Życie na niby/Historia trzech godzin
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Życie na niby |
Podtytuł | Szkice z lat 1939—1945 |
Wydawca | Książka i Wiedza |
Data wyd. | 1957 |
Druk | Toruńska Drukarnia Dziełowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy w niedzielnym wydaniu Krakauer Zeitung — był to dzień 14 stycznia 1945 — komunikat Oberkommando der Wehrmacht obwieścił, że nieprzyjaciel w piątek przystąpił do dawno oczekiwanego ataku na całej rozciągłości frontu wschodniego: Serock, Warka, Baranów — już od ubiegłego wieczoru wiadomość ta była mi znana. W Krzeszowicach mieszkałem w domu przy uliczce ogrodów, a liczącej wszystkiego dwa budynki. Uliczka zamykała się od wschodu wciśniętą pomiędzy dalsze budynki i ogrody parcelą budowlaną o niewielkim od lat, lecz podstawowym płodozmianie: żyto, kartofle, żyto, kartofle.
Poprzedniego wieczoru nie trzeba było natężać uszu. Wystarczyło zawiesić rozmowę, by dotarł nieustanny, głęboki pomruk dalekiego frontu. Ten sam, co w upalnych dniach z końca lipca, później na długo zamilkły. Wysłuchiwaliśmy go wówczas w późne godziny nocne, młody księżyc przygasał nad cmentarzem. Okna mojego pokoju patrzyły na wzgórze ponad miasteczkiem, zagradzające od zachodu horyzont, na rąbek białego muru cmentarnego.
Od lipca zmieniło się wiele. Ta jesień była niewypowiedzianie ciężka. Zrazu wyglądało wszystko na jedną więcej niepoważną i groteskową zabawę pod batutą swastyki, na jakąś majówkę w nieznanym stylu. O świcie w jeden z pierwszych dni sierpnia spędzono rozkazem mężczyzn na targowisko miejskie. Łopaty, robocze ubranie. Spisano, zliczono, po kilku kilometrach leśnej drogi przystanęliśmy w rozprażonym mimo wczesnej godziny zagajniku. Już tam zwijali się górnicy śląscy. Na przestrzał lasu wytyczona prosto przecinka była już wykarczowana. Sąsiedzi — rymarz, murarz, sędzia, podmajstrzy budowniczy — dziwili się dobrotliwie, że profesor umie się obchodzić z łopatą. Tłumaczyłem rzeczowo, że przecież przez całą wojnę sam zarywam ogród. W mojej okolicy przekopywanie na wiosnę ziemi w ogrodach nazywa się zarywaniem. Zarywałem teraz — rów przeciwpancerny. Z ochotą wierzyło się, że czołgi radzieckie są tuż i tyle robota im przeszkodzi, co koniowi wybój na szosie.
Mijały jednak tygodnie i miesiące. Z obronnej improwizacji począł wyrastać system. Majówka dawno się skończyła. Wśród jesiennego błota daremnie było nasłuchiwać frontu w uliczce. W odległej o parę kilometrów Rudawie, w pięknej wsi Nielepice z krzyżem na wapiennej skale, spod którego widać Kraków, budowaliśmy betonowe bunkry. Linia obronna rozrastała się w głąb. W grudniu dotarła tuż pod uliczkę. Ogrody od wschodu położone przeciął nowy rów przeciwpancerny. Jasne było, że siedzimy na pasie, z którego Niemcy zamierzają bronić dostępu na Śląsk, jeśli przyjdzie im oddać Kraków. Z Warszawy, w przejeździe do Zakopanego i do Goszyc, pojawili się Jerzy Andrzejewski, później Czesław Miłosz z opowiadaniami o losach swoich i nie swoich rękopisów.
Czekało się. Czekało się wśród dwóch przepowiedni strategicznych. Jedna już się spełniła. Od tego, czy i druga się spełni, zależał los okolicy. Oto siedząc gdzieś z początkiem lipca na wzgórzach obramujących od północy dolinny rów, jaki od Krakowa ciągnie się ku Krzeszowicom i tam kończy, mówiłem przyjacielowi — tędy najlepiej przeprowadzić linię obronną, obstrzał na dolinę obustronny. Wszyscy podówczas byli strategami!
