Życie (de Maupassant, 1914)/Część druga/VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Życie |
Wydawca | Kraków: S. A. Krzyżanowski Warszawa:G. Centnerszwe |
Data wyd. | 1914 |
Druk | Drukarnia Literacka w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków-Warszawa |
Tłumacz | Maria Feldmanowa |
Tytuł orygin. | Une vie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od tego czasu przestała wychodzić z domu, przestała wogóle się poruszać. Co dnia wstawała o tejsamej godzinie, wyglądała oknem, by zobaczyć, jaka jest pogoda, i schodziła do jadalni, by usiąść naprzeciw ognia, przy kominku.
Tak spędzała całe dnie, znieruchomiała, z oczyma utkwionemi w płomieniu, pozostawiając bieg swobodny żałosnym myślom i idąc za smutnym korowodem swych nieszczęść. — Mrok obejmował stopniowo małą salkę, a ona wciąż siedziała bez ruchu, od czasu do czasu tylko dorzucając drew do ogniska.
Rozalia wnosiła następnie lampę i wołała:
— Cóż to, pani Janino, trzeba się trochę rozruszać, bo pani nie będzie znów mogła jeść obiadu. Czasem prześladowały ją myśli uporczywe, nie pozwalające się odpędzić, a najbłahsze drobiazgi przybierały w jej chorej wyobraźni znaczenie ogromne.
Najczęściej przeżywała przeszłość, tę dawną przeszłość, opętana wspomnieniami młodości i podróży poślubnej po Korsyce. Krajobrazy tej wyspy, dawno zapomniane, jawiły się nagle przed nią w rozpłomienionych głowniach ogniska; momentalnie zmartwychwstawały wszystkie szczegóły, wszystkie najdrobniejsze zdarzenia, wszyscy ludzie tam widziani; głowa przewodnika Jana Ravoli ukazywała jej się z największą wyrazistością, a chwilami słyszała nawet jego głos.
Następnie myślała o słodkich latach dzieciństwa Pawła, kiedy to zmuszał ją do przesadzania sałaty, a ona klęczała na tłustej grzędzie obok ciotki Lizy i obydwie współubiegały się o względy dziecka, starając się jak najzręczniej sadzić roślinki, by dostać od niego największą ilość rozsady.
I cichutko szeptała:
Kurczak, mój Kurczak maleńki jak gdyby mówiła do niego.
A gdy marzenia jej urywały się na tem słowie, całemi godzinami próbowała wyciągniętym palcem kreślić w przestrzeni litery, składające się na to imię. Kreśliła je powoli, przy blasku ognia, wyobrażając sobie, że je widzi; następnie z obawy pomyłki, znów rozpoczynała od litery K, ręką drżącą od zmęczenia, usiłując wypisać jego imię do końca, a skończywszy, znów rozpoczynała od nowa.
Nakoniec już nic nie odróżniała, gmatwając wszystko, kreśląc inne słowa, rozdrażniając się do obłędu.
Opętały ją wszystkie maniactwa samotników. Irytowała ją każda najdrobniejsza zmiana.
Rozalia zmuszała ją często do przechadzki i wyprowadzała na drogę; lecz po upływie dwudziestu minut Janina oświadczała:
— Nie mogę już, moje dziecko — i przysiadała nad rowem.
Rychło znienawidziła wszelki ruch i możliwie najdłużej pozostawała w łóżku.
Z czasów dzieciństwa pozostawała stale wierną jednemu przywyknieniu: po wypiciu filiżanki kawy natychmiast zrywała się z łóżka i wstawała. Przesadną zresztą przywiązywała wagę do tej kawy i brak jej byłaby odczuła dotkliwiej, niż cokolwiek. Co rano też czekała wejścia Rozalii z niecierpliwością trochę pożądliwą, a zaledwie zobaczyła na stoliczku pełną filiżankę, siadała w łóżku i wypróżniała ją szybko, z pewną chciwością. Następnie odrzucała kołdrę i zaczynała się ubierać.
Stopniowo jednak przyzwyczajała się do medytowania przez chwilę po wypiciu kawy; później zaczęła się kłaść powtórnie i z dnia na dzień przedłużać tę chwilę rozleniwienia, aż Rozalia gniewna wracała do pokoju i niemal przemocą wyciągała ją z łóżka.
