Świat zaginiony/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Świat zaginiony
Podtytuł Tom II
Wydawca Skład główny w Stowarzyszeniu Pracowników Księgarskich, sp. z o.o.
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz A. Spero
Tytuł orygin. The Lost World
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.
„Oczy nasze oglądały cuda“...

Piszę te notatki, z dnia na dzień, ale mam nadzieję, że zanim je ukończę, kłopoty nasze dobiegną kresu i słońce błyśnie po przez chmury. Tymczasem siedzimy tutaj łamiąc głowy nad sposobem wydostania się i nie mogąc go znaleść; jednak mam wrażenie, że kiedyś wdzięczni będziemy losowi, że wbrew naszej woli zatrzymał nas tu, pozwalając nam poznać nieco bliżej dziwy tego niezwykłego miejsca i te stworzenia, które je zamieszkują.
Zwycięstwo indjan było punktem zwrotnym w dziejach naszego tu pobytu; od chwil porażki małpoludzi staliśmy się faktycznymi panami płaskowzgórza, gdyż krajowcy patrzyli na nas ze strachem i wdzięcznością, jak na istoty, których niepojęta siła pomogła im zniszczyć odwiecznego wroga. Dla własnego bezpieczeństwa byliby może woleli pozbyć się dziwnych gości, ale nie okazali nam żadnej drogi wydobycia się w dolinę. Z gestów ich wywnioskowaliśmy, że istniał niegdyś tunel, którego część widzieliśmy w dolinie, a przez który i małpoludzie i indjanie, w rozmaitych epokach dostali się na płaskowzgórze. Maple White i jego towarzysz również musieli zeń skorzystać, ale poprzedniego roku zaszło silne trzęsienie ziemi, które zniszczyło ów tunel. To też indjanie kiwali jedynie głowami i wyruszali ramionami, gdyśmy im tłomaczyli, że chcemy się stąd wydostać. Być może że nie mogą nam pomódz, a może i nie chcą.
Niewielka garstka małpoludzi, którym darowano życie została umieszczoną w pobliżu indyjskich jaskiń, gdzie do końca dni swoich mają służyć swym panom jako niewolnicy.
W dwa dni po bitwie wróciliśmy wraz z naszymi sprzymierzeńcami nad jezioro i rozłożyliśmy się obozem w pobliżu jaskini. Ofiarowali nam coprawda gościnę w ich wnętrzach, ale lord John nie chciał jej przyjąć pod żadnym pozorem, gdyż byłoby to zupełnem zdaniem się na łaskę lub niełaskę naszych gospodarzy, a któż wie jakie mogą żywić zamiary. Pozostaliśmy więc niezależni i mimo przyjaznych obustronnie stosunków, broń mamy w pogotowiu. Odwiedzamy ciągle jaskinie, które przedstawiają widok niewypowiedzianie ciekawy, niepodobna jednak określić czy są dziełem rąk ludzkich czy sił przyrody?
Leżą wszystkie na jednym poziomie, jako wgłębienia między pokładami miękkiego bazaltu tworzącego wierzchołki skał, a twardego granitu z którego składa się ich podstawa. Schody, wysokie, a tak strome i wąskie, że żadne większe zwierze nie mogłoby wspiąć się na nie, prowadzą do wnętrza jaskiń, znajdującego się o jakie 80 stóp nad ziemią. Wnętrza te są suche i ciepłe; przechodzą w cały szereg rozmaitej długości korytarzy, które biegną wgłąb gór, a których szare ściany ozdobione są doskonałemi rysunkami, przedstawiającymi rozmaite zwierzęta płaskowzgórza. Gdyby więc dziwna ta fauna znikła z powierzchni ziemi, — przyszły badacz znajdzie na ścianach jaskiń, dokładny jej obraz — dinosaura, iguanodona, wodnych jaszczurów — jako dowód, że istniała jeszcze tak niedawno.
Przekonawszy się, iż wielkie iguanodony są poprostu domowem bydłem i, powiedzmy, żywym składem mięsa, doszliśmy do wniosku, że człowiek, nawet w pierwszych fazach swego rozwoju panuje nad światem zwierzęcym; wkrótce jednak przekonaliśmy się jak bardzośmy się mylili, i że władza jego nietylko nie była uznawaną, ale jego obecność zaledwie tolerowaną. Dowiódł nam tego wypadek, który się zdarzył na trzeci dzień po naszym powrocie do obozu.
