Świętek
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Świętek |
Pochodzenie | Róże panny Róży |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Kapliczka stała przy drodze szerokiej, piaszczystej, przerzynającej płaski pusty kraj.
Była murowana, z daszkiem na słupach i stał w niej, a raczej siedział Świętek. Był tak stary, jak ten kraj i zastąpił zapewne jakieś leśne bożyszcze — w czasach zamierzchłych, gdy tu stały bory, a w nich się kryli ludzie.
Kogo przedstawiał, nikt na pewno nie wiedział. Były legendy, że kiedyś przemówił: „Ojcze! dlaczegoś mnie przysłał do tak smętnego kraju i do takich głupich ludzi.“ Więc utrzymywali jedni, że był to Jan Chrzciciel, a drudzy, że to Syn skarżył się Ojcu, ale zresztą nikt nie wiedział, bo to było bardzo dawno. Postać była bezkształtna, z jakiejś niespożytej bryły drzewnej, koloru burego jak niebo, ziemia i odzież mieszkańców. Nie było znać rysów, tylko postać siedzącą bez rąk, ze stopami jakby wrosłemi w ziemię. Podobno w jakichś zamieszkach — jacyś najeźdźcy ręce obcięli — tak opowiadały matki dzieciom, a Świętek wrastał w ziemię, aż zniknie.
Trwał jednak jeszcze, gdy opodal na widnokręgu zaczęły przebiegać pociągi kolei żelaznej, a piaszczysty trakt zamieniono w bitą i żwirowaną drogę.
Zastała go jeszcze Wielka Wojna.
Jakieś wojska spaliły daszek — inny oddział obmotał figurę drutem telefonu, a wreszcie zwalono i figurę. Została kupa kamieni z muru i miłosierne chwasty uczyniły, nad tym zniszczonym symbolem, zielony wzgórek. Nie było Świętka. Wracający z wygnań, wysiedleń, z bojów, ludzie już go nie zastali i nikt ani pomyślał, aby go wskrzesić w innej, nowej formie. Przedstawiał ideę, która w powojennych nowych prawach — nie miała już miejsca, i której nowi ludzie nie potrzebowali. I oto stało się, że pastuszek, znudzony bezczynnością — znalazł opodal wzgórka z chwastów gniazdo skowrończe z czworgiem piskląt, ledwie upierzonych. Zaczął się niemi „bawić“, to jest podrzucał w górę i śmiał się na rozpaczliwy lament, krążących w powietrzu rodziców, i pisk konających niedorostków.
Jedno wpadło między zielsko — spojrzał tam, znieruchomiał, wrzasnął i popędził do gromadki kolegów opodal.
Zdyszany, ręką wskazywał i wołał:
— Widzieliście?
— Co?
— Tam ktoś siedzi!
— Gdzie?
— Tam — w tych chwastach.
— Zając? Lis?
— Nie! Jakby człowiek.
Przybiegli gromadą. Na ostach i łopianach latały pszczoły, ćwierkały świerszcze.
— Toć nikogo niema.
— Był — taki szary jakiś — i patrzał na mnie. Widziałem — oczy miał jak kwiaty lnu.
— Głupiś! Wódki gdzieś dostał! Powiedz!
— Widziałem — siedział z rękami na kolanach, jakby odpoczywał — i patrzał!
— Wymyśla! Wal go!
Rzucili się nań i zbili.
We wsi śmiano się ze trzy dni, a potem zapomniano. Ale w jakiś czas zdarzył się wypadek z Kasią. Była to włóczęga, takie nasienie chwastu wzrosłe przy drodze. Dwa razy była ciężarną i wracała do wsi bez dziecka. Kobiety pluły na nią. I oto, pewnego letniego popołudnia, znaleziono Kasię w jakiejś szopie rozwalonej, z dzieckiem żywem, okręconem w liście łopianu. Patrzała przed siebie błędnie i po wymizerowanej twarzy toczyły się łzy. Jakaś stara baba dała jej parę szmat i mleka, i powoli wyciągnęła na zwierzenie. Czyje dziecko? Nie wie. Gdzie urodziła? W zbożu. I chciała zakopać jak tamte. Bo jakże da rady! Skąd weźmie mleka. Piersi puste. Na żebry nie pójdzie. Nie ma sił.
Więc zaczęła dołek rękami grzebać — aż tu chomik zaświstał i z pod nóg jej szmyrgnął w chwasty przy drodze. Przelękła się, a tu i dziecko zapiszczało, więc zakryła mu twarz dłonią i obejrzała się, czy kto nie nadchodzi. I wtedy zobaczyła coś — sama nie wie co. Jakiś szary kształt — jakby pień szary. I to patrzało na nią. Patrzało takiemi niebieskiemi oczami, a tak jakoś, że się w niej wszystko zatrzęsło w środku, i nie mogła już nic innego zrobić, tylko zabrała dziecko, owinęła w liście i uciekła.
