Żona modna (Krasicki, 1919)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Krasicki
Tytuł Żona modna
Pochodzenie Klejnoty poezji staropolskiej
Redaktor Gustaw Bolesław Baumfeld
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała antologia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IGNACY KRASICKI.
ŻONA MODNA.
(SATYRA.)

— A ponieważ dostałeś, coś tak drogo cenił,
Winszuję, panie Pietrze, żeś się już ożenił.
— Bóg zapłać! Cóż to znaczy? Ozięble dziękujesz,
Alboż to szczęścia swego jeszcze nie pojmujesz?
Czyliż się już sprzykrzyły małżeńskie ogniwa?
— Nie ze wszystkiem, luboć to zazwyczaj tak bywa;
Pierwsze czasy cukrowe. — Toś pewnie w goryczy?
— Jeszczeć!... — Bracie, trzymaj więc, coś dostał w zdobyczy,
Trzymaj skromnie, cierpliwie, a milcz, tak, jak drudzy,
Co to swoich małżonek uniżeni słudzy,
Z tytułu ichmościowie, dla oka dobrani,
A jejmość tylko w domu rządczyni i pani.
Pewnie może i twoja? — Ma talenta śliczne:
Wziąłem po niej w posagu cztery wsie dziedziczne:
Piękna, grzeczna, rozumna. — Tem lepiej! — Tem gorzej!
Wszystko to na złe wyszło i zgubi mnie wsporzej;
Piękność, talent wielkie są zaszczyły niewieście:
Cóż po tem, kiedy była wychowana w mieście!....

— Alboż to miasto psuje? — A! któż wątpić może!
Bogdaj to żonka ze wsi! — A z miasta? — Broń Boże!
— Źlem tuszył, skorom moją pierwszy raz obaczył;
Ale, żem to, co postrzegł, na dobre tłumaczył,
Wdawszy się już, a nie chcąc dla damy ohydy,
Wiejski Tyrsys wzdychałem do mojej Filidy.
Dziwne były jej gesty i misterne wzdzięki,
A nim przyszło do ślubu i dania mi ręki,
Szliśmy drogą drogą romansów; a czym się uśmiéchał,
Czym się skarżył, czy milczał, czy mówił, czy wzdychał,
Widziałem, żem niedobrze udawał aktora:
Modna Filis gardziła sercem domatora.
I ja byłbym nią wzgardził; ale punkt honoru.
A czego mi najbardziej żal: ponęta zbioru,
Owe wioski, co z memi graniczą dziedziczne,
Te mnie zwiodły, wprawiły w te okowy śliczne.
Przyszło do intercyzy. Punkt pierwszy, że w mieście
Jejmość, przy doskonałej francuskiej niewieście,
Co lepiej (bo Francuzka) potrafi ratować,
Będzie mieszkać, ilekroć trafi się chorować.
Punkt drugi: chociaż zdrowa, czas na wsi przesiedzi,
Co zima jednak miasto stołeczne odwiedzi.
Punkt trzeci: będzie miała swój ekwipaż własny,
Punkt czwarty: dom się najmie wygodny, nie ciasny,
To jest: apartamenta paradne dla gości,
Jeden ztyłu dla męża, zprzodu dla jejmości.
Punkt piąty... A, broń Boże! Zląkłem się! — A czego?
— Trafia się, rzekli krewni, że z zdania wspólnego
Albo się węzeł przerwie, albo się rozłączy.
— Jaki węzeł? — Małżeński. — Rzekłem: Ten śmierć kończy!
Rozśmieli się z wieśniackiej przytomni prostoty.
I tak, płacąc wolnością niewczesne zaloty,
Po zwyczajnych obrządkach, rzecz poprzedzających,
Jestem wpisany w bractwo braci żałujących.
Wyjeżdżamy do domu. Jejmość w złych humorach:
— Czem pojedziem? — Karetą. — A nie na resorach?