Challenger i Summerlee znajdowali się nad brzegiem jeziora, gdzie kilku krajowców, pod ich kierownictwem łowiło im harpunami wielkie wodne jaszczurki. Lord John i ja pozostaliśmy w obozie; kilkunastu indjan, zajętych rozmaitą pracą, uwijało się na skalistym zboczu w pobliżu jaskini, gdy nagle rozległ się przeraźliwy okrzyk „Stoa“ i ze wszystkich stron posypali się mężczyźni, kobiety, dzieci, krzycząc ze strachu i uciekając panicznie w stronę jaskiń, aby się ukryć na ich stromych schodach i w ich wnętrzu. Znakami wzywali nas do pójścia za ich przykładem, obydwaj więc chwyciliśmy za karabiny i wybiegliśmy, aby się przekonać co za niebezpieczeństwo nam grozi.
Nagle z za drzew wybiegło dziesięciu lub dwunastu indjan, a za nimi pędziły dwa potwory takie, jak ten, który napastował nasz obóz i ten co trapił mnie podczas owej samotnej wycieczki. Kształtem przypominały olbrzymie ropuchy, a poruszały się olbrzymimi susami, ale ohydne ich cielska były większe od największego słonia. Nigdy jeszcze nie oglądaliśmy ich w dzień bo są to nocne zwierzęta, i nie ukazują się we dnie, o ile nie spłoszyć je z legowisk, tak jak to miało miejsce w danym wypadku. Byliśmy wprost oszołomieni ich wyglądem, gdyż łuskowata ich skóra pokryta była wrzodami i za każdym ich ruchem mieniła się kolorowo w blaskach słońca.
Nie mieliśmy jednak czasu zbytnio im się przyglądać, gdyż wnet dopadły uciekających, siejąc wśród nich straszne spustoszenie. Rzucały się kolejno całym swym ciężarem na ofiarę, a zgniótłszy ją na miazgę, dopadały drugiej. Nieszczęśni indjanie krzyczeli rozpaczliwie, ale nie byli w stanie wymknąć się szybkim ruchom i sile swoich napastników, padali jeden na drugim i zaledwie sześciu z nich pozostało przy życiu zanim lord John i ja pośpieszyliśmy im z pomocą. Niestety pomoc ta nie była wielką a naraziła nas na niebezpieczeństwo. Strzelaliśmy raz po raz z odległości kilkuset kroków ledwie ale kule nasze wchodziły w ciała potworów tak, jak papierowe gałki. Gady pozbawione nerwów i ośrodków mózgowych, były nieczułe na wszelkie rany i odporne na pociski współczesnej broni. Udało się nam jedynie hukiem naszych wystrzałów odwrócić ich uwagę w inną stronę i zatrzymać nieco ich pościg, dzięki czemu i my i indjanie zdołaliśmy schronić się na schody jaskiń. Ale zatrute strzały indjan zmaczane w odwarze stropahntum i nurzane potem w gnijącej padlinie, okazały się skutecznymi tam, gdzie broń XX wieku była bezsilną.
Gdy chodziło o natychmiastową obronę, działanie tych strzał byłoby za powolne pozostawiając bestji czas rzucenia się na swą ofiarę. To też dopiero wówczas, gdy oba potwory znalazły się u stop jaskiń, cały deszcz strzał posypał się na nich z każdego zagłębienia skały; w mgnieniu oka były nimi naszpikowane, a jednak nie dając znaku bólu, pięły się na skałę drapały ją pazurami wspinały się na schody i ciężko opadały na ziemię. Wreszcie jednak trucizna poczęła działać; przeciągły ryk wydarł się z paszczy jednego potwora, który pochylając kwadratowy łeb, runął na ziemię. Drugi okręcił się kilkakrotnie, poczem wydając ostre, przenikliwe ryki, począł wić się w agonji, aż w końcu zesztywniał na ziemi.
Kiedyś, gdy będę miał lepsze biurko niżeli obecna skrzynka po wędlinie, pióro zamiast zużytej resztki ołówka, i trochę papieru zamiast ostatniego poszarpanego notatnika — opiszę dokładnej tych indjan ze szczepu Accala. Opiszę nasze życie wśród nich, ich obyczaje, a także wszystko z czemśmy się zapoznali wówczas na Ziemi Maple White’a. Pamięć mnie nie zawiedzie, bo każde zdarzenie, którego tu byłem świadkiem, każda godzina, którą tu spędziłem, będą mi zawsze stały przed oczyma, tak żywo, jak żywo stoją niekiedy pierwsze wrażenia dzieciństwa. Nic nie zdoła zatrzeć tego co tak głęboko zapadło w dusze.