Zresztą nie miała już i cienia woli, a ilekroć służąca zadawała jej jakieś pytanie, pytała o radę lub zdanie, odpowiadała:
— Zrób, moje dziecko, jak uważasz.
Uważała się za prześladowaną przez los nieubłagany i jak mieszkańcy Wschodu uwierzyła w fatalizm; a przyzwyczajona do tego, że wszystkie jej nadzieje i marzenia pierzchły i w niwecz się obracały, nie śmiała już nic przedsiębrać, całe dnie wahając się przed spełnieniem lada błahostki, głęboko przekonana, że wszystko musi jej przynieść nieszczęście i na złe się obrócić.
Co chwila powtarzała:
— Tak, ja bo już nie miałam szczęścia w życiu.
A Rozalia się unosiła:
— A coby pani dopiero powiedziała, gdyby musiała pracować na chleb i wstawać codziennie o szóstej, by iść na zarobek! Przecież dużo jest takich, co muszą to robić, a jak się zestarzeją, to umierają z nędzy.
Janina odpowiadała:
— Ale pomyśl tylko, że jestem całkiem sama, że syn mnie opuścił. Wtedy Rozalia naprawdę już wpadała w gniew:
— To ci dopiero wielka rzecz! I cóż! A ci wszyscy synowie, co muszą iść do wojska, albo wyjeżdżać do Ameryki!
Ameryka była w jej pojęciu jakimś krajem tajemniczym, gdzie się jedzie dla zrobienia majątku i nigdy już nie wraca.
Mówiła w dalszym ciągu:
— Zawsze przecie musi nadejść taka chwila, kiedy się trzeba rozstać, bo starzy i młodzi nie pasują do siebie.
I tonem już surowym kończyła:
— A coby pani dopiero powiedziała, gdyby umarł?
Wtedy Janina milkła i żadnej nie dawała odpowiedzi.
Odzyskała nieco sił, gdy z początkiem wiosny powietrze złagodniało, ale polepszenie to posłużyło jedynie do pogrążenia się jeszcze intenzywniejszego w krąg czarnych myśli.
Pewnego dnia udała się na strych, by coś odszukać i przypadkowo otworzyła pudełko, pełne starych kalendarzy, które przyjętym na wsi obyczajem, przechowywano snać z roku na rok.
Doznała wrażenia, jakoby odnalazła raptownie lata własnej przeszłości i w dziwnem głębokiem wzruszeniu stała długą chwilę przed stosem tych pokratkowanych kartonów.
Zabrała je i zniosła wszystkie do mieszkania. Były rozmaitego formatu, duże i małe. Zabrała się do porządkowania ich na stole, podług lat. Nagle wpadł jej w ręce pierwszy, najwcześniejszy, ten który przywiozła była z sobą do Peuples.
Długo się mu przyglądała, wpatrzona w daty dni wykreślonych przez nią w dzień odjazdu z Rouen, nazajutrz po opuszczeniu klasztoru. I zapłakała. Z oczu jej płynęły łzy smutne, ciche, bolesne łzy staruszki, patrzącej wstecz na swe życie nieszczęsne, rozłożone przed nią na stole.
I strzeliła jej myśl, która niebawem stała się opętaniem straszliwem, bezustannem, zaciekłem. Postanowiła przypominać sobie, niemal dzień po dniu, co wówczas robiła.
Rozpięła tedy na ścianach jeden obok drugiego te pożółkłe kartony, i całe godziny spędzała przed tym, to owym, zadając sobie pytanie:
— Co mi się wydarzyło w tym miesiącu?
Podkreśliła daty pamiętne swego życia i nieraz udało jej się odtworzyć cały miesiąc, przez odbudowywanie, łączenie, grupowanie drobnych zdarzeń, które poprzedziły jakiś ważny wypadek, lub po nim nastąpiły.
W ten sposób zdołała, dzięki ogromnemu skupieniu uwagi, wysiłkom pamięci i woli skoncentrowanej, odbudować niemal w zupełności dwa pierwsze lata swego pobytu w Peuples, gdyż wspomnienia odległe wracały do niej z dziwną łatwością, sprawiając pewną ulgę.
