Życie za życie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Życie za życie
Podtytuł Powieść
Wydawca Redakcja „Mód Paryzkich“
Data wyd. 1822
Druk Władysław Szulc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ŻYCIE ZA ŻYCIE.
POWIEŚĆ
PRZEZ
Waleryę Marrené.
(Morzkowską)
WARSZAWA.
NAKŁADEM REDAKCYI MÓD PARYZKICH.“
ulica Hr. Kotzebue Nr. 1.
1882.


Дозволено Цензурою.
Варшава 5 Августа 1882 г.



Warszawa, drukiem Władysława Szulca i S-ki, ulica Niecała Nr. 1.




WSTĘP.


Miałem dwadzieścia trzy lata, gdy po raz pierwszy poznałem stryja mego. Nagłe nieszczęście, niespodziana śmierć ojca, powołała mnie do kraju z zagranicy, gdzie kończyłem nauki. Powróciłem do rodzinnego domu i zastałem matkę w grubej żałobie, braci i siostry sierotami.
Ojciec mój był jednym z tych cichych, niezmordowanych pracowników, dla których majątek rozwija tylko zakres działalności; wychowany byłem w tych zasadach, w tym kierunku. Teraz nagła śmierć jego, zwaliła na mnie cały ciężar zarządu rozległego majątku i prowadzenia dalej przedsiębierstw, w które z umysłem czynnym, z nieustanną pracą rzucił wielkie kapitały.
Czułem i rozumiałem niepowrotną stratę jaką poniosłem, ale niewolno mi było oddawać się żalowi i w nim zamykać. Przyszłość rodziny, przyszłość myśli, którym mój ojciec życie poświęcił, wymagały całej energii mojej.
I tak w pierwszych latach młodości wciągnięty zotałem w nieubłagane koło obowiązków twardych, nieledwie przenoszących siły moje. Brakło mi doświadczenia i wprawy, brakło mi tego bystrego schwycenia przedmiotu i rzutności opartej na pewnikach, która cechowała ojca mego; musiałem ją zastępować pracą i wolą.
Wówczas to po raz pierwszy poznałem stryja Edwarda. Oddawna jednak imię jego, powtarzane półgłosem przy rodzinnem ognisku, jak legenda tajemnicza dręczyło ciekawość dziecinną i niepokoiło mój umysł; marzyłem o nim, śniłem czasami. Stryj mój, o kilka lat młodszy od ojca, samotny odludek-artysta, długi czas błąkał się po obcych krajach, często lata całe nie dając wieści o sobie. Powrócił wreszcie i osiadł w Polsce, ale dla rodziny i kraju straconym pozostał. Pomimo ogromnego majatku wiódł życie pustelnicze prawie; twarze ludzkie odstraszały go niejako; zerwał wszystkie stosunki, łączące go ze światem, i nawet ojciec mój, któremu powierzył całe swoje mienie, widywał go zrzadka, dla załatwiania tylko koniecznych interesów. U nas nie bywał nigdy. Jakie były stosunki pomiędzy braćmi? nie wiem. Ojciec mój, człowiek czynu i pracy, był skąpym w słowa; i ja też byłem za młody jeszcze, w czasie gdym opuszczał dom rodzicielski, by mógł mówić zemną jak z człowiekiem i powierzać mi tajemnice rodzinne. Nie wiedziałem nawet czy on sam znał przyczyny tego dzikiego osamotnienia brata.
Czasem tylko, gdym się zabłąkał na polowaniu, wśród otaczających nieprzebranych lasów, widziałem zdaleka dom jego, nad stromym wąwozem, zawieszony na skale, zbudowany w kształcie wieży gotyckiej z czerwonej cegły, której krwista barwa odbijała od otaczających jodeł i świerków. Ta wieża otoczona wysokim murem, wraz z przestrzenią lasu stanowiącą jakoby jej ogród, panowała zdaleka nad dziką okolicą i wyniesiona ponad otaczające wzgórza, zdawała się wyzywać gromy, wystawiona na wszystkie wichry i burze. Sam stryj mój, po powrocie z wędrówek swoich, wybrał tę miejscowość, zbudował ten dom fantastyczny, w którym zamknął się jakby w grobie.
Nieraz przypatrywałem mu się zdaleka, a moja młoda wyobraźnia stawiała mi obraz tego człowieka pod rozmaitemi postaciami. W domu był portret jego, malowany w pierwszych latach młodości, przez jednego ze sławnych nowożytnych mistrzów, a portret ten, wielkich rozmiarów otoczony czarem jaki artysta umiał zakląć w dzieło sztuki, był to cały obraz, cały poemat nieledwie.
Przedstawiał on człowieka lat może dwudziestu pięciu, ujmującej powierzchowności, w myśliwskim wytwornym stroju, uwydatniającym szlachetny wdzięk postaci, wśród krajobrazu, którego rozpoznać nie mogłem, choć był to krajobraz zdjęty z naszej północnej natury, pełen jodeł, brzóz i kalin. Młody człowiek, jakby zgubiony w głębi tej leśnej przestrzeni, stał, wsparty na szyi stojącego obok wierzchowca, którego ogniste oko i rozdęte nozdrze, zdawało się iskrami pryskać. Ten koń kary, z gwiazdą na czole, był piękny jak owe fantastyczne rumaki legend szatańskich, które unoszą jeźdźca do zagrobowych krain, a głowa jego jakby żywa, wychodzić się zdawała z szerokich ram obrazu i zginać niechętnie pod ręką pana.
W całem gorącem oświetleniu pejzażu, w słonecznych tonach, które gdzieniegdzie przebijały leśne sklepienie, znać było skwarną godzinę południa, harmonizującą z południem życia. Na koniu i na jeźdzcu widoczny był bieg przedchwilny; wędzidło konia biała okrywała piana; jeździec trzymał niedbale w ręku kapelusz, jakby chciał ochłodzić rozgorzałe czoło.
Cały portret, wystudyowany, wymodelowany po mistrzowsku, znać nietylko przez malarza ale i psychologa, dawał doskonały obraz ciała i ducha człowieka; każdy szczegół podnosił i tłumaczył całość, przyczyniając się do ogólnego wrażenia. Raz spojrzawszy, trzeba było patrzeć coraz dłużej, wczytywać się w rysy i w wyraz. Twarz piękna, choć nieregularna — uderzała jakiemś rozkipiałem życiem, jakąś narzucającą się potęgą. Ciemne, gęste zwoje włosów ocieniały czoło wielkie, pełne wypukłości, przerznięte wyraźnemi żyłami, które za lada wzruszeniem musiały krwią nabiegać, jak zwykle u ludzi niepohamowanych uczuć. Łuk czarnych, gęstych brwi, łączył się prawie cienką linią nad nosem trochę podniesionym, hardym, ale o wdzięcznych i wyrazistych konturach. Usta pod miękkim zarostem były krwią nabiegłe, wilgotne; wierzchnia warga podnosiła się dumnym, wyzywającym uśmiechem i odsłaniała perłowe zęby. Oczy ogniste, nieokreślonego koloru, złoto-siwe, patrzyły przed siebie prosto, jasno, a jednak nakazująco. Dolna część twarzy i pewne zarysy brody, zdradzały upartą wolę.
Cała twarz i postawa tego człowieka miała coś namiętnego i gwałtownego razem; zdawał się piersią szeroką chłonąć całe powietrze w oddechu, ogarniać wszechświat wejrzeniem sokolem. Znać było że nic mu się oprzeć nie zdoła; ręka jego była drobna, sucha, a jednak widoczną w niej była siła żelazna; pod jej lekkim naciskiem, kark konia zginał się aż do ziemi. Znać było, że gdy te oczy zapali uczucie jakie, gniewu, nienawiści, miłości, — będą one mglić się rozkoszą i piorunować naprzemian. Znać było, że gdy te brwi się ściągną, gdy te żyły krwią nabiegną, — człowiek ten, tak ujmujący, tak wdzięczny, mógł stać się strasznym dla siebie i drugich, bo jakaś atmosfera walki i burzy, zdawała się go otaczać, płomienie wewnętrznego wulkanu przeświecały w oczach, połyskiwały na twarzy, bladej namiętną bladością południa. I nie napróżno zapewne malarz zawiesił nad głową jego ciężkie chmury, brzemienne gradem i gromem, nie napróżno otoczył go parnem powietrzem... Myśl obrazu uwydatniała się w akcesoryach i jak groźba przyszłości, zdawała się ciążyć nad hardą głową młodzieńca, który w nakazującej postawie, w całej potędze piękna, młodości i siły, zdawał się świat i ludzi wyzywać, pewien przyszłości, spragniony życia; niezdolny pohamować lub oszczędzać siebie i zatrzymać się na raz obranej drodze.
Przed tym obrazem stawałem nieraz godziny całe bo dzieckiem już zwabiał mnie do niego jakiś pociąg nieopisany; z rąk niańki pochylałem się do tego konia, który zdawał się patrzeć na mnie i całą piersią występować z obrazu, dumny jako pan jego, a jednak pokonany; pochylałem się i do człowieka, do którego rysów zbliżała się twarz moja dziecinna.
Ojciec mój zauważył nieraz to podobieństwo, i wówczas wzrok jego spoczywał na mnie brzemienny niepokojem, i wówczas zwracał troskliwie myśl moją od marzeń i rojeń bezcelnych, do ścisłych nauk, które według niego były podstawą przyszłości.
Wzrosłem pośród dwóch żywiołów, które napoły rozrywały ducha mego. Poszedłem za kierunkiem nakreślonym mi przez wolę ojca, bom wierzył w niego, bom zrozumiał w końcu i podzielił głębokie i praktyczne myśli jego, bom pojął, że siła uczucia i wyobraźni powinna być poddaną sterowi rozumu; ale siły te nie zamilkły we mnie, i nieraz w samotnych godzinach mojego spoczynku popuszczałem im wodze, a celem marzeń moich był ten piękny, hardy młodzieniec i dziwne losy jego, a pragnieniem tajemnem było ujrzeć go, zdobyć to serce, które musiało przecierpieć tyle, i pogodzić je z życiem i ludźmi miłością moją.
Teraz, gdym rozejrzał się w papierach i rachunkach ojca i objął ster rozległych interesów, objąłem także zarząd majątku stryja. Ojciec mój zwykł był odwiedzać go raz lub dwa razy do roku; teraz obowiązek ten spadał na mnie. Chciałem wprzód względem niego zasięgnąć jakich szczegółów od matki, ale ta znała go w bardzo dawnych czasach i miała dla niego jednę tylko nazwę: waryata. Z całej rodziny z jedną tylko siostrą łączyły go ścisłe stosunki, ale od czasu jej śmierci zamknął się tak samotnie, że nikt nie znał jego życia, tylko krążyły o nim jakieś legendy fantastyczne, podbudzające wyobraźnię.
Wybrałem się więc do niego, bez żadnej wiadomości o jego charakterze, przywyknieniach, sposobie obejścia. Mieszkał o parę mil od nas zaledwie. Koło południa kazałem osiodłać sobie konia i puściłem się sam jeden leśnemi drożynami, znanemi mi oddawna.
