<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST XIX.
EDWARD DO ALBINY.

Niepokoi mnie milczenie twoje, Albino. Czy nie masz dla mnie słowa wzmocnienia i współczucia? czy potępia mnie duch twój wysoki? Ja przywykłem otwierać ci serce moje na oścież, przywykłem nie lękać się twego oka i twego sądu, a choć nie zawsze zgadzają się myśli nasze, gdy jestem z tobą, czuję iż jestem w prawdzie i śmielej idę naprzód drogą moją. Czemu opuszczasz mnie wśród rozłamań życia, gdy najwięcej potrzebuję słyszeć głos twój w równej zawsze strojny mierze, jak mówi poeta? Czyż tracić mam naraz wszystko co ukochałem?..
Tutaj, śród obcych ludzi; pod obcem niebem, śród obcej natury, bardziej niż kiedykolwiek potrzebuję słów twoich. Miesiące przeszły, a ja ich nie mam. Wszerz i wzdłuż przejechałem Italią, widziałem najcudniejsze dzieła sztuki i najrozkoszniejszą naturę, a serce moje pozostało martwe. Zasiadałem śród koła biesiadników, śmiałem się z wesołymi, szalałem z szalejącymi, próbowałem rozgrzać serce przy bijącej piersi, próbowałem zapomnieć śród szału rozpusty, a zawsze coś w głębi mnie pozostało martwe. Struna zachwytu, zapału, wesela, nie mówię już miłości, nie zadźwięczała nigdy, a jeśli odezwała się kiedy, to jękiem tylko głuchym, jękiem wspomnień.
Widziałem dziewice piękne jak posągi Fidyasza, widziałem twarze niewinne jak madonny Perugina, ale to nie była ona, Albino, to nie była Idalia, i oko moje odwracało się od ich piękności, serce od ich serca. Świat ten jest dla mnie martwy i pusty, niema już dźwięku któryby mnie nęcił. Nieraz śród wesołego koła towarzyszów, śród uczty pijanej, słowo, spojrzenie jedno wprawia mnie w marzenie głuche. Myśl moja ucieka od obecności w przeszłość zapadłą, i pragnie ciszy przynajmniej, jeśli nie spokoju. Razi mnie wesołość którą sam wywołałem, rażą ludzie któremi sam się otoczyłem, i ze zmąconą myślą zapytuję siebie: co robię tutaj pomiędzy niemi, na czyją cześć gram tę nędzną komedyą, kogo okłamać nią potrafię, gdy sam ni serca, ni wspomnień zmylić nie mogę nigdy?
I uciekam z gwaru i tłumu, przez trawę zarastającą ulice, przez pola gruzem zasłane starego Rzymu.
Zima tu smętna, łagodna i cicha jak jesień północy; blade róże i białe fijołki kwitną pośród ruin, zaściełają murawy. Cyprysy smętne, żałobne swe piramidy wznoszą z po za parkanów i murów, obok strojnych drzew pomarańczowych. Stara Roma na przeciwieństwo miast innych, rozpieranych przez wzrastającą ludność, ścieśnia się codzień; ogrody i pola wkroczyły w miasto, rozsiadły się na rumowiskach pałaców i świątyń. Pustka walczy tu wszędzie z człowiekiem — i walczy zwycięzko.
Rzadki mieszkaniec przesuwa się powolnie; gdzieniegdzie lazzaron, udrapowany dziurawym płaszczem, z twarzy i kształtów podobny do starożytnego posągu, wyciąga się na słońcu. Czasem kobieta jaka, w malowniczym stroju, przejdzie, rzucając na przechodnia obojętnem a iskier pełnem okiem.
Cudzoziemcy skupiają się około Corso. Unikam tej napływającej lawiny, która teraz zwiększa się codzień, coraz bardziej czcza i świegotliwa przy nadchodzącym karnawale.
Rzym będzie bawił się i szalał, a raczej w Rzymie będą bawić się i szaleć.