To też z czasem opiszę tę cudowną noc księżycową, spędzoną na jeziorze, tę noc gdy młody ichthyosaurus — pół zwierzęcia, pół ryby, z dwojem oczu osadzonych z dwóch stron ryja, a trzeciem na wierzchu głowy — zaplątał się w sieć indjan i o mało nie wywrócił naszego czółna. Tej samej nocy zielony wąż wodny wychylił się z sitowia i porwał w swe sploty sternika z łodzi Challengera.
Opowiem także o przedziwnych, wielkich mglistych nocnych stworzeniach — do dziś dnia nie wiemy czy były to płazy, czy zwierzęta — które żyją w błotach na wschód od jeziora i nocą unoszą się w powietrzu z fosforycznym blaskiem. Indianie boją się ich tak panicznie, że nie chcą zbliżyć do błota, my zaś, choć dwukrotnie robiliśmy doń wyprawę, i oglądaliśmy jego dziwacznych mieszkańców, jednak nie zdołaliśmy przebyć trzęsawisk i dotrzeć do ich legowisk. Powiem więc tylko, że wydały mi się większe od krowy, a wydzielały dziwny, piżmowaty zapach. Wspomnę również o wielkim ptaku, który zapędził Challengera na skały: był to ptak większy od strusia, o sępiej szyi i groźnym łbie, będącym jakby uosobieniem okrucieństwa. Gdy Challenger szybko wspinał się na schody, ptaszysko jednem uderzeniem potężnego dzioba urwał mu podeszwę od buta, tak jakgdyby ją odcięło nożem. Tymi razem broń współczesna odniosła zwycięstwo i olbrzymie stworzenie (dwadzieścia stóp wysokości) — phororacus, według słów zdyszanego, lecz zachwyconego Challengera — padło od kuli lorda Johna, jak tuman pierza, z pośród którego wynurzyły się wierzgające nogi i błysnęła para żółtych, złych oczu. Chciałbym ujrzeć tę potężną, płaską czaszkę wśród trofeów w mieszkaniu przy ulicy Albany!
Wreszcie będę musiał wspomnieć i o toxodonie, — na jakie dziesięć stóp wielkiej świni, o olbrzymich sterczących kłach, — którąśmy pewnego ranka zabili przy wodopoju.
Opiszę to wszystko z czasem i z prawdziwą rozkoszą zatrzymam się myślą na tych cudnych, letnich wieczorach gdy, pod sklepieniem ciemno-błękitnego nieba, leżąc obok siebie wśród gęstej trawy, podziwialiśmy dziwne ptactwo, unoszące się nad nami. Nieznane stworzenia, wypełzłszy ze swych nor, przyglądały się nam, podczas gdy drzewa pochylały ku nam gałęzie, obciążone owocami, a wspaniałe osobliwe kwiaty darzyły nas zapachem swych wielkich kielichów.
Te sceny, które wryły mi się w pamięć na zawsze, chciałbym przenieść kiedyś żywcem na papier.
Ale zdziwi się pan zapewne, na co ta zwłoka, na co poszukiwanie nowych wrażeń, gdy wszystkie siły moje i mych towarzyszy powinny być ciągle skierowane ku wydobyciu się z naszej pułapki? Każden z nas myśli o tem ale bezskutecznie; o jednem tylko jesteśmy w zupełności przekonani: indjanie nie uczynią nic aby nam dopomódz. Pod każdym innym względem są nam przyjaźni, niemal niewolniczo oddani, ale gdyśmy im proponowali, by nam pomogli przerzucić drewnianą kładkę przez przepaść, albo aby nam dostarczyli zwojów ljan lub postronków skórzanych, któremibyśmy się mogli przy zejściu posłużyć — spotykaliśmy się ze stanowczą choć dobroduszną odmową. Uśmiechali się, mrużyli oczy, i potrząsali przecząco głowami. Nawet stary wódz trzymał się tej samej taktyki, i tylko Maretas — ów ocalony przez nas z łap małpoludzi, młodzieniec, spojrzał na nas ze współczuciem i wytłomaczył nam gestami, iż nic dla nas uczynić nie może. Od czasu zwycięstwa nad małpoludźmi rodacy jego uznają nas za półbogów, których niepojęta broń zapewniła im powodzenie i są przekonani iż szczęście ich nie opuści dopóki my będziemy wśród nich. Ofiarowali też każdemu z nas drobną czerwonoskórą kobietę za żonę, i piękną suchą jaskinię na mieszkanie, pod warunkiem, że zapomnimy o swoim kraju i pozostaniemy na zawsze tutaj.