Miałem zaledwie półtorej godziny drogi przed sobą i serce moje uderzało pewnym niepokojem, gdy tak oko w oko miałem spotkać się w końcu z człowiekiem, który od lat dziecięcych był marzeniem mojem.
Był to prześliczny dzień październikowy; drzewa błyszczały, odziane cudnemi barwami jesieni, perliły się rosą, rozsianą po kobiercu mchów i liści opadłych. W głębiach lasu panowała głucha cisza, tylko niekiedy przerywał ją klekot drewnianych dzwonków, zawieszonych u szyi krów, hukanie pastuszków, lub szelest sarny, przelatującej wśród gąszczów zarośli.
Oddawna żyjąc w gwarnych miastach, odwykłem od tych obrazów; rozglądałem się więc naokoło z rozkoszą, oddychałem pełną piersią, pojąc się swobodą tego słonecznego święta natury, puszczając wodze myślom i koniowi.
Jechałem tak długo bardzo, zmylając drogę, a gdym się rozejrzał dokoła, słońce było już blizkie zachodu, a ja byłem zbłąkany wśród leśnych manowców, zupełnie mi nieznanych. Błądziłem długo po lesie, nie mogąc dobić się do żadnej wsi, do żadnej osady, wśród nocy zapadającej szybko, zgubiony w ciemnościach. Koń mój równie jak i ja upadał ze znużenia i głodu, gdy w końcu traf wyprowadził mnie na właściwą drogę. Las przerzedzać się zaczął; na górze, przy blasku gwiazd, rozpoznałem gotycką wieżę mego stryja. Pierwszy raz w życiu zbliżyłem się do niej, ja, com na nią tyle razy spoglądał zdaleka. Skała na której była zbudowaną, miała strome wejście, jak gdyby ludzi odstraszyć chciała; zsiadłem więc z konia i prowadząc za sobą zmęczone zwierzę, zacząłem piąć się w górę, kierując się światłem bijącem z okien najwyższego piętra. W około wieża otoczoną była wysokim murem, który zasłaniał zupełnie widok dziedzińca i zamykał się ciężką bramą. Chwilę stałem przed nią zakłopotany, nie mogąc zdać sobie sprawy z godziny i rozmyślając co począć, bo żaden żywy duch się nie pokazywał, i gdyby nie światło w oknach, można było uwierzyć, że to pałac umarłych.
O odwrocie trudno było myśleć; wieś żadna nie znajdowała się w pobliżu, ale nie wiedziałem także jak dostać się do wnętrza. W końcu, próbując otworzyć bramę, domacałem się dzwonka. Widocznie zastępował on tutaj róg starożytny, na którego dźwięki spuszczano przed gośćmi zwodzone mosty dawnych warowni. Uradowany, pociągnąłem go gwałtownie, słuchając jak głos jego rozlegał się przeraźliwie w cichem powietrzu i gotując się już do wejścia. Ale odpowiedziało mi tylko szczekanie gwałtowne kilku brytanów, które wyjąc i ujadając zbiegły się pod bramę. Teraz w duchu dziękowałem Bogu, że wysokie mury broniły mnie od ich wściekłości i czekałem, rychło ktokolwiek w domu, zbudzony tym hałasem, wyjdzie na spotkanie moje. Ale nadzieja ta była daremną: próżno dzwoniłem i dzwoniłem, próżno psy szczekały; dom patrzał na nas nieruchomie oświetlonemi oknami i nie dawał znaku życia. Zły i znudzony, przemyśliwałem już o odwrocie, gdy nagle, jakby na szyderstwo, doleciał mnie dźwięk skrzypców, a pomimo znużenia i głodu, struna artystyczna ozwała się we mnie i przykuła mię na miejscu. Wkrótce téż wszystkie władze moje skupiły się we władzy słuchania.
Okna były otwarte, a pośród ciszy nocnej dźwięki spływały do mnie czyste, wyraźne, drgające w powietrzu. Skrzypce były widać zabytkiem starej kremońskiej szkoły, bo miały dźwięk niemal ludzkiego głosu, skarżyły się, płakały, szalały wszystkiemi tonami ludzkiej piersi. Ręka co niemi władała, była ręką mistrza, trudności zdawały się nieistnieć dla niej, a smyczek posłuszny wykonywał to, co za niepodobne prawie uważanem bywa w zakresie materyalnych trudności. Ręka więc i instrument powolnemi były fantazyi mistrza, służyły mu za doskonałe narzędzia; to też nigdy może dźwięk nie stał się doskonalszem odbiciem woli i usposobienia artysty. Ale muzyka ta była rażącą, przykrą, straszną nieledwie. Ludzki głos skrzypców oddawał jakieś nieludzkie uczucia. Kiedym ich słuchał, porywał mnie jakiś wir szaleństwa, jakiś szał zwątpienia i sarkazm piekielny, a jednak i ból przeraźliwy ukryty był w głębi tych szalonych dźwięków, mieszających się w dzikiej, niepojętej harmonii. Ja drżałem, słuchając zdumiony, gdy jękiem przeciągłym konała w powietrzu lub chichotała w koło mnie śmiechem obłąkania. A jednak muzyka ta budziła we mnie jakieś wspomnienia, nie była mi obcą zupełnie. Mistrz wykonywał jakieś stare, klasyczne dzieło, które słyszałem już kiedyś i nie zrozumiałem go dokładnie, czy też ten co je grał w tej chwili, napiętnował swoją potężną indywidualnością cudne dzieło, tak, że je zmienił do niepoznania. Myśl moja nad tem zadaniem pracowała daremnie, aż w końcu rozwiązało je szalone scherzo finału; to była soneta szatańska Tortiniego. On sam tak wykonywać ją musiał.
Skrzypce umilkły; ja słuchałem jeszcze, i długa chwila upłynęła, zanim ostatnie echa zamarły, a ja powróciłem do uczucia rzeczywistości i z nowym zapałem rzuciłem się do dzwonka, bo teraz całą duszą pragnąłem ujrzeć stryja. Sam artysta z usposobienia, pokochałem go w tej chwili bratnią myślą; ale i teraz brama otworzyć się nie chciała, i teraz jedynym objawem życia było wściekłe ujadanie psów. I znać mieszkańcy żadnej na to nie zwracali uwagi, bo po chwilowej przerwie skrzypce odezwały się znowu. Ale teraz od pierwszego pociągnięcia smyczkiem poznałem znaną nowożytną nutę modlitwy Mojżesza. Artysta przerzucał się z niepojętą łatwością z rodzaju w rodzaj, a tu i tam był skończonym mistrzem. Prośba potężnego ducha brzmiała powagi pełna, natchnionym hymnem. Modlitwa ta byłe najulubieńszym śpiewem moim; nie mogłem oprzeć się pokusie i równo ze skrzypcami śpiewać zacząłem: „Dal tuo stellato soglio.” Głos mój łączył się dziwnie z głosem starych skrzypców, zlewał się z niemi w ton jeden. Jakby jaka nić sympatyczna wiązała mnie ze skrzypkiem; odrazu, mimo oddalenia, porozumieliśmy się muzykalnym zmysłem; czułem sam, żem zakończył modlitwę z potęgą natchnienia. Nigdy głos mój nie rozwinął się silniej, dźwięczniej, nie rozbrzmiewał tak metalicznie i czysto jak wówczas, lecąc po rosie nocnej, pod gwiaździstem sklepieniem nieba. Gdym skończył, byłem sam upojony harmonią, tak, żem zapomniał przez chwilę o przykrem położeniu obecnem.
Ale widocznie śpiew mój zrobił większe daleko wrażenie od gwałtownego dzwonienia i szczekania psów, bo teraz ktoś zbliżał się od domu do bramy i obracał ciężki klucz w zamku. Wreszcie zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały, a w bramie ukazał się starzec przygarbiony wiekiem, z latarką zapaloną w ręku. Spojrzałem na niego ciekawie: twarz jego miała ten dziwny, wpół zdziczały wyraz, jaki nadaje ciągła samotność; łysa czaszka świeciła wśród ciemności nocnej jak księżyc za chmurą; małe, przenikliwe piwne oczy, odwykłe od ludzi, zwracały się na mnie. Stałem właśnie wsparty na koniu, czekając, aż bramę otworzy. Podniósł w górę latarkę, ciekawy twarzy mojej i zobaczywszy, cofnął się o krok jeden.
— Kto pan jesteś? zapytał drzącym głosem.
— Jestem, odparłem, Maryan L., synowiec tutejszego pana. Zabłądziłem w lasach i dlatego tak późno przybyłem. Czy mogę zobaczyć stryja?
— Synowiec mego pana, powtórzył, ciągle wpatrując się we mnie, powinienem to był sam odgadnąć. Toć to istny jego obraz za młodu. Chodźże pan, chodź.
— Czy mogę widzieć się ze stryjem? zapytałem.
— A jakże, skoro usłyszał śpiew pana, kazał zaraz otworzyć bramę, nie pytając kto jesteś.
Mówił to, wprowadzając mnie na dziedziniec i nakazując milczenie brytanom, które tuż za nim, warcząc, pokazywały zęby i czekały tylko skinienia, by rozedrzeć na szmaty śmiałka który tu wkraczał.
Na wołanie starca, drugi służący, równy mu wiekiem, ukazał się przy stajni stanowiącej jeden bok dziedzińca i zdumiony spoglądał na mnie, przecierając oczy, jakby nigdy w życiu gość żaden nie ukazał się w tym domu. Przewodnik mój oddał mu konia, przykazując, by o nim pamiętał jak o wierzchowcach swego pana, i dalej powiódł mnie do domu.
Byłem przygotowany na wszystko, ale nie na to, co mnie tu czekało. Dom ten był zdobny we wszystko, co tylko bogactwo, kierowane dobrym smakiem, stworzyć wykwintnego może. Z wielkiej sieni, przystrojonej w jelenie rogi, na których rozwieszoną była cała zbrojownia, wprowadził mnie do bocznej sali i zapalił świece w kandelabrach stojących na kominku. Ja przypatrywałem się wszystkiemu w milczeniu, podobny człowiekowi, który dostał się do zaczarowanego zamku i oczekuje coraz nowych dziwów.
Mój przewodnik zabierał się do wyjścia, gdy nagle zwrócił się do mnie, jakby przypominając coś sobie:
— A może pan głodny? zapytał.
W istocie, teraz dopiero przypomniałem sobie, że umierałem z głodu i powiedziałem to staremu. Wyszedł, zostawiając mnie samego.
Pokój w którym się znajdowałem, był to rodzaj gabinetu lub biura; stół mahoniowy, kilka stołków i foteli, spora szafa i wielkie biurko pod oknem założone papierami, stanowiło całe jego umeblowanie. Ale wszystkie te sprzęty, do których znać nie przywiązywano wagi, — były jednak wytworne. Odrzwia dębowe, rzeźbione, okna z lustrzanemi szybami, sadzonemi w ołów, posadzka i obicie, wszystko to razem stanowiło całość wykwintną. Rozpatrywałem się w koło w milczeniu, gdy powrócił mój przewodnik, niosąc tacę zastawioną zimnemi przekąskami. Zabrałem się do nich z apetytem dwudziestoletnim, zaostrzonym całodziennem błądzeniem po lesie.