Kiedy w niewiele tygodni grzebaliśmy się w ciepłym piasku przeciwpancernym, śmieliśmy się z tej spełnionej zapowiedzi. Bo wtedy obowiązywała już inna przepowiednia strategiczna. Wierzyli w nią wszyscy, a najmocniej ci, którym po ogrodach zasklepiono bunkry: — Ruski nie jest taki głupi, żeby od przodu szedł na bunkry. Oni już swoje rozpatrzenie mają, a śpiegów tyż, i obeńdą od Racławic i Czubrowic. (To znaczy od północy). W Racławicach i Czubrowicach powtarzano zapewne to samo, przesuwając sam manewr jeszcze bardziej na północ.
A to — kończył znajomy gospodarz wskazując na betonową kopułkę — przyda się kobiecie na kwaśne mleko. — Po czym rozpoczynał dygresyjną opowieść o włoskim froncie, bo cała wiedza militarna dorosłych chłopów z tych stron, byłych poddanych c. k. monarchii austro-węgierskiej, pochodzi z Krasu i znad Isonzo. Kto zaś pamięta książki Zegadłowicza, ten wie, że tak groźna, kiedy ją przebywać w Hemingwaya „Pożegnaniu z bronią“, rzeka Tagliamento służy tutaj jedynie jako fonetyczna podbudowa dla bardzo soczystego przekleństwa.
Ten drugi dogmat miał się teraz sprawdzić wśród zimowego krajobrazu. Niepewność jest przebiegła i posiada swoje pociechy i wykręty. Rzeki były zamarznięte, bezśnieżne pola stężałe i rude. Tylko wyżej, pod lasami, smużki śniegu. Ponieważ i tajne nauczanie, i wiele spraw innych wiązało z Krakowem, postanowiłem pojechać, póki jeszcze koleje są na chodzie. We wtorek, 16 stycznia. Chętnych do ujrzenia Krakowa przed oblężeniem było wielu. Wierzyło się bowiem stanowczo, że Kraków będzie oblęgany i że Wawel jednak jakoś ocaleje. Miasto było przystosowane do obrony i walk ulicznych. Nie wiem, czy burząc zapory przeciwczołgowe, czy usuwając strzelnice w narożnych domach — zarząd miejski przechował plan tych umocnień, który by świadczył w przyszłości o niedoszłej kupie ruin, jaką pozostałoby to miasto, gdyby cofające się spod Tarnowa dywizje niemieckie nie zostały uprzedzone. Po Mogilany sięgał język, którym się cofały obok zajętego już Krakowa, rozbite działa i czołgi stoją na mogilańskiej górze.
Mieszkania przyjaciół, do których wstępowałem w te dwa ostatnie dni okupacji, były przygotowane na dwie ewentualności: na oblężenie albo na Pruszków. To znaczy wszędzie powściubiano podstawowe zapasy i niezależnie od nich wszędzie też stały gotowe do podjęcia za uchwyt walizy z wyborem ubrań, bielizny, skarpetek i butów, dokonanym według pruszkowskich doświadczeń Warszawy. W pierwszych dniach stycznia znów ścigani z Krakowa, znów wywlekani w nocnych łapankach nieszczęśliwcy byli w tej mierze ekspertami.
I znów przepowiednie strategiczne. Jestem u Krystyny Grzybowskiej. Rozmawiamy o napisanej przez nią historii teatru krakowskiego, o tekach dziadka, Karola Estreichera, o korespondencji Marii Trębickiej, później Faleńskiej, o wszystkich rękopiśmiennych skarbach estreicherowskiego rodu. — Gdzie to ukryć na czas oblężenia? — pyta pani Krystyna fachowca od rowów przeciwczołgowych. — Chciałabym do Archiwum Akt Dawnych miasta Krakowa, nie wiem, czy punkt bezpieczny, jak pan radzi?
Wtedy, pamiętam, urządziłem fachowy wykład strategiczny. Archiwum Akt Dawnych znajduje się, jak wiadomo, na rogu ulicy Siennej i św. Krzyża, nieco odchylone od linii ulicy Siennej, fasadą skierowane ku Starowiślnej spiętej u góry łukiem III Mostu. Hamując tramwaj od mostu, ruszając z kolejnych przystanków, widzi je motorowy przed sobą przez całą długość wyciągniętej jak na Kraków ulicy. Tłumaczyłem, że dla czołgów sowieckich wdzierających się od Podgórza ten budynek będzie tarczą strzelniczą. Dogmat manewru od północy nie znajdował zastosowania w obliczu cennych papierów. Dla urodzonej krakowianki argumentacja była niezbita. Rękopisy pozostały w piwnicy przy ul. Sobieskiego.