— Dalejż ja po resory. Szczęściem kasztelanic,
Co karetę angielską sprowadził z zagranic,
Zgrał się co do szeląga. Kupiłem. Czas siadać.
Jejmość słaba. Więc podróż musiemy odkładać.
Zdrowsza jejmość, zajeżdża angielska karéta.
Siada jejmość, a przy niej suczka faworyta;
Kładą skrzynki, skrzyneczki, woreczki i paczki,
Te od wódek pachnących, tamte od tabaczki,
Niosą pudło kornetów, jakiś kosz na fanty;
W jednej klatce kanarek, co śpiewa kuranty,
W drugiej sroka, dla ptaków jedzenie w garnuszku,
Dalej kotka z kocięty i mysz na łańcuszku.
Chcę siadać, niemasz miejsca: żeby nie zwlec drogi,
Wziąłem klatkę pod pachę, a suczkę na nogi.
Wyjeżdżamy szczęśliwie. Jejmość siedzi smutna,
Ja milczę, sroka tylko wrzeszczy rezolutna.
Przerwała jejmość myśli: — „Masz waćpan kucharza?“
Mam, moje serce. — „A pfe! koncept z kalendarza:
„Moje serce!“ Proszę się tych prostactw oduczyć!“
Zamilkłem; trudno mówić, a dopieroż mruczeć!
Więc milczę. Jejmość znowu o kucharza pyta:
— Mam, mościa dobrodziejko. — Masz waćpan stangréta“? —
Wszak nas wiezie. „To furman! Trzeba od parady
„Mieć inszego. Kucharza dla jakiej sąsiady
„Możesz waćpan ustąpić.“ — Dobry! — „Skąd?“ — Poddany.
„To musi być zapewne nieoszacowany:
„Musi dobrze przypiekać reczuszki, łazanki,
„Do gustu pani wojskiej, panny podstolanki!
„Ustąp go waćpan, przyjmą pana Matyjasza,
„Może go i ksiądz pleban użyć do kiermasza.
„A pasztetnik?“ — Umiał-ci i pasztety robić.....
Wierz mi waćpan: jeżeli mamy się sposobić
„Do uczciwego życia, weźże ludzi godnych,
„Kucharzy-cudzoziemców, pasztetników modnych!
„Trzeba i cukiernika. Serwis zwierciadlany
„Masz waćpan i figurki piękne z porcelany?

— Nie mam. — Jak to być może? Ale już rozumiem
„I, lubo jeszcze trybu wiejskiego nie umiem,
„Domyślam się: na wety zastawiają półki,
Tam w pięknych piramidach krajanki, gomółki,
Tatarskie ziele w cukrze, imbier chiński w modzie;
„Zaś ku większej pociesze razem i wygodzie,
W ładunkach bibułowych kmin kandyzowany,
„A na wierzchu toruński piernik pozłacany.
„Szkoda mówić: to pięknie, wybornie i grzecznie!
„Ale wybacz mi waćpan, że się stawię sprzecznie:
„Jam niegodna tych parad, takiej wspaniałości“.
Zmilczałem, wolno było żartować jejmości.
Wjeżdżamy już we wrota: spojrzała z karety:
— „A pfe mospanie! Parkan! Czemu nie sztakiety?“
Wysiadła, a z nią suczka i kotka i myszka.
Odepchnęła starego szafarza Franciszka:
Łzy mu w oczach stanęły, jam westchnął. W drzwi wchodzi:
— To nasz ksiądz pleban. — „Kłaniam!“ – Zmarszczył się dobrodziej.
— „Gdzie sala?“ — Tu jadamy. — „Kto widział tak jadać?
Mała izba, czterdziestu nie może tu siadać.“ —
Aż się wzdrygnął Franciszek, skoro to wyrzekła,
A klucznica natychmiast ze strachu uciekła.
Jam został. Idziem dalej. — Tu pokój sypialny.
— A pokój do bawienia?“ — Tam, gdzie i jadalny.
— „To być nigdy nie może, a gabinet?“ — Dalej,
Ten będzie dla waćpani, a tu będziem spali.
— „Spali? Proszę, mospanie, do swoich pokojów.
Ja muszę mieć osobne od spania, od strojów,
Od książek, od muzyki, od zabaw prywatnych.
Dla panien pokojowych, dla służebnic płatnych.
A ogród?“ — Są kwatery z bukszpanu, ligustru.
— „Wyrzucić: nie potrzeba przydatniego lustru.
To niemczyzna. Niech będą z cyprysów gaiki,
Mruczące po kamykach gdzieniegdzie strumyki,