— Racz pan wybaczyć, mówił stary sługa, to wszystko czem służyć mu możemy. Kucharz mieszka ztąd daleko aż we wsi, a gości nie miewamy nigdy. Teraz mój pan czeka na pana.
Kieliszek, który trzymałem w ręku, zadrżał mi na te słowa, postawiłem go nietknięty na stole; chwila każda zwłoki była mi nieznośną. Powstałem, gotów iść za nim.
Starzec spoglądał na mnie z dziwnem zajęciem, z rodzajem rozrzewnienia i wdzięczności nieledwie, jakby za to, żem odważył się zapukać do tej niegościnnej bramy i potrafił zjednać sobie wejście do ich pustelni. Prowadził mnie szerokiemi wschodami, zasłanemi miękkim dywanem, aż na najwyższe piętro domu, tam otworzył drzwi i sam się cofnął. Szedłem za nim jakby odurzony; wszystko com tu widział, odpowiadało tak mało temu com wyobrażał sobie. Ten dom tak wytworny, opatrzony we wszystko, co tylko do wygody potrzebne, zgubiony gdzieś wśród lasów, strzeżony przez rozjadłe brytany, ta brama otwierająca się jak w bajkach na dźwięki muzyki, wszystko wydawało mi się snem fantastycznym. Teraz stałem na progu obszernego salonu i powiodłem okiem w około, szukając stryja.
Salon ten zajmował prawie całą obszerność domu; na trzy strony otwierały się wielkie balkonowe okna. Lampy bronzowe, wyrobione według pompejańskich wzorów, paliły się gdzieniegdzie i nie rozpraszały zupełnie panującego zmroku. Światło wschodzącego księżyca wciskało się do pokoju przez gałęzie jodeł, które, jak widma czarne, rysowały się tuż przy oknach i trącały gałęźmi o szyby, przy lada wiatru powiewie. Pokój cały dziwną przedstawiał sprzeczność z tym leśnym krajobrazem. Ściany obite ciemnym adamaszkiem, zawieszone były kosztownemi obrazami; po rogach stały posągi z białego marmuru; stoły zasłane były rycinami, fotografiami, modelami posążków; fortepian, zarzucony nutami, stał otwarty; skrzypce leżały przy nim.
Wszystko razem pogrążone było w tym artystycznym nieładzie, którego żadna harmonia zastąpić nie może. Widać zgromadzono w tym salonie wszystko co ulubionem być może dla wykształconego człowieka. Pustelnia ta była wytworną, a jednak wchodzącego do niej przejmowała jakaś groza tajemna. Przedmioty te, jakkolwiek piękne, były jedynem towarzystwem właściciela swego, może wszystkiem co on ukochał, były mu rodziną i krajem, przyjaciółmi, słowem — wszystkiem. Mimowolny smutek ogarniał tutaj nieokreślonym czarem, jak gdyby boleść przylgnęła do ścian i przesyciła powietrze. Podniosłem oczy pełne ciekawości i współczucia, ale pierwsze spojrzenie na mieszkańca tego domu zmroziło współczucie.
Po za draperyą firanek, wsparty na przeciwległem oknie, stał wysoki starzec. Byłże to ten sam człowiek, którego portret wyrył się w pamięci mojej oddawna, tak młody, szczęśliwy, tak żywy, tak sympatyczny?..
Czaszka jego wielka, kwadratowa, była prawie zupełnie nagą, tylko z tyłu i ponad skroniami długie kosmyki mlecznych włosów tworzyły niby koronę w około tego czoła, naznaczonego jakiemś złowrogiem piętnem. A jednak głowa ta srebrna i naga, miała jeszcze hardość rozpaczy, wznosiła się w górę, jak spiorunowany, a nieugięty dębu wierzchołek, zdawała się urągać losom i ludziom, wyrazem przystygłej, lodowatej ironii. Rysy jego przemieniły się dziwnie, muskuły powyprężały na twarzy, jak struny ogranego instrumentu. Twarz poorana u bruzdy i zmarszczki, świadczyła o minionych burzach, i wyglądała jak bojowisko po walce, bo wszystko tam już było spokojne, nieruchome, zesztywniałe pod tchnieniem rozpaczy. Usta straciły otwarty, wdzięczny uśmiech, a natomiast jakiś wyraz nieskończonego szyderstwa wykrzywiał je i ściągał. Brwi gęste, lekkim zaledwie szronem przysypane, krzaczaste, najeżone, przecinały tę twarz niepospolitą zawsze, ale przykrą dla oka, jak ton fałszywy dla ucha. Pod niemi paliły się oczy niespokojnym blaskiem. Bo pośród nieruchomej twarzy, której wyrazu sama śmierć bardziej wykrzywić i zesztywnić nie mogła, oczy jedne pozostały żywemi i źrenice żółtawe, jak źrenice drapieżnych zwierząt, płonęły dojmująco, a jednak ponuro, przyćmione rozłożystemi brwiami, których ciemny kolor odbijał rażąco od bladej twarzy i śnieżnych włosów.
Wszystko w tej twarzy raziło kontrastem, rys jeden nie odpowiadał drogiemu; znać taką jaką była dzisiaj, nie wyszła ona z pod Bożej ręki, znać jakieś złowrogie, a przeciwne potęgi rozerwały harmonię tego ducha i napiętnowały rysy przeciwnemi sobie bruzdami.
Dziś znać było, że walka minęła oddawna; twarz ta była zastygłą jak lawa wulkanu, i od tej postaci fantastycznej wionął chłód grobowy.
Stałem na progu, zapatrzony w niego, niezdolny prawie słowa przemówić, a on, ujrzawszy mnie, wynurzył się z półcienia firanki i postąpił kroków kilka, ale równie jak stary sługa zatrzymał chwilę na mnie wzrok zdumiony; dla niego także byłem widmem jego młodości. Lecz wrażenie to trwało chwilę zaledwie.
— Nie wiem czemu winienem, wyrzekł w końcu z obojętną, lecz wytworną grzecznością, odwiedziny pańskie, ale w każdym razie wdzięczny jestem za przyjemność, jaką mi sprawił śpiew pana. Masz piękny baryton i umiesz nim władać.
Głos jego był cichy, ale pozbawiony metalu i sympatycznego brzmienia, jak głos rozbitego dzwonu. Myśl jego wyraźnie odwróciła się odemnie, zapomniał może kto jestem, lub było mu to obojętnem. W tym człowieku wszystko zdawało się spaczone i popsute. Obchodził go śpiew mój tylko, ja wcale nic. Jednakże nie mogłem pohamować wzruszenia.
— Stryju, wyrzekłem, zbliżając się do niego.
— Stryju? powtórzył z pewnem zdziwieniem, jakby przypominając coś sobie. A tak, powiedziano mi, że jesteś synowcem moim. I cóż ztąd?..
Dotknięty temi słowy, odparłem także chłodno:
— Po śmierci ojca mego, czułem się w obowiązku złożyć stryjowi moje uszanowanie i zdać mu sprawę...
— Więc brat mój umarł?... przerwał nagle. Kiedy, dawno?..
I jakiś cień bólu czy zdziwienia mignął po jego przykrej twarzy; pozostał chwilę z pochyloną głową, ale nie mogłem z niej nic wyczytać, nic odgadnąć. Czy jaka ostatnia niezerwana struna zajęczała w jego sercu na tę wiadomość, którą rzuciłem mu tak nieoględnie, sądząc, że ją zna oddawna?
— Jakto?... — zapytałem, — czyż nie uwiadomiono stryja?
— Listy wszystkie palę, nie czytając i nie widuję nikogo, odparł sucho.
Chwilę trwało pomiędzy nami milczenie. Próżno czekałem, aż je przerwie; myśl jego zabłąkała się i poszła swoim torem, jak to się zdarza ludziom odwykłym od towarzystwa i tego koniecznego jarzma, jakie nakłada towarzystwo. Ciążyło mi to milczenie.
— Powinienem przeprosić stryja, wyrzekłem w końcu, chcąc je zerwać, za niewczesną godzinę moich odwiedzin; ale zbłądziłem wśród lasów...
Stryj wzruszył ramionami.
— I cóż to znaczy? odparł. Sprawiłeś mi prawdziwą przyjemność twoim śpiewem. Czy nie zechcesz powtórzyć mi tej modlitwy Mojżesza?
Téj prośby nie dałem sobie dwa razy powtórzyć. Obecność i rozmowa urywana tego człowieka, wzrok jego niespokojny ciążył mi; nie wiedziałem jakiemi słowami przemawiać do niego. Instynkt ostrzegał mnie, że wszystko co powiedzieć, czuć i myśleć mogę, było dla niego również obojętnem jak i ja sam.
Są rzeczy, których młodość nigdy wyobrazić sobie nie zdoła. I ja, myśląc o stryju, obrachowywałem próżno myślą wszystkie fazy cierpienia, żalu, rozpaczy: nie mogłem dojść nawet do tego grobowego spokoju, do tego zobojętnienia bez granic, które widne było w każdem słowie i ruchu tego człowieka.
Czułem przy nim coś nakształt tego, co człowiek czuć może w obec ducha, istoty innej zupełnie natury. Ja wtenczas tak pełen byłem wiary, życia i siły, że byłbym walczył przeciw rozpaczy, zwątpieniu, szyderstwu; na każde słowo znalazłbym odpowiedź. Ale jak wzruszyć martwotę skały, jak przywołać do życia to, co już umarło? Niestać mnie było na takie cuda, i mimowolnie ogarniony nieokreślonym niepokojem, rzuciłem się do fortepianu. Pierwsze dźwięki były mi ulgą, budziły mnie jakby ze snu przykrego.
Stryj mój rzucił się na miękki fotel o kroków kilka, by głos nie nazbyt blizko raził jego ucho; zapalił cygaro, z którego wonny dym rozszedł się w koło, i gotował się słuchać z całą uwagą melomana.
Śpiewałem, później stryj zażądał innych śpiewów, rozpytywał, pokazywał i przerzucał nuty, których stosy znajdowały się po etażerkach; ale mówił li tylko o sztuce, jak gdyby między nami jedynym związkiem była modlitwa Mojżesza, jak gdybyśmy spotkali się przypadkiem, gdzieś w sali koncertowej, nieznani sobie wprzód i później nie mający się już spotkać w życiu.
Rozmowa jego była trudną i urywaną; luźne myśli plątały się samopas. Odwykł od formułowania w słowa; trzeba było gonić je, chwytać i wiązać, a jednak zdradzały wysoki, wiecznie czynny umysł. Świat cały nie obchodził go w niczem, mógł zapaść się i zginąć, nie wywołując w nim żalu; ale świat myśli i wiedzy pozostał dla niego otworem. Bo nie zamykał się li tylko w muzykalnej sferze; zanadto wszechstronnie był wykształcony, by mógł gałąź jednę oddzielić od reszty wiedzy ludzkiej, sztukę jednę od jej sióstr starszych. Umysł jego rozległy ogarniał bystrym rzutem przeszłość i obecność, a żaden postęp artystycznego i uczonego świata obcym mu nie był. Widziałem na jego pulpicie rozłożone partycye najnowszych oper, na jego stole najświeższe naukowe dzieła.