Środa 17 stycznia była dniem słonecznym i przemglonym, jak zawsze w Krakowie. Przez III Most, wzdłuż Wisły, gdzieś od Niepołomic i Brzeska Nowego, po obydwu wałach przemykały pospiesznie i bez wyraźnego szyku gromadki w mundurach Organisation Todt, Arbeitsdienstu. Obok jacyś spieszeni lotnicy. Kuchnie polowe bez ognia. Starowiślną w stronę Podgórza i frontu ciągnęły inne gromady. Mundury SS. Przystanąłem podsłuchać języka. Był ukraiński. Więc i Kraków?... Opowieści warszawskich przyjaciół stały się dotkliwie bliskie, jak ręka, która nagle z ciemności spocznie na ramieniu.
Postanowiłem odjechać do Kressendorfu pociągiem odchodzącym o godzinie dwunastej trzydzieści. Od tego miejsca wspomnienia zaczynają być bardzo dokładne. Całe planty były podówczas obwieszone głośnikami. Przechodziłem obok Towarzystwa Przyjaciół Sztuk Pięknych, godzina jedenasta. Ten znad głowy charczy, że szybkie oddziały nieprzyjaciela dotarły do źródeł Pilicy (Quellengebiet — niemieckie terminy, kiedy się zrosną, zamiast być dokładne stają się wieloznaczne), gdzie toczą się z nimi ciężkie walki. A potem jakieś baśnie o najbliższych terminach płatności podatkowych.
Te słowa wystarczą: Quellengebiet von Pilica. Miasteczko o tej nazwie w północnym kącie powiatu olkuskiego. Jakaś wycieczka w latach gimnazjalnych, Rabsztyn, Ogrodzieniec, Pustynia Błędowska. Słowa o źródłach nie są dla mnie tylko słowami, lecz pobudzeniem krajobrazu podmokłych, torfiastych łąk. Leżą te łąki dobrze na północny zachód od Krakowa. — Ruski nie taki głupi — powiadał znajomek w Nielepicach.
Wiadomość oznacza, że za kilka dni może być przecięta komunikacja z Katowicami. Staram się odtworzyć wiernie ówczesne rozumowanie i nie będę udawał, że miałem jakiekolwiek przeczucie tego, co zajść miało w trzech następnych godzinach. Poszedłem spokojnie na dworzec. Tam dopiero stało się jasne, że wypadki mają już tempo inne, pospieszniejsze nawet od nadziei i przewidywania. Wpuszczono nas na peron, by w niewiele minut charknąć przez głośnik, że pociąg do Katowic mający jechać przez Trzebinię pojedzie na Oświęcim i pasażerowie do bliższych stacji nie mają po co nadal czekać. Perony zatłoczone, niebo rozjaśnione i bez jednego samolotu, żadnej z września 1939 roku oznaki nadciągającego frontu. Także wbrew przewidywaniu i schematowi!
— Źródła Pilicy sięgają widocznie aż po wał kolejowy przez Krzeszowice do Katowic — oświadczyłem sobie. — Wobec tego idziemy piechotą. Natychmiast. Do zmroku odbędę tych dwadzieścia parę kilometrów.
Ulicą ku przejazdowi kolejowemu i ku Bronowicom ciągnie kolejka samochodów wojskowych. Przetkane osobowymi, przetkane zwykłymi ciężarówkami. Te o śmiesznych kotłach na gaz drzewny, jak żelazne piece prowincjonalnych zajazdów. Dużo waliz na tylnych siedzeniach wozów osobowych. Poprosić o miejsce? Przecież pojadą przez Krzeszowice. Coś odradza tę decyzję. Odmowę umacnia widok po lewym ręku. Na polach za poprzeczną, rzadko zabudowaną ulicą przedmiejską samotne parterowe domy i płoty, już w pobliżu przejazdu kolejowego krzątanina. Żółcieje świeżo wykopana glina, ustawiają dwa działa. Ku zachodowi wycelowane. Ich szczątki po dzisiaj dzień sterczą na owej pozycji.