Dotychczas nie mieliśmy z nimi żadnych zatargów, ale postanowiliśmy zachować nasze plany w tajemnicy, gdyż jesteśmy pewni, że gotowi są zatrzymać nas tu siłą.
Bez względu na niebezpieczeństwo ze strony dinosaura (choć mniejsze we dnie niż w nocy, gdyż jak mówiłem są to przeważnie nocne zwierzęta) odwiedziłem w ciągu ostatnich trzech tygodni dwukrotnie nasz dawny obóz, aby zobaczyć się z murzynem, który nie opuszczał swego posterunku w dolinie. Tęsknie sięgałem wzrokiem w dal, w nadziei ujrzenia ratunkowej wprawy, ale niezmierzona, usiana kaktusami płaszczyzna, była pustą; pustą aż po odległą, ginącą na horyzoncie linję trzcin.
— Przyjść już niebawem, Massa Malone — pocieszał mnie poczciwy Zambo — jeden tydzień tylko, a indjanie tu być z liną i zabrać was.
Powracając z drugiej takiej wycieczki, która na tyle się przeciągnęła, iż spędziłem noc zdala od mych towarzyszy, miałem dziwne spotkanie. Szedłem zwykłą, dobrze znaną drogą i zbliżyłem się do miejsca, oddalonego najwyżej o jakie dwie mile od trzęsawiska pterodaktylów, gdy ujrzałem przed sobą jakąś niezwykłą postać. Był to człowiek okryty trzcinową ramą w kształcie dzwona, okrywającą go ze wszystkich stron. Z niepomiernem zdumieniem poznałem w nim lorda Johna, on zaś spostrzegłszy mnie, wydobył się z pod swej klatki i podszedł ku mnie, śmiejąc się, nie bez pewnego zakłopotania:
— Doprawdy, młodzieńcze, — rzekł — nie spodziewałem się spotkać pana tutaj.
— Co pan tu robi, u djaska? spytałem.
— Idę z wizytą do tych milusich pterodaktylów.
— Ale po co?
— Ciekawe stworzenia, nie sądzi pan? Tylko strasznie nietowarzyskie! O ile pan pamięta są dość nieuprzejme dla obcych. To też skonstruowałem ten przyrząd, aby się uchronić od zbyt natarczywej ich uwagi.
— Ale czego pan szuka w tem bagnie? — dopytywałem się.
Spojrzał na mnie bystro a na twarzy jego wyczytałem wahanie.
— Czyżby ciekawość była wyłącznym przywilejem uczonych? — rzekł wreszcie — powinno panu wystarczyć iż studjuję obyczaje tych pięknych ptaszków.
— Bez urazy, milordzie — rzekłem.
Roześmiał się odzyskując swój zwykły, dobry humor.
— Nie, nie, bez urazy, młodzieńcze. Chcę złapać jedno takie pisklę dla Challengera. Dziękuję panu za towarzystwo, ale nie mogę go przyjąć: jestem zupełnie bezpieczny w swojej klatce a pan nim nie jesteś. Wrócę do obozu przed zachodem słońca.
Zawrócił się i wszedł w las, okryty swym osobliwym przyrządem.
Ale jeśli zachowanie lorda Johna było dziwnem, to Challengera było jeszcze dziwniejszem. Przedewszystkiem muszę stwierdzić, że cieszył się niezwykłem powodzeniem wśród indjanek, wskutek czego nie wypuszczał z dłoni starej gałęzi palmowej, którą się przed nimi oganiał, niczem przed muchami, gdy stawały się zbyt natarczywe. Nie było nic śmieszniejszego nad widok naszego profesora, gdy, z rozwichrzoną brodą, unosząc wysoko pięty, przechadzał się z swą palmą w ręku, otoczony jak operetkowy sułtan rojem indjanek, przybranych w długie powiewne szaty.