Każdy na świecie czemsiś żyć musi. Człowiek ten, tak obumarły, żył także, ale już myślą tylko. Żadne uczucie, żadne wrażenie nie zadźwięczało w nim, nie zdradziło się brzmieniem głosu, promieniem spojrzenia, słowem niczem. Myśl jego była tem głębszą, tem rzeźwiejszą, że nie ćmiło jej żadne uczucie, ale razem miała jakąś oschłość i bezpłodność, traciła na doniosłości to, co zyskiwała na sile. Coś urwanego, niedokonanego mroziło w nim mózg razem z sercem i zabijało współczucie. Znać jakaś straszna katastrofa moralna przerwała kiedyś logiczny rozwój jego istnienia i pozostawiła tylko na drodze życia powalonego rozbitka, ze strzaskanem sercem.
Człowieka tego odtworzyć trzeba było, jak owe twory przedpotopowe, odtworzyć do miary tego, co zostało, a miara ta była olbrzymią.
Dzisiaj istniała w nim tylko zdolność użycia, epikureizm cyniczny i wykwintny razem, zaparcie się obowiązków, jakie każdy ma względem społeczeństwa, obojętność dla ludzi, niewiara ogólna i wstręt do wszystkiego co tylko nie jest pięknem i harmonią.
To był moralny obraz mego stryja, takim odsłonił mi się w owej nocy, którą całą prawie spędziliśmy razem, przeplatając ją muzyką.
Gwiazdy już bladły na wschodzie, gdy stryj spojrzał na mnie i zobaczył, iż mimo wszystko znużenie brało górę nademną.
— Już późno, rzekł, spoglądając na niebo. Idź spać, Maryanie; jeśli masz jakie interesa, odłóż je do jutra.
Zadzwonił; stary sługa ukazał się w progu i zaprowadził mnie do sypialnego pokoju na dole, gdzie już wszystko dla siebie zastałem przygotowane.
Byłem bardziej zmęczony moralnie niż fizycznie i jak zwykle bywa po dniu pełnym wrażeń, sen odbiegał mnie, myśl pracowała, zagadka życia tego człowieka niedawała mi spokoju. Chciałem pytać o niego, zasięgnąć jakich szczegółów, a nie śmiałem. Poszanowanie zamykało mi usta. Zresztą niewiele się można było dowiedzieć od starego Michała. „Pan tak rozkazał, pan tak chce“, były to dla niego sakramentalne słowa, po za które nie wiem czy sięgała myśl jego.
— Czy zawsze stryj tak czuwa późno? pytałem.
— On nie zna snu, odparł stary; noce całe brzmią jego skrzypce, lub słychać jak równym, mierzonym krokiem przechadza się po swoim pokoju.
— I nie bywa tu nikt, nikt zgoła?
— Nikt, a nikt. Pan pierwszy pochwalić się możesz, żeś przestąpił próg jego pokoju.
— Jakto, a mój ojciec?
— Pan mój widywał tylko brata w dolnym pokoju, gdziem pana najprzód wprowadził; tam przyjmuje tych, z którymi koniecznie widzieć się musi.
— Jakto, i dla brata nie czynił wyjątku?
— Pierwszym wyjątkiem pan jesteś.
— Ale dla czego?
Stary wzruszył tylko ramionami, przyczyny uchodziły bystrości jego; wierzył niemniej, że istnieć muszą.
Długo bardzo myśl moja pracowała, aż wreszcie sen skleił zmęczone powieki, sen gorączkowy, pełen majaczeń. Noc całą snuły mi się jakieś widma, jakieś dźwięki. Zbudziłem się dość późno. Ale już dnia tego podciągnięto mnie pod ogólne prawo, wprowadzono do dolnej sali. Tam załatwiłem ze stryjem bieżące interesa, odebrałem instrukcye, co do dalszego postępowania i zdumiałem się logiką jego zdania, bystrością poglądu.
— Bywaj zdrów, Maryanie, rzekł, kończąc przeglądanie papierów. Pierwszy raz wczoraj widziałem cię i nie sprawiłeś mi przykrości; nie radzę ci jednak ponawiać tej próby.
Jednakże ponawiałem ją, i stryj mnie przyjmował obojętnie wprawdzie, ale bez wstrętu. Stałem się wyjątkiem w jego życiu.
Nieraz wśród zimowych zamieci siedziałem noce całe w tym górnym pokoju; wicher wył wściekle około okien, jodły biły gałęźmi o szyby zamarzłe, ogień huczał na kominie, a białe posągi jak widma podnosiły się i w cień zapadały przy tem migotliwem świetle.
Głos mój wyrobienie artystyczne, czy już nie wiem co w końcu, znalazły łaskę u stryja, ale obejście się jego zachowało zawsze jakąś nieufność, jakby na drodze połączenia się z innym człowiekiem stawała instynktowa trwoga, jak gdyby były dźwięki i słowa, które lękał się usłyszeć, struny których nie chciał potrącać. Nigdy nie dał rozmowie toczyć się swobodnie, nigdy nie dał mi się zbliżyć do fortepianu i grać lub śpiewać coś, bez jego wyraźnej woli. Czułem to, i postępowałem z nadzwyczajną oględnością. Bądź jak bądź, jakaś nić sympatyczna wiązała mnie z tym dziwnym człowiekiem; był on dla mnie niepojętym, przykrym, rażącym, a jednakże drogim. Towarzystwo jego pociągało mnie nieopisanym czarem, pomimo przymusu panującego zawsze między nami. Pomiędzy nim, a resztą świata była jakaś niewidzialna, lodowa granica.
Stawałem się u niego coraz częstszym gościem. Olbrzymie brytany przywykły do mnie i przestały witać szczekaniem; koń mój poznał tę stromą ścieżkę pod górę i sam zwracał się w tamtą stronę. Powoli poznałem obyczaje i nawyknienia dziwaczne stryja. On także lubił konie, ale w przejażdżkach swoich nie chciał towarzystwa, tylko czasem widziałem go czwałującego na dzielnym wierzchowcu i włos jego biały, biegiem rozwiany, migał mi wśród leśnych zarośli.
Gdy wówczas trafiałem do niego, mieszkanie jego na górze było zamknięte. Nigdy bez niego i chwili jednej nie byłem w tym wielkim salonie, którego szczegół każdy budził moją ciekawość; zamykał go, jakby tam ukryte były tajemnice jego. Jeden może stary Michał, od młodości będący w usługach stryja, wiedział jakie szczegóły z jego życia, ale milczał uparcie.
Stryj umiał dziwny wpływ wywierać; lękano go się i słuchano nieobecnego, szanowano przywidzenia i kaprysy; obudzał sympatyę i trwogę zarazem, nawet w niższych naturach. Istniał w nim jakiś sympatyczny pierwiastek, którego nic zniweczyć nie mogło. Znać było jakiej siły być musiała kiedyś ta struna serca, dziś zerwana, sfałszowana; znać było jak człowiek ten kochanym być musiał.
Stosunki nasze, choć częste, nie stały się z czasem ni ściślejsze, ni poufalsze. Ileż wieczorów i nocy strawiliśmy jednakim sposobem: jam siedział przy fortepianie i śpiewał, on chodził po pokoju zasłanym dywanem, równym, mierzonym krokiem, ze spuszczoną głową, z błyszczącem okiem, ze zwieszonemi rękami, zapominając nieledwie obecności mojej, a w tym jego ciągłym, jednostajnym ruchu, było coś przypominającego ruch lwa zamkniętego w klatce.
Tak dnia jednego byliśmy razem. Skończyłem właśnie ulubioną aryę z Semiramidy; stryj nie zważał na mnie, zasłuchany czy zamyślony. Uderzyłem bezmyślnie kilka akordów. On drgnął, podniósł nagle głowę i spojrzał na mnie bystro.
— Co ty grasz? rzekł cicho, ale gwałtownie, kładąc rękę na mojem ramieniu.
— Nie wiem sam, odrzekłem, podnosząc na niego oczy, znać wymowne miłością trwożną, bo odwrócił wzrok niechętny i mówił ciszej, niby sam do siebie:
— Dla czego ty jeden wkradłeś się do domu mego, dla czego tobie jednemu pozwoliłem zajrzeć do mego pustelniczego życia? Czy zmieniły się pojęcia moje? czy tylko wiek zmiękczył wolę? Czy mnie dzisiaj, jak kiedyś za młodu, znowu potrzeba ludzi, jak zdziecinniałemu starcowi nowości? mnie, com lat tyle przeżył spokojnie, samotnie?..
Mówił to cicho, wyraźnie, jakby dotknięty tajemnem przeczuciem. Miał słuszność, rzeczywiście coś w nim mieniło się, miękło, topniało; czułem to patrząc w twarz jego, i nie wiem czy przez moc nawyknienia, czy z innej przyczyny, wydała mi się ona dzisiaj mniej przykrą, mniej rozstrojoną.
Mimowolnie prawie wyciągnąłem rękę i dłoń jego objąłem w moich, i cisnąłem ją z ciepłem serdecznego uczucia; ale on wydobył ją z mego uścisku, jakby otrząsając się z miększych wrażeń, i rzekł poważnie:
— Śpiew twój zdobył mnie podstępnie. To nie napróżno pierś ludzka odezwała się pod moją bramą głosem i pieśnią którą lubiłem, nie napróżno uczyniłem wyjątek dla ciebie. Ty zrobisz mi wiele złego, Maryanie.
— Nigdy! zawołałem.
Uśmiechnął się przykrym uśmiechem, który nie rozjaśnił oczów jego, nie odbił się na twarzy, tylko bardziej jeszcze wykrzywił mu usta. Nie powiedział nic, ale uśmiech ten był aż nadto wymownym; tym uśmiechem zdawał się urągać jeszcze losowi co go zwyciężał.
Oddalił się i znowu rozpoczął nieskończoną przechadzkę w około ścian pokoju. Ogień przygasał na kominie, szelest kroków jego tłumił miękki dywan, a on snuł się w pół mroku nocnym, ginął mi w oczach i wynurzał się z cienia, jak duch, jak widmo pokutujące.
Drżącą ręką wybierałem bezmyślnie jakieś akorda, i tym razem stryj nie przerywał mi wcale, może i nie słyszał, zatopiony sam w sobie. Rozdzieliliśmy się duchem. Gdzie były myśli jego? któż mógł odgadnąć. Ale moje poczęły ulatać w jakąś przeszłość zapadłą, w mgłę niepewności. Dźwięki na które trafiłem przypadkowo, budziły we mnie zamierzchłe wspomnienia pierwszych lat dziecięcych; wygrywałem jak przez sen jakieś piosnki, któremi usypiała mnie stara piastunka; dźwięki budziły wspomnienia, wspomnienia dopełniały dźwięków. Pogrążyłem się w zadumie dziwnej, a wśród niej brzmiała mi w myśli jakaś melodya niewyraźna, powiązana ze słowami obcego języka, którą słyszałem gdzieś, kiedyś, przed laty. Widziałem jak przez sen, jakąś cudownie piękną, bladą kobietę, która śpiewała mi ją raz, tuląc mnie do piersi swojej, a idąc za tym snem, przywidzeniem czy wspomnieniem, zacząłem śpiewać pieśń, której dziwaczne słowa powróciły mi na usta z niepojętą dokładnością:

Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor.

La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffre per l’eternita.