Ja mieszkam za miastem prawie, na piazza Barberini; to dzielnica artystów. Ogrody otaczają mnie w koło, a naprzeciw wznosi się kościół kapucynów, budową i kolorem przypominający nasze skromne klasztory, stojące gdzieś na żółtym piasku w pośród wieńca lasów sinych, a kiedy widok ludzi znudzi mnie i zmęczy, uciekam do siebie, i tutaj na jednam z tych wewnętrznych tarasów, jakie mają prawie wszystkie domy włoskie, odpoczywam znużony życiem które wiodę, a którego jedynym celem jest ogłuszyć się, zapomnieć. I oko moje zatrzymuje się na klasycznych kształtach, pełnych spokojnej powagi, które tutaj są cechą ludzi, ich dzieł i natury nawet. Góry zamykające widnokrąg nie łamią się w ostre szczyty, nie rozpadają w wąwozy, ale wdzięczną okrągłością harmonizują z barwą nieba, z kulistością drzew pomarańczowych, z piramidalnym kształtem cyprysów. Powietrze jest ciche, bez wiatru, bez dźwięku; wiosna niema tutaj rozkipienia życia cechującego zmartwychwstającą naturę naszę. Słońce, ludzie, niebo i ziemia, mają coś tej powagi, tej ciszy greckiej, wiejącej od ich posągów. Fontanny biją i szemrzą na wszystkie strony, a na tem tle odbija się tylko czasem rytmiczne uderzenie dłuta mego starego sąsiada, rzeźbiarza, brzmi czysta nuta romańskiej piosnki, śpiewana przez jego córkę, szesnastoletnią Laurettę.
W biedzie i nędzy, wśród ciasnych ścian domowych wykwitła ta dziewczyna jako kwiat prawdziwy; w sieroctwie i samotności nie straciła barw ni sił żywotnych. Lauretta, to istne włoskie dziecię; zda się powstała z promieni słońca, złożona cała z blasków jak skwarny dzień południa. We włosach jej czarno-szafirowych, jak noc tutejsza, błyszczą gwiaździste, wielkie, srebrne szpilki, któremi Transteweranki ubierają głowy. Matka Lauretty Transteweranką była i zostawiła córce w jedynej spuściźnie swą klasyczną piękność i strój wdzięczny. Oczy jej palą spokojnem wejrzeniem, niewiadome własnej potęgi, usta wilgotne zdają się wzywać pocałunku, gdy śpiewa czystym a silnym mezzo sopranem ludową piosnkę, której wyrazów namiętnych snadź jeszcze pojąć nie umie.
Siedzi pochylona nad ręczną robotą, kwiat granatu wpięła we włosy, szkaplerz spada jej na piersi podnoszące biały rąbek koszuli. Siedzi w oknie ciemnej, wilgotnej izdebki, jak ptaszek w klatce, i kiedy niekiedy przerywa piosnkę i spogląda na mnie ciekawie, uważnie, ognistemi oczyma; potem znów schyla głowę i szyje dalej śpiewając.
Ja na nią spoglądam wzajemnie, a gdy odchodzę, ona żegna mnie uśmiechem i skinieniem głowy.
Później ojciec jej powraca po całodziennej pracy, a ona przygotowuje mu skromny posiłek. W święto włoży wstążkę na głowę, staranniej utrefi włosy i z ojcem pójdzie do kościoła; oto jej całe monotonne życie i monotonne rozrywki. A jednak wydaje się szczęśliwą i szczęśliwym będzie pewno ten co ją pokocha, kogo pokocha ona całem, nierozłamanem, niesfałszowanem sercem, z prostotą i prawdą, bez nieufności i wstecznej myśli, bez pamięci na siebie. Istoty podobne bywają zwiedzione, ale same nie znają fałszu ni zdrady, nie znają tych wyrafinowanych uczuć i myśli, które stanęły pomiędzy mną a Idalią.
Gdyby cokolwiek w świecie, Albino, mogło ukoić wspomnienia, to pewno tutaj znalazłbym spokój, owiałaby mnie cisza otaczającego świata. Ale daremnie! Idalia prześladuje mnie jak widmo, wszystko przywodzi mi ją na pamięć. Widzę ją w mgle i słońcu, w cieniu i w promieniach, we śnie i na jawie. Widzę ją ciągle. Czy dlatego że ona jest niepodobieństwem, jedyną istotą której zapragnąłem a osiagnąć nie mogłem?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.