Summerlee zagłębił się w studjowaniu ptaków i owadów płaskowzgórza i cały swój czas (prócz licznych chwil spędzonych na wymówkach, jakie czynił Challengerowi za niewydobycie nas stąd) trawił na klasyfikowaniu swych zbiorów.
Challenger spędzał całe ranki na samotnych wycieczkach, z których powracał nastrojony uroczyście, jak człowiek, który dźwiga na barkach ciężar ogromnej odpowiedzialności. Pewnego dnia, otoczony swemi wielbicielkami, uzbrojony w nierozłączną palmę, zaprowadził nas do swej pracowni i wtajemniczył w swe plany.
Pracownia ta była wielką polanką wśród palmowego gaju, tryskał wśród niej jeden z tych błotnistych gejzerów, jakie już poprzednio opisywałem. Naokoło leżały rozrzucone postronki, wykrojone ze skóry iguanodona, i olbrzymi pęcherz, który był wysuszonym i oczyszczonym żołądkiem wielkiej wodnej jaszczurki. Pęcherz ten był zeszyty w kształcie worka i posiadał tylko jeden otwór, w który wpuszczone były wydrążone trzciny, tkwiące drugim końcem w błocie gejzera. Pęcherz w naszych oczach napełnił się gazem, i począł unosić się z ziemi, tak że Challenger musiał go przywiązać postronkami do drzew, a w pół godziny stał się zbiornikiem gazu; z naprężenia przytrzymujących go sznurów można było wnioskować o sile tego balonu.
Challenger, jak uszczęśliwiony ojciec wobec swego pierworodnego, stał, głaszcząc brodę i wpatrując się w zachwyconem milczeniu w swoje dzieło. Summerlee odezwał się pierwszy:
— Nie ma pan chyba zamiaru, Challenger, wyekspediować nas stąd na tym przyrządzie? — zapytał lodowatym głosem.
— Mam zamiar, drogi kolego, zademonstrować wam mój wynalazek, i jestem przekonany, że po tej demonstracji, żaden z was nie zawaha się odbyć w nim podróży.
— Niech pan to sobie wybije z głowy odrazu i raz na zawsze — rzekł stanowczo Summerlee — nic mnie nie zmusi do popełnienia takiego szaleństwa. Milordzie, odwołuję się do pańskiego rozsądku i mam nadzieję że nie będzie pan popierał podobnego pomysłu.
— Djabelnie sprytnie pomyślane — odparł nasz wódz — chciałbym to zobaczyć w ruchu.
— I zobaczy pan — rzekł Challenger — przez kilka dni wysilałem mój umysł nad sposobem wydobycia się stąd. Doszliśmy do przekonania, że nie możemy zejść i że niema tu żadnego tunelu. Niema też mowy o przerzucaniu jakiegokolwiek mostu na ową piramidę, z którejśmy się tu dostali. Cóż więc począć? Otóż zwracałem niedawno uwagę naszego młodego przyjaciela, iż czysty tlen wydziela się z tego gejzeru, co mnie, oczywiście naprowadziło na myśl o balonie. Przyznaję, iż miałem nieco trudności z wyszukaniem odpowiedniej powłoki na zbiornik gazu, ale widok olbrzymich wnętrzności tych płazów rozstrzygnął i to zagadnienie. Otóż macie rezultaty!
Założywszy jedną rękę za klapę podartej kurtki, drugą wyciągnął tryumfująco przed siebie.
Tymczasem pęcherz przybrał kształt dużej kuli i unosił się niecierpliwie w górę.
— Czyste szaleństwo! — złościł się Summerlee.
Ale lord John był zachwycony pomysłem.
— Stary spryciarz, co? — szepnął do mnie, poczem zwracając się do Challengera, dodał głośniej: jakżeż zbudujemy łódkę?
— I na to przyjdzie czas. Obmyśliłem już z czego ją zrobić i jak umocować. Na razie chcę was tylko przekonać że mój aparat zdolny jest wytrzymać ciężar każdego z nas.
— Wszystkich razem?
— Nie, ułożyłem, iż każdy z nas spuści się kolejno, jak na spadochronie, poczem pozostali przyciągną balon za pomocą przyrządu, którego udoskonalenie nie będzie dla mnie trudnem. O ile balon zdoła udźwignąć jednego z nas, i opuści się łagodnie w odpowiednim miejscu, — niczego więcej nie będziem odeń wymagali. A teraz zademonstruję wam mój przyrząd.