Natomiast lata następne zdawały się gubić w mgle, splątane i pogmatwane; i nieraz z głową pochyloną nad kalendarzem, spędzała całe długie godziny, z myślą wytężoną w przeszłość, nie zdoławszy sobie nawet przypomnieć, czy wogóle na tym kartonie potrafi odszukać pewne wspomnienie.
Raz wraz obchodziła pokój, na którego ścianach, niby sztychy przedstawiające drogę krzyżową, widniały te obrazy dni minionych. Nagle przesuwała krzesło, siadała przed jednym z nich i aż do nocy trwała tak nieruchoma, zapatrzona, pogrążona w odgrzebywaniu wspomnień.
Później, gdy nagle cała natura uśpiona rozbudziła się w ciepłych promieniach słońca, gdy pola okryły się świeżą runią, drzewa puściły liście, a jabłonie rozkwitły różowemi kuleczkami, zapachem przesycając całą dolinę, Janinę ogarnęło ogromne podniecenie.
Nie mogła wytrzymać na miejscu; wychodziła i wracała dwadzieścia razy dziennie, włócząc się nieraz daleko wzdłuż folwarków, opanowana przez pewnego rodzaju gorączkę żalu.
Widok stokrotki ukrytej w kępie trawy, promień słońca ześlizgujący się po liściach, drobna kałuża odbijająca błękit nieba, wzruszały ją, rozczulały, poruszały do głębi, budząc w niej wrażenia dawne, niby echa uczuć, które przeżywała, jako młoda dziewczyna, gdy przebiegała wieś, snując marzenia.
Tesame przeżywała wzruszenia, tejsamej zaznawała słodyczy i oszałamiającego upojenia dni słonecznych, kiedy wyczekiwała przyszłości. Wszystko to odżyło w niej teraz, gdy przyszłość była już dla niej zamkniętą. W głębi serca sprawiało jej to jeszcze przyjemność, lecz równocześnie zadawało cierpienie, jak gdyby radość wieczysta świata zmartwychwstającego przenikając jej zasuszoną skórę, oziębłą krew, duszę zgnębioną, nie mogła już w niej rozniecić nic innego prócz słabego, bolesnego odblasku.
Zdawało jej się przytem, że wszystko wokół niej uległo pewnej zmianie. Słońce musi chyba być trochę mniej gorące niż za czasów jej młodości, niebo trochę mniej błękitne, trawa trochę mniej zielona; a kwiaty bledsze i mniej wonne, nie upajały jej już tak mocno.
Jednakowoż bywały dnie, kiedy błogość istnienia przenikała ją tak silnie, że znów zaczynała marzyć, spodziewać się, oczekiwać; bo mimo zaciekłości losu możnaż zamknąć przystęp nadziei w jasny dzień wiosenny?
Szła, szła przed siebie, przez całe długie godziny, jakby pędzona podnieceniem wewnętrznem. Nagle się zatrzymywała i siadała na rowie przydrożnym, by dumać o rzeczach smutnych. Dlaczego nie była kochaną, jak tyle innych kobiet? Dlaczego nie zaznała nawet tych zwykłych radości, jakie daje życie spokojne, ciche?
Niekiedy jednak zapominała na chwilę, że jest starą, że nie ma już nic przed sobą prócz paru lat smutnych i samotnych, że cała droga życiowa leży poza nią; i wówczas, jak gdyby znów miała lat szesnaście, snuła marzenia słodkie, roiła o przyszłości czarownej. Wtem poczucie twardej rzeczywistości raptownie spadało na nią; dźwigała się złamana, jakby ją był przywalił ciężar ogromny, i zgruchotał kości i wolnym krokiem zawracała ku domowi, mamrocząc:
— Och, stara waryatko, stara waryatko!
Rozalia powtarzała jej co chwila:
— Niechże się pani uspokoi; co się stało, że pani znów taka wzburzona?
A Janina odpowiadała smutnie:
— Cóż chcesz, ja jestem teraz jak Pogrom w ostatnich chwilach życia.
Pewnego ranka pokojówka weszła do jej pokoju wcześniej niż zwykle i stawiając na stoliczku kawę rzekła:
— Niech pani szybko wypije, Dyonizy czeka przed domem i zawiezie nas do Peuples, bo mam tam coś do załatwienia.