Spiewałem niby senny tę pieśń, której nigdy nie śpiewałem wprzódy, jak gdyby złośliwa potęga wróciła mi ją do pamięci i przyniosła na usta.
Nagle opanowało mnie jakieś nieokreślone uczucie niepokoju. Podniosłem głowę spuszczoną: tuż przy mnie stał stryj mój, oczy jego wlepione były we mnie z dzikim nieledwie wyrazem. Płomień buchnął w tej chwili i oświecił mi jego postać, jego twarz wykrzywioną konwulsyjnie, i te źrenice okrągłe, ogniste, w których po raz pierwszy wyczytałem wyraz tak strasznej rozpaczy, że przerażony urwałem w pół akordu, głos zamarł mi na listach i pozostałem niemy jak winowajca, czując, że mimowolnie spełniłem prawdziwą zbrodnię, zakłóciłem spokój, zdobyty Bóg wie jakim kosztem, przywołałem do życia to, co zamarło z bólu, i ostatnią kroplę goryczy dorzuciłem temu, co już przenieść jej nie mógł.
Rzeczywiście stryj mój, blady trupią nieledwie bladością, stał wsparty o krawędź stolika, a z ust jego zaciśniętych wyszły tylko te słowa:
— Spełniłeś i ty posłannictwo swoje, Maryanie.
W tej chwili stolik, na którym oparł się całym ciężarem, rozpękł się na dwoje, a skrzypce, które leżały na nim, spadły i zajęczały rozpacznie, jakby jękiem konania. Stryj spojrzał na nie, na sprzęty rozrzucone, to znowu na mnie; sine cienie wychodziły mu na twarz i znikły, oczy jego się ćmiły, jakby wzrok oderwany od obecnej chwili zwracał się gdzieś w głąb myśli własnej i tam szukał wspomnień zamierzchłych. Usta białe poruszały się machinalnie, ale wyrazy zamierały na nich niedomówione.
— Stryju! zawołałem w końcu przerażony.
On spojrzał na mnie szklisto, postąpił parę kroków, zatoczył się i padł przy drzwiach.
Chciałem go podnieść, ale ciało jego sztywniejące miało ciężkość trupią.
Zacząłem dzwonić z całej siły, bo czułem coś nakształt tego, co czuć musi zabójca przy ofierze swojej; ogarniał mnie strach, groza niepojęta. Po chwili ukazał się Michał, przerażony gwałtownem wezwaniem. Ujrzawszy pana swego, w milczeniu załamał ręce.
— Czy on zapadał tak kiedy? pytałem niespokojny podnosząc z jego pomocą bezwładne ciało i składając je ostrożnie na sofie.
— Dawniej, kiedyś, odparł stary, rozwiązując panu chustkę na szyi i przykładając rękę do piersi, podnoszonej nierównem falowaniem serca. Ostatni atak zdarzył się nie wiem już wiele lat temu, po śmierci siostry.
I umilkł, wlepiając oczy w pana swojego.
— Więc cóż robić teraz? pytałem.
Te słowa wróciły mu przytomność umysłu. Pobiegł po trzeźwiące octy i krople jakieś chciał wlać w zaciśnięte konwulsyjnie usta chorego. Ale to wszystko nie przywracało go do życia.
— Trzeba posłać po doktora, wyrzekłem.
— Po doktora? powtórzył Michał zdumiony, po doktora? Pan mój nie pozwoliłby na to nigdy.
— Więc ja to biorę na siebie, zawołałem.
I zbiegłszy na dół, posłałem konie swoje do najbliższego miasta, a sam powróciłem do stryja, coraz bardziej trwożny. Poznałem, że to był atak sercowej choroby, rozwiniętej oddawna, a może koniec dramatu rozgrywającego się w głębi tego serca.
Na palcach wszedłem do pokoju jego, ukląkłem przy nim i tchem własnym poczęłem rozgrzewać ręce jego i pulsa, z których uciekało życie.
Czas upływał; czekałem na lekarza jak na zbawcę. Nie przybywał. W końcu chory odetchnął silniej, chwytając powietrze piersią ściśniętą, otworzył oczy przymglone, wzrok jego przytomniejszy spoczął na mnie, ale usta milczały. Długo bardzo wpatrywał się we mnie z nieokreślonym wyrazem żalu, a jednak dziwna zmiana zalegała rysy, cierpienie zwiało z twarzy ten straszny, obumarły spokój i powróciło jej ludzki wyraz. Pomiędzy nami cisza była straszna. On leżał nieruchomy, podobny do męczenników, jak ich malują starzy mistrze florenckiej szkoły, gdy rozciągnięci na łożu tortur, konają bez skargi, z odbiciem nieba na czole, z tym cichym blaskiem źrenicy, w którym się skupia ostatnie ziemskie uczucie. Mdłe blaski zimowego poranku przeświecały po za gałęźmi jodeł, a w tem półświetle wszystko nabierało trupiej barwy, przejmowało nieskończonym smutkiem tej godziny.
W końcu chory dał znak, bym zbliżył się do niego, bo usta jego tylko urywane, tłumione wydawały dźwięki.
— Maryanie, zapytał, kto cię nauczył tej piosenki?
Spojrzenie jego zawisło na mnie, jakby chciał głąb myśli mojej przeniknąć.
— Ja nie wiem sam, odparłem; traf czy fatalność wyryła mi ją w pamięci.
— I nie pamiętasz, kto ci ją śpiewał?
— Śpiewała mi ją raz kobieta piękna jak anioł, czy też doprawdy anioł z nieba zesłany. Pamiętam ją jakbym ją widział w tej chwili. Biała i blada, w promieniach księżyca pochylała się nad moją kolebką, wzięła mnie wpół uśpionego na ręce i cisnęła do piersi bijącej, patrząc na mnie oczyma smutnemi, z po za łez, które drżały na jej rzęsach, i spadały mi gorące na czoło. Wówczas i mnie zrobiło się smutno i błogo razem; objąłem jej szyję dziecinnemi rączkami i zapłakałem, może dla tego, żem ją zobaczył płaczącą, a ona poczęła tulić mnie i śpiewać z cicha, głosem srebrnym, przenikającym, ja kiego nigdy później nie słyszałem w życiu. Zasnąłem przy nim, a gdym się obudził, powtórzyłem jej pieśń, niezrozumiałą dla mnie wówczas, półgłosem, sądząc że anioł ukazał mi się we śnie i przyniósł oddźwięk nieba...
Stryj słuchał słów tych, nie zdejmując ze mnie oczów; tylko gdym mówił o niej, jakiś blask pełen niewysłowionej słodyczy i zachwytu rozjaśnił je na chwilę.
— A później, pytał, czyś nie widział jej nigdy?
— Nigdy, odparłem, ale w myśli mojej widzenie to pozostało nazawsze. Ileż razy zamykałem oczy, z nadzieją, że ją znowu zobaczę.
— Więc i ty także, Maryanie, zapomnieć o niej nie mogłeś?
I z cicha wymawiając te słowa, patrzył na mnie ze współczuciem, jakby jeden więcej jednoczył nas węzeł. Wyciągnął do mnie kostniejącą rękę i ścisnął dłoń moją ze słodyczą przebaczenia.
Tego już przenieść nie mogłem, i ze stłumionem łkaniem ukryłem twarz w poduszkach.
— Nie bądź dzieckiem, Maryanie, wyszeptał chory. Nie zasłużyłem na to byś mnie żałował.
— Ty, zawołałem, ty możesz mnie przebaczyć; ja sam nie przebaczę sobie nigdy!...
Wstrząsnął niecierpliwie głową, jak to zwykł być czynić dawniej.
— Tu niema winy, i nie może być przebaczenia, mówił przygarniając twarz moją do siebie, bym łatwiej słowa mógł usłyszeć. Ty jak zegar tylko wybiłeś godzinę śmierci mojej, śmierci wyzwolenia, dodał ciszej.
— O nie, zawołałem, to być nie może, ty żyć będziesz, żyć odmiennem życiem!
Mówiłem to, sam nie wierząc własnym słowom. W głębi serca nie miałem nadziei, bo człowiek ten przez tę noc jedną stał się innym zupełnie, a ludzie zmieniają się tak szybko tylko pod potężną ręką śmierci, gdy czas ucieka przed niemi, gdy ziemia im się z pod stóp usuwa. Ale on nie zważał na słowa moje, może nie usłyszał ich nawet; pierś jego pracowała coraz silniej, głos sycząco wydobywał się z ust zbielałych.
— Lat tyle pragnąłem śmierci, lat tyle szukałem jej wszędzie, a ona zdawała się mnie unikać i zrozpaczonego skazywać na męczarnie życia; aż w końcu nawet ta ostatnia żądza zamarła. Ty wskrzesiłeś je wszystkie, Maryanie, i dla tego ci błogosławię, choć może przeszłość nie daje mi prawa błogosławieństwa.
Płakałem jak dziecko; za życie tego człowieka byłbym dał swoje z rozkoszą.
— Maryanie, mówił umierający, wpatrując się we mnie z miłością, która przeobraziła twarz jego. Maryanie ty podobny jesteś do mnie rysami, duchem i sercem może. Byłem kiedyś, czem ty jesteś teraz. Patrz, co ze mnie uczyniło życie. Nie napróżno spotkaliśmy się w tych dniach ostatnich, nic próżnego niema na świecie.
— Nie mów tak, wyrzekłem, spocznij. Słowa te cię męczą.
Uniósł się nieco na poduszkach, ze spokojnym, nakazującym wyrazem.
— Nie przerywaj mi, wyrzekł, chwile moje są policzone; zbrakło mi może męztwa w życiu, nie zbraknie mi go w obec śmierci. Daj pokój dziecinnym mowom, nie mamy na nie czasu. Ja wierzyć muszę w serce twoje, Maryanie; zostawiam ci w spuściźnie powieść życia mojego. Może odkupię tym sposobem bezużyteczność swego istnienia...
Umilkł, słowa coraz trudniej wychodziły przerywane z piersi jego. Wydobył drobny kluczyk zawieszony na szyi.
— W pokoju moim, wyrzekł, znajdziesz cedrową szkatułkę, którą klucz ten otwiera. Oto spuścizna i przestroga moja, Maryanie, a potem niech Bóg strzeże serca twego.
Klęczałem ciągle przy boku jego, siląc się zatrzymać łkania, które rozrywały mi piersi, siląc się ulżyć chwilom ostatnim i ostatnim cierpieniom konającego. Ale człowieka tego nie zdołała złamać nawet straszna chwila śmierci; ze stoicką hardością przyjmował jej uciski; czoło jego okrywało się zimnym potem, ale nie straciło spokoju; oddech i słowa zamierały na ustach, a jednak jęk, ni westchnienie nie wydobywało się z jego piersi. On przywykł tak cierpieć w milczeniu, że niezbadany, cichy, umarł — jak żył. Milczał, jak przez życie całe, czekając chwili ostatniej wyzwolenia, jak ją sam nazwał.
Tak płynęły chwile posępne, nieskończone. Zwolna dzień z szarego mienił się w biały i krwawa łuna wschodzacego słońca oblewała horyzont, roziskrzyła śniegi, zawieszone na konarach drzew; ale blask ten wydał mi się przykrym, jak odbłysk pożaru.