— Straszna była zjawa. Zlękłaś się?
— Nawet nie. Wstydno było i płakać się chciało.
— Nu, dziwo! — trzęsła baba głową i poszła kumoszkom dziwo opowiadać.
Gadano, gadano, aż wreszcie się dogadano, że Kasia wymyśliła historję „z chytrości,“ bo dzięki temu, coraz jakaś kobieta niosła coś dla „bękarta,“ a ludzie dawali włóczędze robotę, choć była i leń i niesilna.
Tak ta historja doszła do uszu dróżnika przy szosie, który miał budę o wiorstę od wsi, i wstępował czasem po zakup chleba i kartofli.
Człowiek był „z wojny.“ Nakuliwał na nogę, brakło mu dwóch palców i kaszlał. Był samotny i dziwnie milczący. Swój rewir szosy utrzymywał starannie, a gdy zwieziono kamienie na remont, zaczął je tłuc, posuwając się od pryzmy do pryzmy, coraz bliżej wzgórka z chwastami. Przechodzący pozdrawiali go, i czasem zatrzymywali się na pogwarkę. Wstępowała też czasami do budy „pani z Kudry“, jak zwano w okolicy spokojną warjatkę — niegdyś obywatelkę, repatrjantkę z Rosji.
Gdy rozeszła się gadka o zjawie, dróżnik wzgórek przeszukał.
— Skarbów szukasz! — roześmiała się „pani z Kudry,“ stając za nim. — Nie znajdziesz! Tam kiedyś figura była, chrześcijańskiego Boga. Teraz już go niema — nigdzie.
Popatrzyli sobie w oczy.
— To dziwne, że jeszcze cegły nie zabrali! — bąknął.
— Zabiorą.
— Nie dam. To w moim rejonie.
— To lepiej chwasty uprawiaj, co ją kryją. Wszystko zabiorą — wszystko. Nic z tego, co było nie zostanie.
Dróżnik wrócił do swej roboty przy kamieniach, a ona poszła w pole coś mrucząc.
Jakoż chłopi zaczęli na wzgórek zaglądać i do cegieł się dobierać. Dróżnik zabronił i raport złożył, ale z urzędu otrzymał odpowiedź, że gruz przydrożny może być oddany do miejscowej ludności na potrzeby odbudowy. Uśmiechnął się czytając papier — i już nie bronił. Ale chłopi znaleźli cegły zwietrzałe, rozgrzebali z wierzchu, do jakiegoś drewna i zaprzestali. Nie opłacało się.
I znowu, w jakiś czas potem, gruchnęła nowa bajka.
Osadnik z Kudry widział zjawę. Było to na zimnej jesieni. Wracał z jarmarku o zmroku i blady wstąpił do budy dróżnika.
— Nie macie wódki? — spytał.
— Nie! — odparł milczący człek, nie przerywając obierania kartofli na wieczerzę.
— Zestraszyło mi coś konia. Coś szarego przy drodze. Człowiek czy pień! Człowiek chyba, bo patrzało. Jakieś oczy czy niebieskie ognie! Dajcie choć wody.
Paru chłopów, co wstąpili po ogień do fajek, spojrzeli po sobie.
Osadnik wypił wody i chwilę jakby się namyślał.
— Psia krew! — zaklął. — Taki mi się dzień udał. Ta baba mnie też spotkała. Wlekło się to wpół żywe i coś skamlało. Jakbym co winien był, że siedziała u Moskali — jakem tu za Ojczyznę krew lał!
Zapalił papierosa i do drzwi się skierował.
— Przeklęty, podły kraj. Wlazłem na robactwo i błoto! Żegnam pana.
Wyszedł, ale raz jeszcze zajrzał.
— Nie będzie dziwa, jak pan umrzyka z baby znajdzie jutro przy jakiej pryzmie szabru.
Dróżnik naciągnął kożuch, wyszli z nim i chłopi.
— Daleko była? — spytał odjeżdżającego osadnika.
— Przy zawrocie do wsi! — krzyknął, konie zacinając.
Późną nocą dróżnik przywlókł „panią z Kudry“ i odegrzał przy piecu. Rano powlekła się znowu, choć jej nie wypędzał.
Ale nawykła zachodzić do budki; siadywali często wieczorem w mdłem świetle lampki i milczeli. On fajkę palił, ona patrzała błędnie w płomień. Nie mieli żadnych spraw przed sobą, a za wiele za sobą.
