Światła i kwiaty/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Światła i kwiaty |
Podtytuł | Myśli zebrane z utworów Henryka Sienkiewicza |
Wydawca | K. Kozłowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Lud wierzy w gruncie rzeczy w przeznaczenie; poddając się mu ślepo, chrystyanizuje je tylko na własny sposób.
Prawdziwem nieszczęściem analizujących i przeanalizowanych ludzi współczesnych jest to, że nie wierząc w rezultaty analizy, mają zarazem nieprzezwyciężony nałóg badania wszystkiego, co w nich zachodzi.
Analiza jest czemś podobnem do oskubywania kwiatu. Psuje się przez nią najczęściej piękność życia — a zatem i szczęście, czyli to, co jedynie ma sens.
Kto wszedł w podziemie, tego otacza ciemność, ale ten niema jeszcze prawa przeczyć, że ponad sklepieniem istnieje niebo i słońce, światło i ciepło.
Uczucia religijne, wyssane z mlekiem matki, choćby najbardziej nawet rozproszone w zgiełkliwej pogoni życia, odnajdują się na widok tego gmachu (tj. tumu kolońskiego), oblanego światłem księżyca, jak pogubione perły: Nie są to łagodne i słodkie poruszenia serca, niby jakieś wewnętrzne głosy anielskie, budzące wspomnienia dzieciństwa, jakich doświadcza się np. w naszych kościołach wiejskich w czasie nieszporów, kiedy siwy pleban czyta modlitwy litanii, chłopi odpowiadają mu chórem, jaskółki świegocą pod drewnianem sklepieniem, a brzoza cmentarna, poruszana wiatrem, szeleści i dzwoni w okna. Wobec tego mrocznego gmachu, wobec tych spiętrzonych jak góry sklepień, nie czujesz się zbłąkanem i zmęczonem dzieckiem wobec ojca, ale prochem wobec Majestatu. Mimowoli przychodzi ci na myśl, że niemasz tu miejsca na inne modlitwy, jak chyba na pieśń suplikacyjną: »Święty Boże, Święty mocny, Święty a nieśmiertelny«. Kościół wart pieśni, a pieśń kościoła.
Średnie wieki, z ich wiarą posępną, a stanowiącą chleb ówczesnego żywota, szeregi rycerzy w stal zakutych, owych drapieżników z nadreńskich burgów zmartwychpowstają przed twemi oczyma. Słyszysz, jak biskup w całym majestacie głosi »gloria Dei«, a dumne żelazne głowy, tych samych Arnsbergów, którzy dziś śpią kamiennym snem w kościelnej nawie, korzą się i chylą przed jednem słowem, jak łany zbożowe pod wiatrem. Dziś to już wszystko minęło, ale zadumany wędrowiec, patrząc na milczące owych wieków pamiątki, mimowoli pyta się siebie: czy to wszystko, co wykołysało całe narody, utworzyło całą cywilizacyę, co było źródliskiem i osią całego żywota, — czy to wszystko rzeczywiście nie jest niczem więcej, jak tylko olbrzymim zabobonem, drugiem smutnem stadyum illuzyi, jak mówi Hartman, stadyum, które dlatego tylko minęło, ażeby się zaczęło trzecie?
Równie jak śmiertelnie chory człowiek, który stracił wiarę w naukową medycynę, gotów jest uwierzyć w leki znachorów, tak śmiertelnie chora, o wszystkiem wątpiąca dusza, gotowa jest uwierzyć nawet w przesądy. Prawdopodobnie nikt nie stoi bliżej otchłani mistycyzmu, jak bezwzględny sceptyk. Ci którzy zwątpili o ideałach religijnych i socyologicznych, ci, którzy stracili zaufanie w potęgę wiedzy i ludzkiego rozumu, cała masa ludzi, właśnie najbardziej rozwiniętych, niepewna dróg, pozbawiona wszelkich dogmatów, szamocząca się, beznadziejna, zasuwa się obecnie coraz głębiej w mgły mistycyzmu. Występuje on wszędy ze zwykłą siłą reakcyi przeciw dzisiejszemu życiu, polegającemu na pozytywnem ograniczeniu myśli ludzkiej, na potłumieniu ideałów, na użyciu, na bezdusznem bankierstwie. Duch ludzki poczyna rozsadzać budynek, w którym kazano mu mieszkać, dlatego, że budynek ów jest zbyt pod każdym względem giełdą. Kończy się jakaś epoka, nadchodzi jakaś ewolucya na wszystkich polach.