Janina omal nie zemdlała, wzruszona do głębi; ubierała się drżąca, oszołomiona, od przytomności odchodząc, na myśl zobaczenia ukochanego swego domostwa.
Pogodny błękit rozpinał się nad światem, a konik Dyonizego rozwierzgany, puszczał się chwilami galopem. Gdy dojeżdżali do gminy Etouvent, Janina z trudem chwytała powietrze, takie wzruszenie rozpierało jej pierś; a na widok filarów u bramy wjazdowej, bezwiednie i parokrotnie wyrwał jej się cichy okrzyk: och! och! och! — jak zwykle dzieje się wobec rzeczy do głębi wstrząsających sercem.
Wyprzągnięto konika u Couillardów, a gdy Rozalia ze synem wyszli za swym interesem, dzierżawcy dali Janinie pąk kluczy i zaproponowali, by się przeszła po zamku, gdyż właściciele wyjechali.
Poszła sama, a stanąwszy przed starą siedzibą, nad brzegiem morza, przystanęła, by jej się przyjrzeć. Nic się nie zmieniło od strony zewnętrznej. Zczerniałe mury ogromnego, szarawego gmachu, były tego dnia opromienione uśmiechem słońca. Wszystkie okiennice pozamykane.
Na suknię jej spadła sucha gałązka; podniosła oczy i zobaczyła, że to ze starego wiązu. Podeszła do olbrzymiego drzewa o korze gładziutkiej, jasnej i zaczęła ją głaskać, jak skórę zwierzęcia. Potknęła się na trawie o kawał zbutwiałego drewna; był to ostatni szczątek ławy, na której tak często siadywała ze swą rodziną — ławy, ustawionej tu w dzień pierwszej wizyty Juliana.
Następnie stanęła u podwójnych drzwi sieni wchodowej, których nie mogła odemknąć, gdyż ciężki, zardzewiały klucz nie dał się obrócić w zamku. Nakoniec zgrzytnęły twardo sprężyny, a podwoje, pod pchnięciem Janiny rozwarły się trochę opornie.
Szybko, biegnąc niemal, rzuciła się w kierunku swego pokoju. Nie poznała go z powodu jasnych obić ściennych, lecz otworzywszy okno stanęła wstrząśnięta do najgłębszych fibrów swej istoty, na widok ukochanego krajobrazu, gaju, wiązów, wydmy nadbrzeżnej i morza zasianego brunatnymi żaglami, które w dali wyglądały niby nieruchome punkciki.
Zaczęła tedy obchodzić wielkie mieszkanie opustoszałe. Spoglądała na ściany, szukając skaz dobrze znanych jej oczom. Przystanęła przed małym otworem, wydrążonym w gipsie przez barona, który przypominając sobie młode lata, bawił się czasem laską, używając jej do fechtunku.
W pokoju mateczki znalazła wbitą w ciemnym kącie za drzwiami szpileczkę, ze złotą główką, którą tu kiedyś wpięła (teraz to sobie przypomniała, a później przez cały szereg lat napróżno jej szukała). Nikt jej nie znalazł. Wzięła ją jak relikwię bezcenną i ucałowała.
Chodziła wszędzie, szukała, poznawała niewidoczne prawie ślady na obiciach ściennych, które pozostawiono nietknięte, oglądała po raz niewiadomo który, te dziwaczne postacie, jakie wyobraźnia nadaje często rysunkom na materyałach, marmurach lub cieniach sufitów, noszących ślady czasu.
Krokiem bezszelestnym obchodziła sama jedna olbrzymi, milczący zamek, jakby się przechadzała po cmentarzu. Spoczywało tam całe jej życie.
Zaszła do salonu. Ciemno tu było z powodu szczelnie zamkniętych okiennic i długa upłynęła chwila, zanim zdołała coś rozróżnić; następnie, gdy wzrok jej oswoił się z mrokiem, poznawała kolejno tapety na suficie, po którym przechadzały się ptaki. Dwa fotele stały przed kominkiem, jak gdyby dopiero co na nich siedziano; a woń pokoju, taksamo właściwa pokojom, jak ludziom, woń nieuchwytna, którą jednak dobrze pamiętała, ta słodka, nieokreślona woń starych mieszkań, przenikała Janinę, obsnuwała ją wspomnieniami, upajała. Stała dysząc ciężko, wchłaniając tę atmosferę przeszłości, z oczyma utkwionemi w dwóch fotelach. I nagle, pod wpływem halucynacyi, zrodzonej przez jej skoncentrowaną myśl, wydało jej się, że ich widzi, jak ongi tak często ich widywała — że widzi ojca i matkę, grzejących sobie nogi przy kominku.