Tu kiosk, a tu meczecik, holenderskie wanny,
Tu domek pustelnika, tam kościół Dyanny,
Wszystko jak od niechcenia, jakby od igraszki,
Belwederek maleńki, klateczki na ptaszki,
A tu słowik miłośnie szczebiocze do ucha,
Synogarlica jęczy, a gołąbek grucha,
A ja sobie rozmyślam pomiędzy cyprysy
Nad nieszczęściem Pameli albo Heloisy..."
Uciekłem. Jejmość wszędy, pełno w domu wrzawy,
Trzy sztafety w tygodniu poszło do Warszawy;
W dwa tygodnie już domu i poznać nie można.
Jejmość, w planty obfita a w dzieła przemożna,
Z stołowej izby balki wyrzuciwszy stare,
Dała sufit, a na nim Wenery ofiarę.
Już alkowa złocona w sypialnym pokoju,
Gipsem wymarmurzony gabinet od stroju.
Poszły słojki z apteczki, poszły konfitury,
A nowem dziełem kunsztu i architektury
Z półek szafy machoni, w nich książek bez liku,
A wszystko po francusku, globus na stoliku,
Buduar szklni się złotem, pełno porcelany,
Stoliki marmurowe, zwierciadlane ściany....
Zgoła przeszedł mój domek warszawskie pałace,
A ja w kącie nieborak jak płaczę, tak płaczę.
To mniejsza, lecz gdy hurmem zjechali się goście,
Wykwintne kawalery i modne imoście,
Bal, maski, trąby, kotły, gromadna muzyka:
Pan szambelan za zdrowie jejmości wykrzyka,
Pan adjutant wypija moje stare wino,
A jejmość, w kącie siedząc z panią starościną,
Kiedy się ja uwijam, jako jaki sługa,
Coraz na mnie pogląda, śmieje się i mruga.
Po wieczerzy fejerwerk; goście patrzą z sali:
Wpadł szmermel między gumna, stodoła się pali!
Ja wybiegam, ja gaszę, ratuję i płaczę,
A tu brzmią coraz głośniej na wiwat trębacze.

Powracam zmordowany od pogorzeliska,
Nowe żarty, przymówki, nowe pośmiewiska.
Siedzą goście, a coraz więcej ich przybywa.
Przekładam zbytni ekspens: jejmość zapalczywa
Z swojemi czterma wsiami odzywa się dwornie.
— I osiem nie wystarczy! przekładam pokornie.
— „To się wróćmy do miasta!“ — Zezwoliłem; jedziem;
Już tu od kilku niedziel zbytkujem i siedziem;
Już... ale dobrze mi tak, choć frasunek bodzie:
Cóż mam czynić? próżny żal, jak mówią, po szkodzie!

(1779.)[1]





  1. Żona modna. O „Satyrach“ Krasickiego patrz: wyżej.
    Tyrsys. Filida — ironicznie użyte imiona, znane z sielanek sentymentalnych; domatora — zamiłowanego w życiu domowem; punkt honoru (galicyzm) — honor, obowiązki honoru; do intercyzy — do umowy przedślubnej; faworyta — ulubienica: kornetów — czepków; kuranty — melodje: do kiermasza — do uroczystości odpustowej; kandyzowany — smażony w cukrze; lustru — ozdoby: belwederek — galeryjka, tutaj: pałacyk (na wzór warszawskiego); Pamela, Heloiza — bohaterki romansów sentymentalnych, sławnych w owych czasach (angielskiego Richardsona i francuskiege Rousseau’a): sztafety — gońcy; w planty — w pomysły; ekspens — wydatek (z łaciń.): dwornie — wspaniale, wyniośle.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Krasicki.