— Maryanie... szepnął chory zaledwie słyszalnym głosem, jeszcze jedna, ostatnia prośba... Zaśpiewaj tę pieśń raz jeszcze, niech umrę przy jej dźwiękach...
Powstałem z pękającem sercem, zbliżyłem się do fortepianu, ale głos odmówił posłuszeństwa, słowa konały mi na ustach.
— Maryanie, wyrzekł stryj, z nieopisanym w głosie odcieniem prośby i żalu, ja nie mam czasu czekać...
Z rodzajem rozpaczy uderzyłem w klawisze, wysileniem woli pokonałem buntujące się zmysły i głosem w którego brzmieniu zmieszały się wszystkie cierpienia tej chwili, zacząłem śpiewać, jak to może uczynić człowiek wśród męczarni. Aż z ostatnią nutą moją usłyszałem jęk cichy, przeciągły. Zerwałem się, pobiegłem do chorego: już nie żył, a jeszcze słowa ostatnie zdawały się dźwięczyć w powietrzu, powtarzane przez jakieś echa tajemnicze...

„L’anima sola mai non muore...“

Zbliżyłem się do umarłego, i drżącą ręką zamknąłem mu oczy bielmem zachodzące, błyszczące przystygłemi łzami. Twarz jego jaśniała pogodą, śmierć zwiała z czoła ślady burzy życia i powróciła mu piękność pierwotną.

Teraz zbolały i trwożny prawie, obejrzałem się po tej komnacie tak strojnej, tak strasznie samotnej. Białe posągi, oblane blaskam i wschodzącego słońca, zdawały się patrzeć na mnie z wyrzutem nieruchomemi oczyma, jak widma. Wszystko tutaj zgromadzone myślą człowieka, bez niego było jak ciało bez ducha, przejmowało tym wiecznym kontrastem rzeczy stworzonych, zgromadzonych potęgą myśli, a przeżywających jej działalność. I ogarnęło mnie nieopisane uczucie; żal mój nawet był innym, niż zwykle bywa żałość ludzka. Myślą ni życiem nie zespoliłem się z umarłym; nie zostawił on próżni w żadnem sercu, w żadnem rodzinnem kole; ogniwa wiążące go ze światem — zerwały się od bardzo dawna; on sam błogosławił śmierci i nazwał ją wyzwoleniem. Siadłem przy jego trupie, przejęty tym bezosobistnym smutkiem, jak mówi poeta: „nad wielkiem niczem grobów.“
Długo tak byłem zatopiony w myślach, gdy odgłos kroków przerwał grobowe milczenie domu, drzwi otworzyły i wszedł lekarz, w sam czas, by śmierć poświadczyć.
Rozpoczęły się tak straszne dla pozostałych, tak drażniące dla zbolałych, materyalne przybory śmierci. Teraz dopiero przypomniałem sobie ostatnie słowa konającego, i wszedłem do dalszych pokoi, szukając szkatułki, od której klucz oddał w ręce moje.
Cedrowa skrzynka, zdobna bogatemi rzeźbami florenckiego odrodzenia, stała w sypialnym pokoju jego, przy łóżku wązkiem, twardem, jak łoże żołnierza, albo pokutnika. Pochwyciłem ją, ale nie śmiałem otworzyć; czułem, że to co zawierało życie i śmierć takiego człowieka, nie powinno być czytane ciekawie, naprędce.
Otworzyłem ją później dopiero, z poszanowaniem i skupieniem myśli. Było tam pełno kartek oderwanych, myśli ulotnych, listów pisanych przez różne osoby, w rozmaitych czasach. Zapewne zgromadził je kiedyś starannie. Może chciał zniszczyć, a zbrakło mu odwagi, może sam uszanował ten skarb pamiątek, który zawierał upajające bóle młodości. Tajemnice tej myśli uniósł do grobu, została się tylko powieść życia.
Wiele dni upłynęło, zanim zdołałem odtworzyć przeszłość jego, straszną choć powszednią, i według niej zrozumieć, jakiej miary był ten człowiek, który jednak sprostać nie zdołał powszednim warunkom bytu, jakiej siły było bicie tego serca, które pękło pod naciskiem życia.
Wszystkie bogactwa ducha i ciała zlane były na niego hojną ręką; świat stał przed nim otworem, życie wschodziło łatwe, swobodne. Może on chciał nastroić je zbyt wysoko. Nie starczyło mu to, co zwykle starczy ogółowi. Smiałe oko zatopił w nieskończoność, harde serce wyniósł ponad poziom. Gromy uderzają zwykle w wysokie szczyty... zdruzgotał go grom nieszczęścia. Świat i ludzie sprzysięgli się przeciw niemu, jak zwykle przeciw wszystkiemu co niepowszednie. Na drodze życia spotkał fałsz i zdradę, obłudne dłonie przyjaciół, kłamane kobiet uśmiechy, a spotykał je tem łatwiej, tem częściej, że jako światło przyciąga owady, tak szlachetna indywidualność przyciąga brudne pasożyty. Ale nie to zwichnęło polot jego ducha, nie to połamało mu skrzydła.
Nieszczęście samo bezsilne było przeciw niemu, bo umiał znosić niezachwianie. Nieszczęście było cierpieniem tylko, a z cierpieniem on się nie liczył, wyzywał je dumnem czołem, dopóki nie znalazło sprzymierzeńca w nim samym i nie zrodziło szaleństwa i upadku. Jednak nie skarżył się napróżno, nie winował nikogo prócz siebie; w upadku i boleści umiał być sprawiedliwym. Zrozumiał; że to co utracił, niepowrotnem było, i hardym, nieugiętym duchem przejął życie, jakie sam wyrobił sobie.
Nie było w nim śladu nikczemności żadnej; nie chciał, nie raczył łudzić samego siebie; nie umiał zapominać i gardził tem, co ludzie zwykle nazywają — pociechą, a należał do rzędu istot wybranych, dla których niema środka pomiędzy szczęściem — a rozpaczą.
Miał słuszność: powieść jego życia zawierała straszną naukę; można było postawić to serce strzaskane na niebezpiecznych skałach życia, jako drogowskaz, kędy są ścieżki zaguby.
Długo bardzo rozpamiętywałem dzieje życia jego, aż wszystko stało się dla mnie jasnem i zrozumiałem, aż przejrzałem do głębi serca zmarłego i odtworzyłem powieść jego życia, powieść, którą tu podaję, jak ją znalazłem w papierach jego.




LIST I.
EDWARD DO ALBINY.

Czas i przestrzeń stanęły pomiędzy nami, siostro moja, ale nie zdołały zerwać nici serdecznej, która wszędzie i zawsze, od kolebki samej, jednoczyć nas nie przestaje. Ja potrzebuję w to wierzyć, bo inaczej zamilkłaby najczystsza struna mego ducha, najjaśniejsza gwiazda zgasłaby na mojem niebie. Od najpierwszych lat, Albino, byłaś dla mnie opiekuńczą istotą, od dzieciństwa przywykłem czytać w twoich wielkich, smutnych, przenikliwych oczach tajemnice własnego ducha. Potrafiłaś wzbudzić we mnie nieokreślone uczucie, które zmusza moje harde serce otwierać się i spowiadać przed tobą, przed tobą jedną na święcie. Mimowolnie myśl moja zwraca się ku tobie; przywykłem badać siebie w obec twego wysokiego ducha, nie kryć ran, nie kryć upadków nawet jakie przynosi mi walka życia i w twojem gorącem sercu szukać ulgi, współczucia. Jak potrafiłaś dokazać tego cudu, bym ja, dumny, samowolny, namiętny, zdobył się w obec ciebie na pokorę wyznania? Nie wiem sam, ale mi błogo, kiedy mogę myśl moją utulić pod skrzydła twej pogodnej myśli, i wzburzonego ducha obnażyć przed twym jasnym duchem; bo wiem, że każda boleść moja jest tobie boleścią, że umiesz weselić się mojem szczęściem, radować nadzieją i kochać to, co ja kocham.
Los postawił nas zdala jedno od drugiego. Doznałaś burz w życiu, siostro moja, kochałaś i cierpiałaś wytrwale, pozostałaś wierną samej sobie, i we własnem sercu znalazłaś rozwiązanie sfinksowej zagadki życia. Duch twój zahartował się w walce, pozostał silnym i młodym, pojmuje wszystko co równe mu miarą, a jeśli nie miarą, to wolą i chęcią. Dlatego myśl moja ulata do ciebie gdzieś za dalekie morza, do Nowego świata, gdzie poszłaś za ukochanym, i oczekuje wzajem bratniej myśli twojej, jak rosy ożywczej.
Ostatni list twój doszedł mnie właśnie w chwili wyjazdu z Paryża; teraz piszę do ciebie z kraju, dokąd powróciłem, naglony listami brata. Piszę do ciebie z domu jego, z tej okolicy posępnej, którą znasz tak dobrze, zgubionej w głębi lasów, wśród których odzywają się tylko zdaleka ciężkie młoty fabryczne, szumią wody puszczone na olbrzymie koła, wiją się w górę ciężkie dymy. Jestem znowu w tym domu, gdzieśmy spędzili dziecinne lata. Czy ty pamiętasz to wszystko, Albino? czy i tobie wspomnienia ozłociły ponuro lasy i karłowate góry czarem wiośnianym? Czy pamiętasz ten wodospad małej rzeczki, który zachwyconym oczom naszym wydawał się czems nakształt Niagary, tę skałę, na którą wdrapałem się raz z takim trudem, niby na jaki niedostępny alpejski wierzchołek? Jakżeż to wszystko drobne, nikczemne, jakże inne pozostało w myśli mojej! Teraz doświadczyłem po raz pierwszy, że ze wspomnieniami ostrożnie spotykać się należy.
Przybyłem tutaj z bijącem sercem, obiegałem jak szalony wszystkie znane mi zakąty i ścieżki, chciałem witać ludzi i martwe przedmioty; ale nie znalazłem nic z tego com szukał. Ludzie zestarzeli się, zmienili, zapomnieli o mnie, natura zmalała i zbrzydła mi w oczach. Wszystko w około mnie zmieniło kształt i barwę. Czyż i dalej tak będzie w życiu? czy wszystko co ukochałem — blednąć mi będzie w oczach, aż dotknę różnicy marzeń z rzeczywistością, aż świat cały wyda mi się czczy i nędzny?
Ale nie, tak być nie może. Kraina zachwytów stoi i stać zawsze będzie otworem przedemną, kraina serca, ducha, kraina piękna i dźwięku. A jeśli kiedy, tak jak tutaj, poznam złudzenia przeszłości, żałować ich nie będę. Znak to będzie, ze czas nie upłynął dla mnie bezkorzystnie, gdy pogląd mój się zmienił, że w myśli mojej zostały fałszywe obrazy, któremi łudziła się pamięć. Ja nienawidzę złudzenia. Czyż rzeczywistości braknie piękna i życia, by szukać go aż w urojonym świecie? Mnie wystarcza to co jest, nie potrzebuję zapożyczać się u fałszu, nie chcę zasłaniać sobie oczów przed prawdą, bo to słabość i karłactwo ducha, a gdybym je kiedykolwiek popełnił, wstydziłbym się samego siebie, a ciebie więcej jeszcze.
