiemu.



Święta Łuca
Dnia przyrzuca.
Święta Agnieszka
Wypuszcza ptaszka z mieszka.
Na świętego Grzegorza
Idzie Wisła do morza.
Na święty Wit
Słowik cyt!
Święty Wawrzyniec
Uwije orzechów wieniec.
Święty Bartłomiéj
Dorzuca drzewa na płomień.
Na świętego Szymona Judy
Spodziewaj się śniegu i grudy.
Przypowieści gminne.

Jesienną porą pod wieczór szary,
Ciekawe chłopie przy babce staréj,
Rzucając suche na ogień trzaski,
Z których i ciepło idzie i blaski —

Na jéj kolanach złożywszy głowę,
Dawno przebrzmiałą wznawia rozmowę.
— Dobrze to w niebie mojaście złota,
Tam się już o nic człek nie kłopota,
Zechce po rajskim ogrodzie bieżeć,
Zechce pod złotą jabłonką leżeć,
To sobie leży, a chce to chodzi,
To znowu pływa we srebrnéj łodzi —
A jeszcze jakich bierze wioślarzy,
O jasnych skrzydłach różanéj twarzy,
Którzy po gładkiém pędzą jeziorze,
Swemi piórami czółenko boże —
Czy też to prawda: że tam nie trzeba
Pracować ciężko na kawał chleba.
Że byle swoje zmówić pacierze,
To już tam wszystko samo się bierze.
Opatrzność boska w niebie dla człeka,
Sama słoneczne chleby wypieka
A potem tylko ręce otwiera,
I chleby rzuca, a święty zbiera. —
Trza mu sukienki na przyodziewek,
Zaraz anioły lecą do cywek,

I srebrną lamę złotem przetkaną,
Ze mgły téj robią co wstaje rano.
Robota idzie szybko — jak pszczołki
Kręcą się, brzęczą one aniołki.
Ten mgłę naciąga, ten cywkę ślizga,
A nad tém wszystkiém zorza rozbrzyzga.

— Pod niewymownéj okiem dobroci
Pewnie że w niebie człek się nie spoci,
Że mu tam wielce słodko i błogo,
Że mu we wszystkiém święci pomogą,
Ale i w saméj jasności nieba
O! dziecię moje pracować trzeba;
Tylko, że tam się najcięższa praca
Jakoś inaczéj w rękach obraca.

Gdy do niebieskiéj zasiędą strzyżki
Święta Urszula i towarzyszki,
Aż owce idą jak zajrzeć okiem,
Jako się obłok mija z obłokiem,
Ciągną a ciągną po modrém niebie,
Same się potem kładą przed ciebie,

A zostawiwszy z run górę białą,
Żeby je słońce boże przejrzało,
Lecą maciorki w radosnych skokach,
Jakby wiatr cichy wiał po obłokach.....

Kiedy na całéj nieba przestrzeni
W krąg się zaciemni i zazieleni,
Święci kosarze złotemi kosy
Jeden za drugim sieką niebiosy,
A jak się kamień na drodze nada
To skra jak piorun na ziemię pada.
A jak posieką, potrzęsą siano
To niebo jasne jeżeli rano,
A jeśli wieczór to wóz gwieździsty
Wjeżdża na jasny błękit przeczysty,
I babki za nim wychodzą złote,
A kiedy wszystką skończą robotę,
Zostawią czasem sierp srebrny, biały,
Który na niebie wisi dzień cały.

W niebie się przędza żywota przędzie,
Cokolwiek było co jeszcze będzie,

Każdy najmniejszy kłoseczek żyta,
Tam się zawiąże a tu rozkwita.
Na każdym plennym ziarnie pszenicy,
Widać obrazek Bogarodzicy,
Wszystko czém biedna ziemia się szczyci
Z nieba się ciągnie srebrnemi nici.

Kiedy na zimę kraina cała
Pod chłodnym śniegiem zrobi się biała,
A dzionek krótki ledwie się mignie,
Już i w sto koni go nie doścignie,
I każda dusza w sobie się zwinie
Jak gąsienica w swéj pajęczynie.
Wtedy na niebie dzieweczka boża
Mało pomału dzionka przysporza,
Ta święta panna zowie się Łuca
Co robi światło i dnia przyrzuca.

Jak jéj to idzie owa robota...
Od tronu Boga naciągnie złota,
I po rozległéj nieba przestrzeni
Rzuca snopami jasnych promieni,

Na zachód światła rzuci w dolinę,
Jużci przybyło dnia na godzinę,
Na wschód potrzęsie garsteczką słonka,
Już na godzinę przybyło dzionka.

A potem kiedy dzień się rozpostrze,
Anioł przybiega ku drugiéj siostrze,
Która jak tylko nadciągnie zima
Pod swoim kluczem skowronki trzyma.
Więc gdy już słońca najdzie tak wiele,
Że na chrzcielnicę pada w kościele,
Wtedy ostróżna święta Agnieszka
Jednego ptaszka wypuszcza z mieszka.
Gdy nie powróci i znaku nie da,
Na ziemi widać, że już nie bieda,
Wówczas niebieskie brzęczą zawiasy
I ptastwo leci przeróżnéj krasy,
Nad świętą wieńcem zatacza koło,
A potem spada na nasze sioło.
A dzieci krzyczą ho! będzie lato,
Bo już śpiewają ptaki przed chatą.