Przydźwigał spory złom bazaltowy i przymocował doń linę. Była to ta sama, za pomocą której wdzieraliśmy się na skałę i którą zabraliśmy na płaskowzgórze. Wynosiła przeszło sto stóp długości, a choć cienka, była bardzo mocna. Challenger sporządził coś w rodzaju skórzanej obroży, otoczonej długimi pasami skóry. Obrożę tę nadział na balon, a postronki zebrał razem ze spodu, tak, że wszelki ciężar, zawieszony na nich rozkładałby się równo na dość znacznej powierzchni. Poczem obwiązał postronkami złom bazaltowy, a przymocowaną linę obwinął sobie kilkakrotnie koło ramienia.
— Teraz — rzekł z uśmiechem zadowolenia — teraz zademonstruję wam siłę mego aparatu.
I z temi słowy przeciął przytrzymujące balon sznury.
Nigdy jeszcze nasza wyprawa nie znalazła się w tak krytycznem położeniu; uwolniony balon uniósł się błyskawicznie w górę, a nim, porwany z ziemi, frunął i Challenger. Zaledwie zdołałem pochwycić go wpół, gdy i ja utraciłem grunt pod nogami; poczułem, że lord John złapał mnie za nogi i że wraz z nami uniósł się w powietrze. Przez chwilę błysnęła mi wizja czterech podróżników wirujących, niczem sznur serdelków, nad odkrytą przez siebie ziemią. Szczęściem jednak wytrzymałość liny miała węższe granice niźli siła nośna tego piekielnego aparatu. Coś trzasło i po chwili leżeliśmy jeden na drugim na ziemi, a wraz z nami zwój oberwanej liny, a kiedyśmy się wreszcie zerwali na nogi, złom bazaltowy migał już w obłokach jak ciemny punkcik.
— Nadzwyczajne — krzyknął nieposkromiony Challenger, ocierając stłuczone ramię — wspaniale udane doświadczenie! Doprawdy nie spodziewałem się podobnego sukcesu. Obiecuję wam, moi panowie, że w ciągu tygodnia, zbuduję nowy aparat, w którym bezpiecznie i wygodnie odbędziemy pierwszy etap naszej podróży.
Na tem przerwałem moje opowiadanie; dziś ciągnę je w obozie u podnóża skał, gdzie Zambo czekał nas tak długo. Wszystkie niebezpieczeństwa i przeszkody minęły jak sen, prześniony wśród wysokich, czerwonawych skał, które wznoszą się nad naszemi głowami. Zeszliśmy bez żadnych trudności, choć w sposób zupełnie nieoczekiwany. Za sześć tygodni lub najdalej dwa miesiące staniemy w Londynie, i być może, że zjawię się w redakcji zanim jeszcze ten list dojdzie do rąk pana. Z tęsknotą i niecierpliwością wyglądamy chwili powrotu do tego wielkiego miasta, w którem pozostawiliśmy wszystko, co jest drogie naszym sercom.
Los nasz rozstrzygnął się w dzień owego niebezpiecznego eksperymentu z balonem Challengera. Wspomniałem już, że jedną osobą, która okazywała nieco współczucia naszym usiłowaniom zejścia w dolinę, był młody syn wodza, uratowany przez nas z niewoli u małp. On jeden tylko nie zdradzał chęci zatrzymania nas przemocą i dał nam to wyraźnie do poznania gestami. Otóż, dnia, o którym wspominam, przyszedł on o zmierzchu do naszego obozu i podając mi (dla jakichś przyczyn okazywał mi zawsze najwięcej sympatji, może dlatego, że byłem zbliżony doń wiekiem) kawałek kory, wskazał wymownym gestem na szereg jaskiń w górze. Poczem położył palec na ustach na znak milczenia i oddalił się do swoich.
Przy świetle ogniska obejrzeliśmy ów kawałek kory; szeroki na jaką stopę, na odwrotnej stronie zawierał dziwaczny rysunek: rząd kresek i linji.
Linje te wykonane starannie węglem na białej korze, wydały mi się w pierwszej chwili podobne do nut.
— Cokolwiek przedstawia ten rysunek — rzekłem — gotów jestem przysiądz, iż ma on dla nas niepomierne znaczenie. Wyczytałem to z oczu indjanina, gdy mi go wręczał.
— O ile nie zażartował sobie z nas — zauważył Summerlee — wogóle, zdaniem moim, psotność jest najelementarniejszą cechą rozwoju człowieka.