Nie same martwe przedmioty powitały mnie zmienioną twarzą; zawód mój nie skończył się na obojętnych, spotkałem go w tem nawet, co po tobie, Albino, obchodzi mnie najmocniej. Brat mój, Jan, odmienił się także. Od lat kilku rzadko widywaliśmy się z sobą, listy nasze były krótkie, a drogi życia, dawniej równolegle prawie biegnące, teraz rozchodzą się i coraz bardziej rozchodzić muszą koniecznie.
Poczciwy, zacny, szlachetny Jan! Cóżem ja winien, że powoli stanęliśmy na dwóch przeciwnych biegunach myśli? Kocham go, cenię, ale naśladować nie mogę. Na jego miejscu umarłbym lub oszalał; a jednak, spojrzawszy na niego, sądzić można, iż widzi się najszczęśliwszego z ludzi. Życie jego składa się z nieprzerwanego ciągu zajęć. Godziny i dnie obliczone są z matematyczną ścisłością, nie zostawiono z nich ani jednej chwili na “dolce far niente.“ On może i przestał rozumieć znaczenie tego wyrazu; choruje na pracę, jak na rodzaj monomanii. Mnie przynajmniej stan podobny wydaje się anormalny. Ale rzecz dziwna, charakter jego dawniej posępny i smutny, rozpogodził się pod wpływem tego życia, które byłoby śmiercią moją. On sam wyszukuje i stwarza sobie obowiązki.
Mając lat dwadzieścia dwa zaledwie, ożenił się z panną ni piękną, ni bogatą, czemu? to wielkie pytanie, na które odpowiedź leży tylko w tem słowie: obowiązek. On pragnął mieć obowiązki, ognisko domowe, rodzinę. Czy kochał? nie wiem, ale wątpię, by Jan kiedykolwiek w życiu miał czas na miłość, by rozumiał, lub chciał rozumieć, te czary, zachwyty i wrzenia, te namiętne serca bicie, które przetwarzają człowieka w pół-boga, a świat ten — w rajską krainę. Nie, on tego pewno nie doznał ani razu, chociaż dzisiaj kocha żonę swoją, jak kochać powinien i dlatego że powinien, i pewno kochać będzie wiernie aż do śmierci, tak jak przysiągł — że uczyni.
Ludzie podobni za przyszłość ręczyć mogą, ona do nich należy, bo są zimni jak metal i jak on niezmienni.
Żona obdarzyła go w przeciągu lat kilku pół tuzinem dzieci; więcej ci o niej nic powiedzieć nie mogę. Zresztą widziałaś ją raz i zapewne poznałaś dokładnie. Sądzę, że jest wzorową gospodynią, żoną i matką, bo od rana do nocy znosi krzyki i hałasy dzieci, od których dom się trzęsie, pękają głowy, — z uśmiechem zachwytu i rozkoszy, jakby to był najwyższy szczebel szczęśliwości ludzkiej. Sądzę, że i ona spełnia z sumiennością maszynki, wydzieloną sobie część pracy i obowiązków, że potrafiła wcielić w siebie ideał mego brata, bo nigdy nie zdarzyło mi się dostrzedz chmury na pogodnym horyzoncie ich pożycia.
Jednakże pomimo sprzeczności poglądów, życia i pojęć, nić serdeczna nie zerwała się pomiędzy mną, a Janem; tylko zawsze porozumieć nam się jest trudno, wywnętrzyć niepodobna.
Wczoraj wieczorem, gdy wszystko uspokoiło się w domu, gdy kobiety i dzieci udały się na spoczynek, zostaliśmy sami z Janem. Wówczas brat mój począł mówić o stanie majątku mego, którego zarząd właśnie miałem odbierać na siebie, przedstawiał mi plany ulepszeń zaczętych, usiłując zająć mnie niemi.
Słuchałem przez pół, nie chcąc go martwić obojętnością moją; bo i na cóż zdałby mi się majątek tak wielki, gdybym miał być jak Jan niewolnikiem jego i zajmować się rzeczami, które mnie nudzą?
— Wiem, rzekłem w końcu; przerywając nieskończone nomenklatury jego, wiem, że twojej pracy winien jestem zupełną niezależność majątkową, że w twoich rękach mienie moje pomnożyło się w dwójnasób. Nie będę ci za to próżno dziękował, Janie, bo wiesz, że to samo uczyniłbym dla ciebie, gdyby to było w mocy mojej.
— Gdyby to było w twojej mocy, powtórzył brat z lekkim wyrzutem w głosie; ja nigdy nie powątpiewałem o sercu twojem.
— Ale o głowie... wtrąciłem z uśmiechem.
— I o tej nie, odrzekł Jan poważnie, masz umysł bystry i pojętny. A jednak...
I niedokończył zaczętej myśli.
— A jednak... Janie, pochwyciłem, powiedz mi raz to co masz na sercu, a może wówczas porozumiemy się lepiej.
Uścisnęliśmy się, a Jan rzekł po chwili:
— Skończyłeś już lat dwadzieścia cztery, Edwardzie.
Widziałem z tonu, że się zabiera powiedzieć mi ogromne kazanie, i miałem wielką ochotę je przerwać. Ale nie chcąc robić tej przykrości dobremu Janowi, przygryzłem sobie wargi w milczeniu, zapaliłem cygaro i słuchałem z cierpliwością godną lepszego losu.
— Prawnie, mówił dalej brat mój, opieka moja skończyła się od lat kilku, i gdyby prawne tylko łączyły nas stosunki, gdybym z serca, tak jak i ze krwi, nie był ci bratem, sądziłbym, że mogę poprzestać na tem com uczynił, że spełniłem sumiennie obowiązki moje. A jednak ja o ciebie spokojny nie jestem. Życie otwiera się przed tobą, wszystko zdaje ci się wróżyć szczęście, ale przyszłość jest w twojem ręku. Co myślisz z nią uczynić?
Co?.. pytanie to spadło na mnie niespodzianie. Mogłem wprawdzie dać na nie wiele odpowiedzi, ale może ani jednej takiej, któraby zadowoliła brata mego.
— Mój drogi, odparłem po chwili, dotąd żyłem i byłem szczęśliwy, bez troski o jutro; dlaczegożbym tak nadal pozostać nie miał?..
— Bo tak być nie powinno, Edwardzie, bo życie to motyle znudzi cię, przesyci...
— Pozwól mi przynajmniej, wyrzekłem, poczekać aż to nastąpi. Dotąd nie znam co to jest nuda i przesyt.
Widziałem wyraźne zdziwienie na twarzy Jana. Nie mógł powątpiewać o szczerości mojej, ale krasomówstwo jego były wytrącone z kolei, argumenta traciły podstawę, na której wspierać się miały. Widziałem w spojrzeniu jego zatopionem we mnie, że starał się zrozumieć naturę tak różną od swojej, trapiącą go jak zagadka. Chciałem mu przyjść w pomoc, ale najtrudniejsze to podobno zadanie, objaśnić człowiekowi drugiego człowieka. Szukałem więc porównania, coby uwydatniło różnicę zachodzącą pomiędzy nami, i trafiłem na porównanie muzyczne, dla mnie bardzo jasne i zrozumiałe, ale które wcale nie rozjaśniło kwestyi w oczach Jana.
— Każdy człowiek, wyrzekłem, ma swój właściwy kamerton, jako ideał, do którego nastrajać się powinien; każdy ma swój dźwięk właściwy i musi w nim pozostać, pod karą dysharmonii.
Ale Jan lękał się tej metafizyki muzycznej.
— Czyli, pochwycił, innemi słowy, każdy ma pewne posłannictwo przed sobą, obowiązki do spełnienia. Jakież są twoje zamiary? co zamyślasz przedsięwziąść. Masz nadto energii, rozumu i serca, by wieść próżniacze, bezużyteczne życie, i stać się tem samem — pasożytem społeczeństwa....
Uśmiechnąłem się mimowolnie z tych wielkich frazesów, które do mnie nie stosowały się zupełnie. Są ludzie, którym się zdaje, że trafili na jedyną prawdziwą drogę życia, którzy sądzą naiwnie, że po za ich wiarą niema już szczęścia, ni zbawienia; i chcieliby gwałtem, jak fanatycy inkwizycyi, — popchnąć świat cały w swoją kolej.
— Ja mam wcale inne pojęcia, odparłem, a chociaż nie myślę osiadać na wsi i gospodarować, sądzę, że jeszcze zgubionym nie jestem i nie zasługuję na nazwę pasożyta, którą obdarzyłeś mnie tak łaskawie. Każdy krok w życiu czynem być może, każda chwila oddana myśli, — nie jest zmarnowaną. Ja czuję, że nie wiążąc się żadną formułą, mogę być użytecznym, dobrym i szczęśliwym.
Brat mój zamyślił się głęboko; miał dobrą wolę zrozumienia mnie, ale myśl jego tak przywykła do pewnej rutyny, że z trudnością mu to przychodziło.
— Więc na jakiej podwalinie, zapytał znowu, myślisz przyszłość swoją budować?..
— Na dziś nie myślę o przyszłości, ona sama z siebie stworzy się i wyrobi. Ja nie zniósłbym żadnych krępujących więzów, i czuję, że gdyby dzisiaj przyszłość moja z góry postanowioną była, walczyłbym z nią jak z przeszkodą, chociażby jaśniała wszystkiem — czego pragnąć można. Na dzisiaj teraźniejszość mi wystarcza. Dzień każdy życia przynosi mi nowe pojęcia, nowe uczucia, nowe rozkosze, dzień każdy jest mi błogosławieństwem.
— Ale powiedz mi przynajmniej, co ty lubisz, czego pragniesz? bo dotąd, patrząc na ciebie, nie mogę nawet odgadnąć upodobań twoich, pytał Jan zakłopotany.
— Co ja lubię? powtórzyłem z uśmiechem; tysiące rzeczy, i to właśnie stanowi mój zasób szczęścia. Lubię uganiać się konno za dzikim zwierzem, pędzić lokomotywą przez ogromne przestrzenie, pruć szybką łodzią morskie fale. Lubię zamknąć się w cichej pracowni i badać zawiłe zagadnienia nauki. Lubię położyć się w dzień słoneczny na mchach leśnych i słuchać, choćby i dzień cały, śpiewu ptaków, brzęczenia owadów, lub pośród cichej nocy ująć za skrzypce i wygrać wszystkie dźwięki ducha, których słowa oddać nie potrafią. Lubię szał świata i lubię ciszę; lubię śmiać się i lubię zadumać. Spowiadam ci się otwarcie, a teraz powiedz sam, Janie, czy z podobnych danych potrafisz wysnuć przyszłość moją?..
— Nie wszystko jeszcze powiedziałeś, Edwardzie, odparł, uśmiechając się. Ty lubisz kochać także.
— Kochać? powtórzyłem, to konieczne dopełnienie bytu. Ja nie pojmuję życia bez miłości.
— Edwardzie, przerwał Jan nawpół litośnie, porozumiejmy się wprzód co do znaczenia wyrazów. Co ty nazywasz miłością?
— To gdy serce moje silniej uderza, gdy rozszerza się mój horyzont, myśli i wznosi poziom moralny, gdy świat cały przetwarza się w oczach, a szczęście zdwaja i zależy od drugiej istoty.