Wisła to nasza rodzinna rzeka,
Za jednym świętym długo téż czeka.
Coraz to oryl dręczony głodem,
Na brzeg wychodzi stawa nad lodem,
Na wierzbach wiszą śniegu kożuchy,
Do koła biało, świat pusty, głuchy;
Wszystko się człeku psuje, rozsycha,
A ty Wisełko głucha i cicha:
Hej! albo matko idźmy już w drogę,
A na to Wisła mówi nie mogę,
Chociażbym rada to ani razu,
Z nieba widzicie czekam rozkazu.

Gdy czas potemu ku świętéj radzie
Gdzie święty Grzegorz siedzi w gromadzie,
Biały gołąbek z nieba przyfruwa,
Który nad świętym dzień i noc czuwa.
Na złotem jego ramieniu siada,
I coś perłowem słowem powiada,
Poczem się święty podnosi w radzie
Infułę jasną na głowę kładzie

I pastorałem srebrnym gdy skinie
Pękają lody i Wisła płynie.

Wiosenną porą, pogodnym świtem
Pan Jezus gada ze świętym Witem,
Jakże tam w polu, wszystko zielone?
Już téż porosło pewnie na wronę.
Wczora deszcz przeszedł i wonność słodka,
Toż się tam trawa sypnie jak szczotka.
No cóż tam Wicie, już piętka w życie?...
— A Wit po widnym wodząc błękicie
Przejrzystą ręką wskaże skowronki,
Które wzlatują z nad mokréj łąki,
I wyśpiewują prawie bez końca
U stóp przeczystych wiecznego słońca.
I rzecze smutny: nie słyszę Panie,
Pókąd to ptastwo piać nie przestanie.
Więc Anioł boży dziwnéj pogody,
Daje znak skrzydłem, głuchną ogrody,
Wiśniowe sady, zielone gaje,
Za jednym razem wszystko ustaje.
Wykołysane pieśniami zboże,

Samo już pięknie zabrzęknąć może,
I po wszem kraju na wszystkie strony,
Owsy szeleszczą, brzęczą jęczmiony,
Pszczół i komarów muzyka przytem,
Łącząc się w jedno z powiewnem żytem,
Najcieńszą nutą wygrywa Panu
Po pieśniach ptaków wielką pieśń łanu.

Przychodzą zbiory, jesień za pasem,
Święty Wawrzyniec chodzi nad lasem
Nad ciemne bory, głuche parowy,
Gdzie igra z wiatrem orzech laskowy.
Aż kiedy dziewcząt wiejska gromadka,
Ile ich kryje poszyta chatka,
Naraz pszeniczne odbiegnie żniwo,
Za orzechami w gaik co żywo,
Żeby najpierwsza z pracownych żeniec,
Z orzechów onych przyniosła wieniec,
Święty znający szczerość ich duszy
Coraz to ową leszczyną wzruszy.
Dopiero radość, wesołe śmiechy,
Jako perełki lecą orzechy...

Święty Bartłomiej, gospodarz szczery,
Pod koniec roku ostrzy siekiery.
Padają drzewa stare po lesie,
W dalekie strony głos echo niesie.
Przy cięciu Święty pilnuje świadek
Żeby nie zaszedł jaki przypadek.

Wreszcie wślad Świętych Szymona Judy,
Na świat przychodzą śniegi i grudy,
I święty Marcin na białym koniu,
Po zaśnieżonym przejeżdża błoniu.
Patrząc po stronach na biednych zwłaszcza,
Którym rozdaje po szmacie płaszcza,
Dla każdéj nędzy co przed nim stawa,
Srebrnego płaszcza kawał odkrawa.

I tak się święta praca wciąż snowa,
Jak z ust poczciwych serdeczne słowa.

— To odpoczynku w niebiosach niema,
Tylko wciąż robią lato czy zima,
Ani na wilją przy sianku żłobka

Nie siada żadna srebrna osobka.
To jakże w niebie?.....
— Górą czy dołem
W święto się wszystko robi kościołem.
Niebo się stroi w najbielsze róże,
Anioły w dole, Anioły w górze.
W niebieskich szatach przeszytych złotem,
Potem biskupi, pasterze potem,
Potem królowie porówno z kmiećmi,
I matki święte z małemi dziećmi.
Wszystko to klęczy na skrawéj bieli.

Po bokach wyżéj grają Anieli —
Są tam i skrzypce i trąby dęte,
A jacy piękni święci i święte,
Wszyscy się patrzą z dziwną słodyczą,
I całe wieki szczęścia tak liczą.