— To wygląda na rodzaj pisma — rzekł Challenger.
— Albo jak konkursowy rebus taniej gazety — wtrącił lord John, wyciągając szyję, aby lepiej widzieć.
Nagle schwycił kawałek kory.
— Na honor — zawołał — zdaje mi się że odgadłem. I to za pierwszym razem. Spójrzcie no, wiele macie tu linji?
Osiemnaście, tak? Otóż skała nad nami zawiera osiemnaście jaskiń.
— Maretas wskazywał jaskinie gdy mi to dawał — szepnąłem.
— A więc niema żadnych wątpliwości. Mamy przed sobą mapę jaskiń. Jest ich osiemnaście ogółem, jedne krótsze, inne dłuższe, jedne kręte, drugie proste. Cóż ma oznaczać ten krzyżyk? Wskazuje na najgłębszą z jaskiń.
— Tę, która przechodzi na wylot — zawołałem.
— Nasz młody przyjaciel rozwiązał zagadkę — rzekł Challenger – jeżeli bowiem jaskinia nie przechodzi na wylot, to nie rozumiem czemu ów młodzian, który ma wszelkie powody aby nam dobrze życzyć, oznaczałby ją krzyżem. A o ile jaskinia sięga na wylot, t. j. posiada otwór po drugiej stronie szeregu skał, to nie mielibyśmy więcej jak sto stóp do zejścia.
— Sto stóp! — jęknął Summerlee.
— Lina nasza jest dłuższą nad sto stóp — odparłem — będziemy mogli zejść.
— No a indjanie w jaskini? oponował Summerlee.
— Indjanie nie zamieszkują tych jaskiń nad nami — rzekłem — używają ich jako składy i śpichlerze. Radzę udać się tam natychmiast i zbadać ich położenie.
Na płaskowzgórzu rośnie pewien rodzaj suchego drzewa — odmiana araucarii, zgodnie z twierdzeniem naszego botanika — używana przez krajowców za pochodnię. Każden z nas zaopatrzył się w sporą jej wiązankę, poczem, po zarośniętych zielskiem schodach, wspięliśmy się ku wskazanej nam jaskini. Tak jak zapewniałem była ona pustą i zamieszkiwały ją jedynie nietoperze, które poczęły chmarą unosić się nad naszemi głowami. Nie chcąc obudzić czujności indjan, posuwaliśmy się poomacku, i zapaliliśmy nasze pochodnie, dopiero minąwszy kilka zakrętów. Znajdowaliśmy się we wspaniałym, suchym tunelu, którego szare, gładkie ściany pokryte były zwykłymi rysunkami; nad naszymi głowami unosiło się koliste sklepienie, a biały piasek szeleściał pod nogami. Szliśmy pośpiesznie, aż wreszcie zmuszeni byliśmy się zatrzymać z okrzykiem głębokiego rozczarowania! Przed nami wznosiła się gładka, równa ściana, nie mająca nawet takiej szczeliny przez którą mogłaby się prześlizgnąć mysz. Nie mogliśmy marzyć o wyjściu.
Z gorzkiem uczuciem zawodu staliśmy przed tą przeszkodą; nie była ona wynikiem żadnej żywiołowej katastrofy, jak zwały w owym tunelu, przez który chcieliśmy tu wejść; końcowa ta ściana była równie gładka jak i boczne, i musiała powstać w tym samym co i one, czasie i w ten sam sposób.
— Nic nie szkodzi, moi przyjaciele — odezwał się Challenger — mamy w odwodzie mój balon.
Summerlee westchnął.
— Czyżbyśmy weszli nie do tej jaskini? spytałem.
— Co to, to nie — odparł lord John, nie spuszczając palca z mapy, — siedemnasta z prawej i druga z lewej. Jesteśmy we wskazanej jaskini niezawodnie.
Spojrzałem w kierunku jego palca i nagle wydałem okrzyk radości.
— Już wiem! Chodźcie za mną!
Świecąc sobie pochodnią śpiesznie przebiegłem drogę, którąśmy przeszli.
— Tutaj — rzekłem, wskazując na rzucone na ziemię zapałki — tutaj zapaliliśmy światła.
— Tak jest.
— Jaskinia rozwidla się w dwóch kierunkach, a my minęliśmy pierwsze rozwidlenie przed zapaleniem pochodni. Z prawej strony musi się znajdować dłuższy korytarz.