Rozumiem, że można uczynić sobie religią z piękności wogóle, ale czynić ją sobie z piękności własnej, jest to przygotowywać sobie nieszczęście. Co mi za religia, którą jedna fluksya podrywa, a którą pryszczyk na nosie jest mocen zburzyć do cna.
Jest jednak różnica między nauką chrześciańską, a tem, co mówili cynicy, stoicy lub inni filozofowie; ci bowiem dobro i cnotę zalecali jako rzecz rozumną i jedynie w życiu praktyczną, nauka zaś chrześciańska obiecuje za nią nieśmiertelność i to nie jakąś lichą nieśmiertelność pod ziemią — w nudzie, czcości, pustkowiu — ale wspaniałą, równą niemal bytowi bogów.
Ile razy odbywają się owe — »Causeries Romaines«, zawsze mam wrażenie, że ojciec, ja, taka pani Davisova, że wreszcie my wszyscy ludzie, należący do pewnej sfery społecznej, nie żyjemy naprawdę życiem rzeczywistem i realnem. Pod nami coś się dzieje, coś się staje, jest walka o byt, o kawałek chleba, jest życie realne, pełne mrówczej pracy, zwierzęcych potrzeb, apetytów, namiętności, codziennych wysileń — życie ogromnie dotykalne, pełne zgiełku, które huczy i przewala się jak morze, a my siadamy sobie oto wiecznie na jakichś tarasach, rozprawiamy o sztuce, literaturze, miłości, kobiecie, obcy temu życiu, dalecy od niego, wymazujący z siedmiu dni tygodnia sześć powszednich. My, nie wiedząc o tem, mamy zamiłowania, nerwy i dusze dobre na święto. Pogrążeni w błogim dyletantyźmie, jakoby w letniej kąpieli, żyjemy wpół na jawie, wpół we śnie. Przeżuwając zwolna odziedziczony zapas sił muskularnych i nerwowych, tracimy stopniowo grunt pod nogami. Jesteśmy jak owe puchy, które wiatr nosi. Zaledwie gdzie przypadniemy, życie realne spycha nas — i ustępujem — bo się nie czujemy na siłach, by dać opór.
Gdy o tem myślę, uderza mnie w nas tysiące sprzeczności. Oto uważamy się za wykwint cywilizacyi, za ostatni szczebel, a straciliśmy wiarę w siebie. Tylko najgłupsi z pomiędzy nas wierzą jeszcze w racyą naszego bytu. W życiu szukamy instynktownie świątecznych stron, rozkoszy i szczęścia — a nie wierzymy także i w szczęście. Pesymizm nasz jest lekki i nikły, jak dym naszych hawańskich cygar, niemniej jednak przesłania on nam dalsze widnokręgi. W tych przesłonach, w tym dymie, tworzymy świat oddzielny, oderwany od ogromu wszechżycia, zamknięty w sobie — trochę czczy i senny.
I gdyby tylko chodziło o tak zwaną arystokracyę rodu lub pieniędzy, zjawisko nie byłoby zbyt ważnem. Ale do tego oderwanego świata należą mniej lub więcej wszyscy ludzie, posiadający wyższą kulturę, należy poniekąd nauka, literatura i sztuka. Coś się stało takiego, że to wszystko nie tkwi w samej miazdze życia, ale się z niego wydziela, odrywa i tworzy osobne koła, a wskutek tego i samo w sobie więdnie i nie wpływa na złagodzenie zwięrzęcości tych milionów ludzkich, które się kłębią pod nami.
Nie mówię o tem, jak reformator, bo na to nie mam dość sił. Wreszcie, co mnie to może obchodzić! Będzie, jak być musi! Chwilami jednak miewam półjasne poczucie jakiegoś ogromnego niebezpieczeństwa, które grozi całej kulturze. Fala, która nas spłucze z powierzchni ziemi, zabierze więcej, niż ta, która spłukała świat pudrowanych peruk i żabotów. Prawda, że i tamtym ludziom, gdy ginęli, wydawało się, że wraz z nimi ginie cała cywilizacya.