Czas się kolebał leniwie w tym zatraconym kraju. Wsie się odbudowały, zagony uprawne znaczyły coraz szersze wstęgi wśród chwastów i zagajów. Przyrastało bydła po pastwiskach, na szosie coraz częściej turkotały wozy.
Dróżnik swoje robił; kamienie tłukł — wysady pilnował, starannie szabrem doły równał — tylko przy budzie nic nie sadził ni siał i jednakie miał na sobie łachmany. Gadano, że skąpy i pieniądze zbiera i chowa.
Nawet przemyślni parobcy kiedyś, gdy był daleko na linji, budę jego dokumentnie przetrzęśli, ale nie pożywili się, bo nawet odzieży i butów zapaśnych nie miał — więc zabrali tylko blaszane wiadro, brzytwę i lusterko. Gdy obejrzał rabunek i stratę, ani opowiadał o niej, ani meldował.
— Podobno okradli was? — spytał go znajomy chłop.
— U mnie niema już nic do wzięcia. Byli Stefan z Romanem, wiecie?
— Skądże! Uchowaj Boże! — bronił się chłop.
Dróżnik popatrzał na jego bolszewicką „papachę,“ uśmiechnął się.
— Powiedzcie im, że mój majątek przy sobie noszę. — I, założywszy okulary z siatki, dalej łupał kamienie.
Wiadomość poszła widocznie pod dobrym adresem, bo pewnego ciemnego wieczora, gdy ze wsi wracał, dwóch ludzi wyskoczyło z rowu i rzuciło się nań. Wtedy jednego pięścią odtrącił, a drugiego na ziemię powalił i zdławił, aż mu pod kolanem znieruchomiał, pierwszy ogłuszony ciosem broczył krwią.
Zwycięzca się wyprostował.
— Dobić! — zawarczała krew.
Ale tylko nogą powalonego kopnął i poszedł. Gdy mijał pagórek chwastów, stanął.
— Zabiłem! Czemu nie patrzysz? — zamruczał. Ale tylko wicher, targający zeschłe badyle, mu odpowiedział.
Zimą zaszły dwa wypadki: spalił się folwark w Kudrze i „stara pani z Kudry“ umarła. Osadnik gdzieś się ulotnił, zapewne starał o zapomogę. Chłopi gadali, że stara podpaliła, ale nie mogło to być, bo była tak słaba i bezsilna, że nie zdążyłaby uciec od pożaru, aż do szosy, gdzie ją nazajutrz znaleziono dogorywającą.
Dróżnik z wiosną wysadę zniszczoną dosadzał i przy tej robocie znalazł go młody, porządnie ubrany przechodzień, idący od stacji kolei do miasteczka. Spojrzał na pracującego i stanął.
— Czy pan nie Machniewicz? — zagadnął.
Dróżnik oczy podniósł i szukał w pamięci.
— Wicek Skrzach! — bąknął zdumiony.
— Gdzie się to kolegi nie znajdą. Dajże pyska!
I uścisnęli się po bratersku.
— Co ty tu robisz?
— Ano, dróżnikiem jestem.
— Inwalida?
— Jakoś daję rady.
— Łapa odmarznięta, płuca przestrzelone, dwóch palców brak, na oku skaza. Toś morowy chłop, żeś tam nie ostał. Jakeśmy w tym świńskim szpitalu leżeli — nie było nadziei życia.
— A tyś jak się wyrwał?
— Zwiałem — jak się Mochy wściekły. Wlazłem do wagonu. Darmo dojechałem do granicy, Szwaby leguna puściły — wróciłem do kadry. Godziny trza prawić, jakie były hece i termedje. No, a ty?
— Mnie za szpitalem Mochy zawlekły pod Ural. Chciałem też zmykać do siebie, ale za daleko. Zawszem wpadł. No a wreszcie dorwałem się do swoich, co się zbierali na Syberji.
— Aha, i z Syberyjską dywizją wróciłeś. No — aleś ty burżuj był, pamiętam. Jakieś dobra starzy mieli.
— Pomarli! Jeszcze Niemcy domęczyli. A folwark na osadnictwo zajęto. Spóźniłem się.
— Aha! A inwalidzkie prawa? Nie starałeś się?
— A zaco? Zostałem przecie w łachmanach, boć i mundur trzeba było oddać.
— Ee — zawsześ był fajtłapa. Teraz, bracie, trza pięścią, zębami, nogami przepychać się w świecie. W tobie burżujska krew!