Po przekroczeniu toru, na którymś z bronowickich zakrętów, w bełkot motorów zaczyna się wdzierać jakiś inny, dalszy łoskot. Zrazu uszy nie umieją go umiejscowić wśród zapamiętanych głosów. Gdy się już umiejscowił, nadzieja jeszcze się broni przed zawodem. Od północy dokładne sapnięcia dział. Terkot karabinów maszynowych coraz wyraźniej nakłada się na huk motorów. Gaśnie, odzywa się znów. Samochody ku niemu przyspieszają biegu, jakby wystarczyło wyminąć strefę niebezpiecznego głosu. Naciągam kroku.
Znacie dobrze ten kraniec Pasternika, z którego szosa gwałtownie opada w dół w stronę Zabierzowa i szeroko ku prawej i lewej otwierają się krajobrazy. Ku lewej skłębione w niedalekie lasy, ku prawej rozległe i bezdrzewne, przekrojone wybojami dolin ujętych w wapienne skały. U któregoś z tych wylotów siedziało się w lipcu prorokując strategię, a otóż — tutaj widowisko staje się absolutnie przejrzyste. Nie tylko dla mnie. Wzdłuż szosy ciągną gęsto inni piechurzy — cywile.
Samochody z rozpędu staczają się ku kotlinie, ale tam gdzie droga odgina nieco w lewo, zjeżdżają na ośnieżone pole, wyją zmienianym biegiem i nawracają ku górze. Dalej szosa, aż po wał kolejowy, już pusta całkowicie. Na wale kolejowym, na polach tryskają rudawe i brudne wachlarze, ziemia ostro stęka. Jakiś oddział w hełmach policyjnych i białych płaszczach ochronnych rozkłada się w tyralierę na skraju akacjowego zagajnika przesłaniającego stary fort na prawo od szosy. Po chwili na garbie wzgórz od Ujazdu, Modlnicy, opadającym ku kotlinie, zaczynają wytryskiwać w coraz bardziej mgłami zasnute niebo białe igiełki. Tryska ich cały grzebień, rozpływa się w warkoczykach z dymu.
Widowisko jest bardzo jasne. Szosa i wał kolejowy pod obstrzałem. Sądzę, że artylerii, jeszcze nie wiem, że czołgów. Garbem tym niegdyś przebiegała granica Galicji i Królestwa Kongresowego, Ojców był już za granicą. Z góry chełmskiej Kongresowiacy poprzez jej linię oglądali rozpostarty w kotlinie Kraków i jego wieże. Od tego granicznego garbu nadciąga linia bojowa. Patrzę na zegarek — dochodzi pierwsza.
Wracać do miasta, które ma być oblęgane? Nonsens. Szosą na wprost pod ogień? Drugi nonsens. Należy tak uczynić, by możliwie rychło linia walki przeskoczyła przez człowieka. Zatem skręcić na prawo, ku grzebieniowi z cicho tryskających igiełek, który w moim ówczesnym, przez kwadrans ważnym pojęciu oznaczał cofających się Niemców. Świece dymne nad ich linią oznaczał.
Zeszedłem szosą niżej, do miejsca gdzie niedawno nawracały samochody. Już teraz nie nadpływają od miasta. Pozostało po nich zbrużdżone rozdroże w poprzek asfaltowej jezdni. Ruszam wprost boczną drogą na wieś Brzezie. Tak, Spytek z Brzezia, ten z „Krzyżaków“. Następna wieś — Kobylany. Tak, Domarad z Kobylan, ten spod Grunwaldu.
Po kilkuset metrach widowisko rozjaśnia się ostatecznie. W płytkim rowie przy twardo zamarzniętej i słabo jeżdżonej drodze żołnierze niemieccy. Okryci zielonymi płachtami, cekaemy gotowe do strzału. Obstrzał artyleryjski nagle ustaje. Nie słychać również karabinów. Pytam żołnierza z wnętrza dłoni kopcącego spiesznie papierosa, gdzie jestem właściwie. Obok schylone przemykają się jakieś cywilne postacie. — In Niemandsland. — A rakiety? — Das sind schon die Russen gegenüber.