Rozumowałem trafnie, nie uszliśmy bowiem nawet trzydziestu yardów, gdy ujrzeliśmy przed sobą wielki ciemny otwór. Zagłębiwszy się weń znaleźliśmy się w korytarzu znacznie szerszym niż poprzedni. Szliśmy nim niecierpliwie na przestrzeni kilkuset yardów, aż nagle w ciemności przed nami błysnął czerwonawy punkcik. Zatrzymaliśmy się zdumieni.
Wąska, jasna smuga leżała przed nim: pobiegliśmy ku niej. Była nieruchoma i zimna, a jednak błyszczała nieustannie przed nami, rzucając ostre blaski na ściany jaskini i zmieniając piasek u naszych stóp na masę drobnych klejnotów, aż wreszcie przeszła w duży krąg jasnego, łagodnego światła.
— Księżyc! — zawołał lord John — jesteśmy swobodni! Swobodni!
Był to istotnie księżyc, który zaglądał w otwór jaskini; otwór ten nie był wielki, ale w zupełności dostateczny. Wychylając się przezeń ujrzeliśmy, że zejście nie przedstawia specjalnych trudności, gdyż znajduje się dość nisko nad ziemią. Nie było nic dziwnego, żeśmy go nie zauważyli z doliny, gdyż ukryte było wśród skał, pozornie niedostępnych. Ale zejście było możliwe, szczególnie z pomocą naszej liny.
Uszczęśliwieni wróciliśmy do obozu, aby przygotować się do jutrzejszej wyprawy. Musieliśmy ją zorganizować z ogromną ostrożnością, aby indjanie nie domyślili się naszych zamiarów i nie unicestwili ich w ostatniej chwili. Postanowiliśmy zabrać ze sobą jedynie strzelby i naboje; Challenger wszakże nie chciał się rozstać ze swoimi zbiorami, a pewien z jego pakunków, o którym nie chcę narazie bliżej wspominać, sprawił nam masę kłopotu.
Dzień wlókł się niesłychanie powoli, aż wreszcie o zmroku byliśmy gotowi do podróży. Z niemałym nakładem trudu wnieśliśmy nasz dobytek po schodach i u wejścia do jaskini, obejrzeliśmy się poraz ostatni na ten zakątek, który wkrótce zapewne stanie się pastwą turystów i badaczy, ale który dla nas pozostanie zawsze naszym krajem, ziemią snów i marzeń, miejscem gdzieśmy wiele dokonali, nauczyli się i przecierpieli.
Na lewo widzieliśmy szereg jaskiń, połyskujących czerwonym blaskiem ognisk, śmiechy i śpiewy ich mieszkańców dobiegały naszych uszu. Zdala majaczyła ciemna linja lasu, a w dole kołysało się wielkie zwierciadło jeziora, tej ojczyzny najdziwaczniejszych potworów. I nagle ostry, przenikliwy krzyk jakiegoś zwierzęcia rozdarł ciszę i wionął ku nam, jak pożegnanie z Ziemi Maple White’a. Weszliśmy wgłąb jaskini prowadzącej w powrotną drogę.
W dwie godziny później byliśmy już na dole, zabrawszy wszystkie pakunki. Bagaż Challengera był właściwie jedyną trudnością przeprawy. Zostawiając wszystko u stóp skał, ruszyliśmy odrazu do obozowiska Zambo, dokąd przybyliśmy następnego dnia o świcie i ze zdumieniem zastaliśmy miast jednego ogniska — kilkanaście. Wyprawa ratunkowa przybyła; liczyła dwudziestu indjan zaopatrzonych w sznury, drągi i wszelkie przyrządy mogące posłużyć do przebycia przepaści. Przynajmniej, puszczając się jutro w powrotną drogę ku dorzeczom Amazonki, nie będziem mieli trudności z dźwiganiem bagaży.
Tak więc szczęśliwy i wzruszony kończę moje sprawozdania. Oczy nasze oglądały cuda, a dusze nasze zahartowały się wśród przejść. Każdy z nas stał się lepszym i mędrszym.

Być może, że zatrzymamy się nieco w Para. W takim wypadku list ten wyprzedziłby mnie; w przeciwnym jednak razie przybędziemy do Londynu jednocześnie. A tak czy inaczej, mój drogi panie Mc. Ardle, będę mógł niedługo uścisnąć Pańską dłoń.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Anonimowy.