— Trudno! Krwi nie zmienić. Jak jedna raną mi zeszła — nowa taka sama w żyły napłynęła. Jeszczem rad, że dostałem posadę — i tu mogłem zostać — w swoim kraju!
— Co prawda, kraj to najpaskudniejszy jaki w życiu widziałem! Ale ty — morowy kompan byłeś, i ja cię za uszy z biedy wywlekę. Chodź do budy, pokaż mi swoje papiery. Nauczę cię jak podanie ułożyć, podpiszesz i wezmę ze sobą. Przekonasz się, że za parę miesięcy — dostaniesz monopol.
— Kiedym niezdarny do handlu!
— A kto ci każe handlować — roześmiał się Wicek Skrzach. — Ale to potem się wyjaśni. Trza zaczynać od początku.
Poszli tedy do budy, gdzie przybysz papiery obejrzał, skopjował, podanie napisał — i wreszcie rzekł:
— Może się uda i osadę wykręcić. Zobaczymy.
— Cudzą? Nie — to jużbym wolał handlować.
— Zobaczymy. Polegaj na koledze. Za parę miesięcy otrzymasz odpowiedź. A teraz bywaj zdrów, ja do miasteczka mam interes, a w nocy na pociąg!
Dróżnik wrócił do swej roboty — i parę dni bywał roztargniony i niespokojny.
Potem zapadł zpowrotem w swą bierną rezygnację i mechaniczną czynność sumiennego pracownika. Nie wierzył i nie myślał o poprawie losu.
Było już po lecie i zaczynały okwitać ostyna wzgórku po „Świętku,“ gdy otrzymał z poczty kartkę na list polecony.
Wstrząsnęło nim, bo nigdy listów nie otrzymywał i poszedł do miasteczka.
Wręczając mu list, urzędnik rzekł z uśmiechem:
— Pan zna naszego inwalidę. Kolega?
— Tak! Ale on przecie nie tutejszy.
— Z jego imienia Chaim Grinberg sprzedaje w miasteczku wódkę. Może i pan gdzie monopol dostanie! Winszuję!
Dróżnik nic nie rzekł. Uczyniło mu się jakoś nieswojo, chociaż z tonu urzędnika odczuł pewne uhonorowanie swej mizernej osoby.
Nie kwapił się z czytaniem listu, ale co rychlej wydostał się na szosę i ruszył ku domowi. Puste, płaskie pola ogarnęły go lubością. Urodził się wśród nich i duszą wsiąkł. Straszne grozą, nędzą, głodem lata młodości — w wojnie i po wojnie — były jak zmora. Teraz była też nędza, głód i chłód — ale było cicho i pusto. Usiadł na skraju rowu i list otworzył. Wicek go wzywał — na gotowe. Dostanie monopol w Wileńskiem, w miasteczku targowem, ludnem — miesięcznie pewne 300 złotych. Dzierżawca czeka z gotówką.
Opuścił ręce z listem na kolana i zadumał się. Skończona nędza, ciężka robota, samotne zimy w budzie. Trzysta złotych, toć już dobre utrzymanie, bez troski byt, swoboda. Nie chciałby sam szynkarzem być, ale jeśli kto go wyręczy — zapłaci...
Wicek to robi i inni — każdy chce żyć lekko, swobodnie. Mus kłoni do pracy i własna niezaradność. Praca — przekleństwo ludzkie. Pójdzie stąd, z tej ziemi, gdzie miał kiedyś gniazdo — a teraz jest przybłędą. Zresztą wszędzie będzie już tylko przybłędą, włóczęgą. Tylko pracować już nie będzie zmuszony. Może sobie iść, iść drogami — z groszem w kieszeni — bez celu — wolny!
Parę szczygłów krasnych zerwało się z krzaku i szczebiocząc prawie go trąciły w locie. Poszedł za nimi wzrokiem i zerwał się. Spadły na osty na wzgórku — i tam coś na niego patrzało. Szary kształt niewyraźnej, siedzącej postaci i niebieskie źrenice — jak woda, jak niebo — bezmiar, głąb. Poczuł je dyszeniem serca, pulsowaniem krwi, spazmem nerwów — bólem, żalem i wstrząsem dumy. Wszystkie żałości człowiecze odczuł i całą wielmożność. A wtem wzrok mu się zaćmił, zmętniał od łez, a gdy je przetarł — już tylko krasne szczygły bujały na ostach, skowronki grały w błękicie i nikogo nie było na wzgórku.
Ale serce człowieka biło jak dzwon, i wyprostowany, jakby mu lat ubyło, a moc miał nigdy nie odczutą — list z ziemi podniósł i podarł na strzępy drobniutkie, które wiatr rozrzucił i zniszczył.