Rozumowanie sprzed kwadransa poczyna się błyskawicznie sprawdzać, lecz miejsce nie do promenady. Dobiegamy do dużego obejścia u skrzyżowania dwóch polnych dróg. W kępie drzew stodoły, jakieś zabudowania gospodarcze, garnki gliniane na płocie i zapomniana, blaszana od mrozu spódnica. Obejście obsadzone przez drużynę niemiecką. Mają pięści przeciwpancerne, żadnej cięższej broni. Przykucnęli przy kamiennym narożniku drewnianej stodoły.
Na wale kolejowym ukazuje się lokomotywa, stacza się od Krakowa, przyczepiony jeden wagon towarowy. Wał znów zaczyna pryskać brudnymi wytryskami. Jakieś postacie wyskakują z wagonu i przepadają za wałem. W kilkanaście dni później, znów piechotą, wzdłuż toru do Krakowa maszerując na pierwsze zebranie Związku Literatów, mijamy zastygły, z wygaszoną lokomotywą, z niej i wagonu złożony pociąg. Wiózł saperów mających wysadzać w powietrze urządzenia kolejowe. Zdołali rozsadzić wybuchem nastawnie w Mydlnikach. Do mostów przed Zabierzowem już nie dotarli. Lokomotywa otrzymała pocisk w korbowody. Na wagonie skrupulatny saper nagryzmolił kredą — min niet.
Ogień znów cichnie. Zagroda wygląda na zasadzkę na czołgi. Trzeba umieścić się gdzie indziej. Tylko czemu Niemcy w ogóle nie odpowiadają na ogień, i ci spod akacji, i ci z rowu przydrożnego?
Przebiegam wzdłuż drogi od drzewa do drzewa. Wieś niedaleko. Od równej płaszczyzny śnieżnej podnosi się łańcuch sylwetek. Nieskładnie, jak dzieci przy zabawie w chowanego. Igiełki z dymem w górę nad nimi. Więc to chyba już. Postaci nagle zapadają się, nad drogą zacina coś batem. Raz po raz i przenikliwie. Cholera, rozpoczęli ogień karabinowy. Padam do rowu. Rów bardzo płytki, parapet drogi nisko, zacina nad nią wciąż batem. Sucho w gardle, śnieg połykany nie smakuje nawet w przypomnieniu.
Nie rozumiem również, co ma oznaczać niski, huczący huk gdzieś przede mną, od strony, gdzie droga dobiega wioski. Domy, drzewa, cóż za bąki tak huczą w styczniu? Nagle kilkaset metrów przede mną drogę przekracza obły bąk z wysuniętym ryjem — jeden, drugi. Jest ich sześć. Rozprowadzają się w wachlarz po płaskiej łące, spod szczupłego śniegu przeziera zmarzła trawiasta szczecina, i jak nagonka na zwierza suną równo. Nie strzelają. Ten najbliższy drogi rośnie wprost na linii moich oczu. A jeśli mu się zechce plunąć i sprawdzić, co to właściwie leży w rowie, dobrze widoczne na śniegu gęstszym właśnie u skraju drogi?
Na szczęście nad drogą ustało. Znów biegiem do jakiejś zagrody, nie osłaniają jej drzewa, niedawno zbudowana, znów gwiżdże blisko, dół na gnój w ogrodzie, wskakuję. Jestem już trzeci taki mądry. Sąsiad śmieje się i pokazuje draśniętą od kuli dłoń. Coś tam do siebie pogadujemy i dopiero kiedy kołki w płocie zaczynają trzaskać wyłamywane — widzimy żołnierzy sowieckich sunących do nas z okrzykiem i wymierzonym karabinem: — German? German?!
Zamiast się ucieszyć czy coś ludzkiego powiedzieć, doskakuję do pierwszego z brzegu i wrzeszczę: — Po jaką cholerę strzelaliście do nas, przecież widzieliście cywilów? — Żołnierz widocznie coś rozumie, wybałusza oczy, łeb pod hełmem ma obwinięty czymś jak stara pończocha, odpowiada: — Polskie partyzany też do nas strzelali. Skąd mam wiedzieć, coś ty za jeden? Wojna! — Od razu pyta, czy mam papierosy. Ponieważ nie palę, opiera się o karabin i na skrawku gazety skręca z własnego tytoniu. Sięgnąwszy po wszystko w kieszeń. Nagle przypomina sobie widać użyte co dopiero słowo wojna, doskakuje do mnie — a gdzie ty widział Germanca? A gorod Kraków gdzie?