Cofnęła się przerażona, plecami uderzyła o drzwi, chwyciła się ich, by nie upaść i trwała tak z oczyma wlepionemi w fotele.
Widzenie znikło.
Stała jeszcze przez kilka chwil zupełnie bezprzytomna; następnie zaczęła powoli odzyskiwać panowanie nad sobą i chciała uciec, obawiając się obłędu. Wtem wzrok jej padł przypadkowo na odrzwia, o które się opierała, i zobaczyła drabinką Kurczaka.
Wszystkie kreski wznosiły się stopniowo, w odstępach nierównych, a cyfry, wyryte obok scyzorykiem, oznaczały lata, miesiące i miarą wzrostu jej syna. Gdzieniegdzie były wyraziste cyfry, pisane przez barona, to znów drobniejsze, przez nią, lub trochą niepewne, nakreślone przez ciotkę Lizę. I wydało jej się, że oto widzi przed sobą dawne dziecko o jasnych włoskach, przykładające czółko do ściany, by zmierzono, o ile urosło.
Baron wołał:
— Janino, w ciągu sześciu tygodni urósł o centymetr.
W wybuchu obłędnej miłości zaczęła całować drzwi.
Wołają ją jednak z zewnątrz.
To głos Rozalii:
— Pani Janino, proszę pani, czekają na panią ze śniadaniem.
Wyszła, nie wiedząc co się z nią dzieje. I nie miała wyobrażenia, co do niej mówiono. Jadła, co jej podawano, słuchała rozmowy, nie wiedząc o czem mówią; prawdopodobnie też odpowiadała na zapytania o stan jej zdrowia, pozwalała się ucałować, sama ucałowała na pożegnanie policzki dzierżawczyni i znów wsiadła do bryczki.
Gdy za gąszczem drzew zniknął jej z oczu wysoki dach zamku, uczuła w piersi szarpanie straszliwe. Czuła, że na zawsze żegna już swe domostwo.
Wrócili do Bateville.
W chwili, gdy miała wejść do nowego swego mieszkania, dostrzegła między drzwiami coś białego; był to list, wetknięty tu przez listonosza pod jej nieobecność. Poznała odrazu, że jest od Pawła, i otworzyła kopertę, drżąc z trwogi.
Pisał:
„Kochana Mamo! Nie pisałem Ci wcześniej, bo nie chciałem, byś odbyła niepotrzebną podróż do Paryża, gdy ja sam ustawicznie się do Ciebie wybieram. W tej chwili jestem zmiażdżony wielkiem nieszczęściem i w ciężkiem znajduję się położeniu. Żona moja jest umierająca, porodziwszy przed trzema dniami córeczkę, a ja nie mam ani grosza. Nie wiem, co począć z dzieckiem, które odźwierna karmi flaszeczką, jak może, lecz boję się, czy zdoła utrzymać je przy życiu. Czy nie mogłabyś się niem zająć? Ja absolutnie nie wiem, co z niem począć, a nie mam pieniędzy, by oddać je komu na wychowanie. Odpisz odwrotnie.
Janina opadła na krzesło, zaledwie zdobywszy się na tyle siły, by przywołać Rozalię. Gdy pokojówka weszła, razem odczytały list, poczem obydwie zapadły w długie milczenie.
Wreszcie ozwała się Rozalia:
— Proszę pani, ja pojadę po dziecko. Nie można go przecież tak zostawić.
Janina odpowiedziała:
— Jedź, moje dziecko.
Znów zamilkły, poczem służąca podjęła:
— Niech pani włoży kapelusz, to pójdziemy do notaryusza w Goderville. Na wypadek, gdyby tamta miała umrzeć, to trzeba, by pan Paweł wziął z nią ślub przed śmiercią, ze względu na dziecko.