Na naszą wilją, na narodzenie,
Robi się jakby złote sklepienie,
Jakieś wgłębienia, jasne załamy,
Drzewa z srebrnemi rosną liściami,

I wszystkie zmarłe święte pastuszki,
Prawdziwe dzieci najczystsze duszki,
Po jasnem niebie idą a jadą,
Taką processyą, taką gromadą,
Że wzrok śmiertelny objąć nie może
Całe to białe królestwo boże.

Przy takiéj ciżbie, takim natłoku,
Czasem się zrobi otwór w obłoku,
I całe głębie nieba widnieją,
Wtedy to nasze koguty pieją.
W téj téż jedynéj przez lato porze
Gwarzą ze sobą woły w oborze,
Bieli się w świetle strzecha domowa,
A zły duch w ziemię jak wąż się chowa,

Dla dobrych dzieci w przedziwnéj wierze
Postać dzieciątka zbawiciel bierze,
Koszulkę prostą i z matki łona,
Słodko spogląda na święte grona;
I na niebiosach, na ziemi wszędy,
Nie słychać tylko same kolendy,

Biało na niebie, na ziemi biało,
Ziemia i niebo jednem się stało.
Śnieżysta nasza cała kraina,
Jak jedna ustroń cicha, jedyna.
Kościół z modrzewia poczernion wiekiem,
Stara dzwonnica, wierzba nad ściekiem,
Kołowrot wiejski i krzyż na boku,
Skaczą na każdym serca podskoku. —

Jak każde święto obchodzą w niebie,
To już stróż Anioł nauczy ciebie,
I przed ołtarza srebrnem obliczem,
Nie będziesz więcéj myślał o niczem.
Nie będziesz biegał co prędzéj ze mszy,
Łamać gałęzi bzów i czeremszy,
Ale spokojnie złożywszy ręce,
Będziesz paciorki mówił dziecięce.

To jeszcze jedno gdyście kochani,
O Matce Boskiéj, o naszéj Pani,
Co jest korony polskiéj królową,
Jaką koronę nosi nad głową.

— Z gwiazd uplecioną w niebios lazurze,
A to nie gwazdy[2] jeno łzy duże,
Które spojrzenie wiecznéj dobroci,
Jak krople w słońcu wiszące złoci.
Te z czystej wody łez diamenty,
Świecą nad czołem panienki świętéj,
I przeto wiecznie twarz jéj łaskawa,
W ustawnych modłach smutną się zdawa.

U stóp jéj widać kościołów prochy,
Żelazne kraty, wilgotne lochy,
Gdzie księżyc czarne oświeca ściany,
Słomę przegniłą słupy i dzbany.
Starców na słomie z długiemi brody
Ręce i nogi zakute w kłody,
Jakieś pielgrzymy o bosych nogach,
Idą a idą po krwawych drogach,
Czekając świętych rozkazów z góry,
By raz pielgrzymskie złożyć kostury.

Całe królestwo choć pod jéj władzą
Jak już słyszałeś święci prowadzą,

Niesie krzyż wielki, krzyż dopuszczenia,
Plagę bojaźni, plagę zwątpienia,
Nienawiść obcych, złość przeciw sobie,
Grób na radościach i śmiech na grobie,
Sieroctwo niesie kamienia ciężéj,
I uwijanie się krętych węży,
Psów głodnych wycia, pustkę serdeczną,
I ślinę bluźnierstw na twarz słoneczną.

A że to całe królestwo żyje,
To nie przez żadne zasługi czyje,
Ale dla jednéj staruszki wieśnéj,
Która gdzieś siedzi w wiosce zaleśnéj,
Gdzie wypłakawszy swych oczy dwoje,
Z których wybiegło łez krwawych zdroje.
Ciemna i drżąca jak liść osiki,
Prowadzi żywot odludny, dziki,
Pod modrzewiowym kościołem siada
I różne rzeczy dzieciom powiada.
Tak że się przy niéj i starzy kupią,
I zwą ją świętą i zwą ją głupią,
I opętaną i czarownicą;

Przez złość jéj czasem plują na lico;
A ona ślinę otarłszy z twarzy,
Wyciąga ręce do tych nędzarzy,
Jak kokosz kiedy ziarno wybierze,
Wytrząsa szmaty jak skrzydeł pierze,
I woła na nich ze wszystkiéj mocy,
Przyjmcie ostatni grosik sierocy.

— Moiście drodzy nie mówcie daléj!
Bobyśmy dzieci w nocy nie spali,
A tak to będziem myśleli o tém,
Jak święci chodzą okryci złotem,
Jak wylatują by pszczółki z ula,
Jak perły sieje święta Urszula;
A smutne rzeczy matko kochana.
To już zostawcie do jutra rana.

Do jutra dziecie, do jutra moje,
Niech ci śpiewają rodzinne zdroje;
Do jutra gwiazdy niech patrzą na cię,
I święty spokój w ojcowéj chacie.
Do jutra niechaj bór okoliczny,

Młynek pod borem i zdrój kryniczny
Zkąd szum dochodzi zimą czy latem,
Będzie ci szczęściem i całym światem.
Jutro przed twoją duszą niewinną,
Usiędzie prządka z powieścią inną. —

Rzym 1857 r.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Święta praca.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – gwiazdy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.