Wtedy i ja przypominam sobie, że przecież wojna. Opowiadam szybko o zagrodzie z zasadzką. Raportują to oficerowi. Usiłuje ją znaleźć na mapniku. Pokazuję palcem w krajobrazie. Czołgi przejechały, minęły nasze obejście. Niemcy dalej milczą. W ogóle nie spróbowali ani obrony, ani ucieczki. Towarzysze przygody, którzy później nadciągnęli, widzieli ich w niewoli.
Oficer jeszcze pyta, skąd i po co idziemy. Na czyjś gest sięgający po dokumenty macha lekceważąco ręką. Ruszamy dalej na Brzezie, na Kobylany. Kilka nowych czołgów, doliny i wzniesienia po prawej milczą i nie wypuszczają sztucznych ogni. Patrzę na zegarek: wpół do trzeciej. Słońca nie widać. Napłynęły gęste mgły, siada szron.
I wtedy, pamiętam doskonale, ogarnia widza coś w rodzaju zawiedzionego zdziwienia — więc to wszystko? Więc już się stało? Więc TAK WYGLĄDAŁO?!
Za wsią jest cisza, coraz głębsza cisza wczesnego wieczoru. Nie zatelepie wóz, nie zaszczeka pies. Spokój również od strony Krakowa. Mgły same się rozdmuchnęły. Idę śpiesznie, towarzysze gdzieś się rozeszli, od wschodu powstaje księżyc. Więc to naprawdę już? Wygnieciony własnym ciałem rów, żołnierz z papierosem, czołgi w łuk złożone, wszystko to nierealne. Na pustej drodze wrzeszczą wrony.
Dopiero po czasie, po kilku tygodniach będę wiedział, że wszystko to było właśnie jedną z najbardziej realnych rzeczy, jakie udało mi się zobaczyć i przeżyć. Będę wiedział, jak godnym zapamiętania skrawkiem życia własnego, okupacji i frontów są te trzy godziny, od źródeł Pilicy na krakowskich plantach po czołgi na łące pod Brzeziem. Nie znam nazwy oddziału, który napotkałem wówczas. Pamięć nie odtwarza ani jednej twarzy żołnierskiej, niczego prócz garści gestów i zdań. Lecz wiedzieć będę, że to spotkanie pod Brzeziem należało do jednego z ważniejszych fragmentów manewru okalającego Kraków od zachodu: przecięcie szosy i linii kolejowej wiodącej na Katowice.
Opowiedziane godziny miały swój dalszy ciąg, o którym już krótko. W Rudawie patrol niemiecki przy bunkrach budowanych przez strategów krzeszowickich. Bunkrów tych nie zdołali Niemcy uzbroić w artylerię, nie zdążyli w ogóle wprowadzić do nich jakiejkolwiek załogi. Nie chcą wierzyć mojej opowieści. W Krzeszowicach normalnie Niemcy i normalnie bimber po długim marszu zimowym. Tak bardzo normalnie, że kiedy następnego ranka — czwartek 18 stycznia — nowi przybysze z Krakowa opowiadali, że we środę był to tylko wypad, po którym czołgi radzieckie się wycofały — całkowicie wierzyłem.
Czwartek pod potarganym przez samoloty sowieckie dachem, noc w piwnicy, działa całą noc gadały nad miasteczkiem, w lasach, gdzieśmy ryli pierwsze rowy, magazyny amunicji szły w powietrze wśród fantastycznie kolorowego fajerwerku — i o świcie, w piątek 19 stycznia, na rogu uliczki, którą od wschodu już w lipcu niosły się pomruki frontu, przystanął pierwszy patrol z pepeszami. Teraz wiedziałem, że już jest na pewno i naprawdę. Przyszli drogą od Czatkowic, z północy, jak tego pragnął dogmat strategiczny całej okolicy. Poryte naszymi łopatami pola i ogrody milczały.
Opowiastka o trzech autentycznych godzinach, wiem to nie mniej dobrze, jest opowieścią ziarnka piasku o tym, co czynią fale.
26 grudzień 1946 r.