Nie rzekłszy słowa, Janina włożyła kapelusz. Tajemna, głęboka radość zalewała jej serce, radość perfidna, którą pragnęła ukryć za wszelką cenę, jedna z tych radości wstrętnych, które każą się rumienić ze wstydu, lecz w najtajniejszych skrytkach duszy sprawiają rozkosz: metresa jej syna jest umierająca.
Notaryusz udzielił służącej wskazówek szczegółowych, które na jej żądanie musiał kilka razy powtórzyć; wówczas pewna, że nie popełni błędu, oświadczyła:
— Proszę się nie obawiać; już ja to teraz załatwię.
Tejsamej nocy wyjechała do Paryża.
Janina spędziła dwa dni w takim zamęcie myśli, że była niezdolną do wszelkiego zastanowienia. Trzeciego dnia otrzymała od Rozalii parę tylko słów, oznajmiających swój przyjazd wieczorem. Nic więcej.
Około trzeciej po południu wsiadła do bryczułki sąsiada, który ją odwiózł do pociągu w Bateville, gdzie miała czekać swej służącej.
Stała na torze, z oczyma utkwionemi w prostą linię szyn, które znikały hen, na skraju horyzontu. Od czasu do czasu spoglądała na zegar. Jeszcze dziesięć minut... Jeszcze pięć minut... Jeszcze dwie minuty... Już... Nic nie ukazało się na dalekiej drodze. Wtem dostrzegła nagle białą plamę, obłoczek, następnie poniżej punkt czarny, który się powiększał, powiększał, biegnąc z błyskawiczną szybkością. Nakoniec ciężka maszyna, zwalniając biegu, sapiąc, przesunęła się obok Janiny, chciwie śledzącej drzwiczki wagonów. Niektóre się otwierały; wychodzili pasażerowie, wieśniacy w bluzach, wieśniaczki z koszykami, małomieszczanie w miękkich kapeluszach. Nakoniec ujrzała Rozalię, niosącą na ręku jakby zawiniątko bielizny.
Chciała iść ku niej, lecz nogi tak się pod nią uginały, że obawiała się upaść. Pokojówka, zobaczywszy ją, podeszła i ze zwykłą swą spokojną miną rzekła:
— Dzień dobry pani; oto jestem, a kłopotu miałam dość.
Janina wyjąkała:
— I cóż?
Rozalia odparła:
— Ta cóż? Umarła tej nocy. Wzięli ślub, a tu jest mała.
I podała jej dziecko, którego nie było wcale widać w zawiniątku.
Janina wzięła je mechanicznie i wyszły z peronu, poczem wsiadły do czekającej na nie bryczki.
Rozalia dodała:
— Pan Paweł przyjedzie po pogrzebie. Myślę, że jutro, o tejsamej porze.
Janina szepnęła:
— Paweł... — i zamilkła.
Słońce chyliło się na skraj nieboskłonu, lśniącą jasnością zalewając zielone równie, tu i owdzie wyzłocone kwitnącym rzepakiem, to znów krwawe od maku. Spokój bezkresny unosił się nad cichą ziemią, w której kiełkowały soki żywotne. Bryczka mknęła szybko, a chłop wciąż mlaskał językiem, by podniecić konia.
Janina patrzyła prosto przed siebie w przestwór podniebny, przecinany niby rakietami, kolistym lotem jaskółek. Nagle ciepło miłe, ciepło istoty żyjącej przeniknąwszy jej suknię, dotarło do kolan, przejęło jej ciało; ciepło to pochodziło od drobnej istotki, śpiącej na jej kolanach.
Ogarnęło ją wzruszenie bezgraniczne. Odsłoniła szybko twarzyczkę dziecka, którego jeszcze nie widziała: córeczki swego syna. A gdy maleństwo pod wpływem światła rozwarło błękitne oczęta i poruszyło usteczkami, Janina zaczęła je ściskać, gwałtownie tulić do piersi, obsypując pocałunkami.
Aż Rozalia, zadowolona i nadąsana, musiała ją napominać:
— Dosyć już, dosyć, pani Janino, bo zacznie płakać.
Po chwili, odpowiadając zapewne własnym myślom, dodała:
— Widzi pani, życie nie jest nigdy ani tak dobre, ani tak złe, jak się myśli.