— A wieleż razy tak kochałeś, wiele razy tak kochać będziesz? pytał Jan, sądząc, że zakłopocze mnie tem pytaniem.
— Ja nie wiem sam, odparłem spokojnie. Miłość, to rzecz nieujęta, jak woń kwiatu; ona nie zależy odemnie. Kochałem zawsze bez fałszu i zdrady, nie zawiodłem cudzego serca, nie obiecywałem czegom nie mógł dotrzymać. Przebaczałem, gdy mnie raniono, a nie raniłem nawzajem, i wiem, że dalej tak samo postępować będę. Z kobietą którą kocham, rozejść się mogę jutro, lub być jej wiernym życie całe; za jedno i za drugie odpowiadać nie mogę. Wiem to tylko, że nigdy nie popełnię kłamstwa ani podłości.
— O tem wiem także, Edwardzie, ale na tej drodze spotkać możesz cierpienie.
— I cóż ztąd, wyrzekłem, czy sądzisz, że mi zbraknie siły i męztwa, że nie potrafię walczyć i zwyciężyć, lub przecierpieć? Nie jestem dzieckiem, znam świat i ludzi, nie powiesz mi nic czegobym nie wiedział, a żadne słowo twoje mnie nie nawróci. Ostrzegłeś mnie, bądź spokojnym, spełniłeś obowiązek starszego brata. Ja ważę się na dolę lub niedolę życia.
Jan słuchał mnie uważnie, z podpartą głową, z okiem utkwionem we mnie. Jakiś cień smutku, zadumy niezwyczajnej wyszlachetnił jego energiczne rysy.
— Edwardzie, rzekł, tu rozchodzą się pojęcia i myśli nasze. Niechaj serca przynajmniej pozostaną złączone. Wiara twoja nie jest moją wiarą, droga którą puszczasz się niebacznie jest stroma i niebezpieczna. Nie w mojej jest mocy cię przekonać i nawrócić; pamiętaj tylko, jeśli przyszłość zawiedzie marzenia, że jakąbądż koleją pójdzie życie twoje, tutaj zawsze zarówno kochanym będziesz.
Rozeszliśmy się z bratem pojednani. Czuję się silniejszym na przyszłość o jedno serce ludzkie, bo wiem że u Jana niema słów próżnych. Długo w nocy siedziałem, ja samotny marzyciel, rwący się do burz życia, pośród tego uśpionego domu, który zbudzi się z jutrzejszym świtem, na nowy dzień cichej pracy. Słodko mi było oddychać rzeźwiącem lasów powietrzem, spoglądać na ten zamknięty horyzont i marzyć o tej przyszłości nieznanej, niestworzonej jeszcze, do której instynktowem pragnieniem wyciągam namiętnie ramiona.
Za kilka dni ztąd wyjeżdżam; proszono mnie na wielkie polowanie, gdzieś u podnóża Tatrów. Opiszę ci te dzikie krajobrazy, niedotknięte jeszcze ręką cywilizacyi, nierzucone na pastwę mody i znudzonych turystów. A może ztamtąd, pomimo wszystko, pospieszę do ciebie i zobaczę zarazem ten świat nowy, który tak daleko wyprzedził starą Europę na drodze postępu.
Tak dawno nie widziałem ciebie, że potrzebuję zobaczyć znowu twe jasne, szlachetne oblicze, potrzebuję dotknąć twojej ręki, by uzbroić się na nowo przeciwko pokusom i upadkom.




LIST II.
EDWARD DO ALBINY.

Kto wie, kiedy zobaczymy się z sobą, Albino; los dziwnie rządzi ludźmi. Ja pozostaję tutaj, oplątany czarem, zachwytem, pozostaję tu wśród dzikiej okolicy, wśród nawpół dzikich ludzi, bo mi tu dobrze i błogo. Czyż potrzebuję ci pisać, że ten przewrót zamiarów moich sprawiła kobieta? Znasz mnie dość, by domyślać się tego; ale czy uwierzysz, że jedno spojrzenie wystarczyło, bym zatracił samego siebie i przykuło mnie tu niewolnikiem prawie? Wiesz, że nie pojmuję walki z własnem uczuciem, że nie nastrajam się sztucznie do jakiejś urojonej miary, nie bronię swobody myśli, ale z prostotą dziecka poddaję się wrażeniom chwili i bez wahania rzucam odważnie przyszłość i szczęście całe na kartę drugiego serca, gotów przyjąć zarówno rozkosz i cierpienie. Zawsze jednak wiedziałem co czynię, zostawała mi ta chwila rozwagi, w której uczułem jej całą ważność. Teraz podbity zostałem, zanim spostrzegłem, że przestałem do siebie należeć, że dwie źrenice jasne, łzawe, błyszczące — wpiły mi się w pamięć niepowrotnie i jak dwie gwiazdy świecą w myśli mojej.
Zebraliśmy się dość licznie na polowanie u Henryka. Majątek jego leży w ślicznem położeniu: w koło góry porosłe odwiecznemi borami, nagie skały i strome wąwozy, a w oddali rysuje się mglisto ponury, groźny łańcuch Tatrów.
Okolica była mi nieznaną; wczoraj wymknąłem się od towarzyszów, kazałem osiodłać sobie konia, i puściłem się sam jeden, na los szczęścia, gdzie mnie oczy poniosą. Los usłużył mi widocznie, bo po kilkogodzinnem błądzeniu bez celu, wśród gór i wąwozów, trafiłem na wspaniałe ruiny tenczyńskiego zamku. Ruiny te są jedne z najpiękniejszych jakie kraj ten posiada: wielki czworobok, otaczający główny dziedziniec, stoi jeszcze nietknięty prawie ręką czasu; tylko gdzieniegdzie dalsze baszty, rozsypane w gruzy, sterczą śród porastających je brzóz i świerków. Zeskoczyłem z konia i uwiązawszy go u drzewa, wszedłem przez sklepioną bramę do labiryntu komnat, porosłych murawą i głogiem, do opustoszałych dziedzińców i krużganków oplecionych dzikim chmielem.
Przypatrywałem się resztkom rzeźb, śladom fresków, których dotąd jeszcze śniegi i deszcze zupełnie spłukać nie mogły, przejęty nieokreślonem uczuciem smutku, jakie wzbudza każda ruina, — gdy nagle zatrzymałem się, uderzony niespodziewanym widokiem. Nie byłem sam w tym zamku. O kroków kilka odemnie, w oknie spustoszałej wieży, do której mchem porosłe prowadziły wschody, stała jakaś biała istota, duch czy anioł, bo zaledwie śmiałem nazwać ją kobietą.
Spojrzawszy na nią, pierwsze wrażenie omijało zmysły, niepojętym fenomenem obejmowało wprzód jej ducha niż ciało; i widziałem, że nawet pojęcie złego nie skaziło czystości jej białego czoła, widziałem — że cień fałszu nie postał nigdy na jej ustach, że była jasną jak samo światło, przezroczystą jak łza, zanim dostrzegłem, że była piękną, ah! piękną, jak może i niewolno być ludzkiej istocie. Piękność ta służyła tylko za osłonę ducha, od niego pożyczała promieni i blasku. Oczy jej szafirowe, miały kryształową głębokość południowego nieba; można w nich było utonąć myślą całą i jak przez kopułę niebios, dojrzeć w nich Boga. Światło migotało w nich dwiema gwiazdami i zdawało się rozlewać w całym promieniu jej wejrzenia. Tylko wejrzenie to odwracało się od ziemi i wznosiło do góry, z nieujętym wyrazem jakby tęsknoty za rajem utraconym. Twarz jej biała, z szerokiem czołem, ze śnieżnemi skroniami, oblana słońcem, rumieniła się zaledwie bladą barwą alpejskiej róży; usta małe, wykrojone jak listek róży, miały wyraz niewinności dziecięcej, jakby dotąd przechodziła przez życie nieświadoma złego, nieskalana nawet pyłem ziemskim, nie doznawszy nigdy powszedniej troski; bo usta jej uśmiechały się pogodnie, tajemniczo, jak usta niemowlęcia w pierwszych snach kołyski do niewidzialnych aniołków. A jednak był nieujęty smutek na jej twarzy; jak gdyby nie znając grzechu ni pokusy, zaznała przecież cierpienie. Postać jej cała smukła, strzelista, zdawała się unosić w górę, jak gdyby własnym ciężarem nachylała się ku niebu, i tylko jej ramionom brakło skrzydeł dwojga i srebrnych piór anielskich, i tylko temu czołu aureoli, by ludzie uklękli przed nią, zapatrzeni, zamodleni.
Czy pamiętasz dobrze cudowne głowy Fra Angelica? Twarz jej była piękną jak one, a jej szczupła kibić, w długiej białej sukni, trochę wątła, trochę wązka w ramionach, przypominała najczystsze utwory zachwyconych trecentistów.
Włosy jej ciemno-blond, ni złote, ni czarne, ni kasztanowate, gładko zaczesane, obejmowały szerokie czoło i spadały na plecy niedbale w dwóch grubych warkoczach, lśniące, miękkie i ciężkie.
Głowa jej była trochę w tył przechylona, wspierała ją na złożonych rękach i tak stała, objęta ramą, rzeźbionego okna, rysując się światła na błękitnem tle horyzontu.
Ja stałem ukryty w cieniu za filarem krużganku, olśniony jej widokiem, jakby zjawiskiem cudownem, lękając się poruszyć, odetchnąć, by go nie spłoszyć, pytając samego siebie: czy rzeczywiście to była istota z krwi i ciała, istota mnie równa, kobieta. I myśl moja przylgnęła do niej, zawisła z nią wśród błękitów i stała się czystą, powietrzną jak ona.
Tymczasem odgłos zbliżających się kroków i szelest jedwabnej sukni zbudził mnie z tego zachwytu, w którym mogłem pozostać dzień cały. Kobieta niemłoda już, w wykwitnym stroju, ukazała się naprzeciwko mnie.
— Idalio! Idalio! wołała po francuzku, oglądając się na wszystkie strony z pewnym niepokojem.
— Chwilkę jeszcze, kochana pani, odezwał się dźwięczny głos z góry. Tutaj tak ślicznie, tak rozkosznie!
Kobieta podniosła głowę i ujrzała dziewczynę zawieszoną w oknie starej baszty, jak ptaka na gałęzi.
— Na miłość boską, zawołała z przestrachem, ty spadniesz jeszcze.
— Nie lękaj się pani, odparła Idalia, niechętnie opuszczając miejsce swoje i zstępując zwolna po wschodach wpół zawalonych.
Chód jej był równy, falisty, zdawała się spływać ku nam z góry, chociaż stąpała po gruzach i rumowiskach; kibić jej szczupła, gibka, czarnym paskiem objęta, chwiała się od powiewu wiatru; długa, biała, muszlinowa suknia wlokła się niedbale po zielskach i kamieniach, osypując czasem gruzy za sobą, gdy szła zwolna, zamyślona, poważna, jakby nie pomna że stąpa po ziemi.
— O Boże, Idalio, mówiła starsza kobieta, jak możesz po takiem słońcu chodzić z gołą głową? Opalisz się, zachorujesz!
I podniosła jej wielki ryżowy kapelusz, opasany czarną aksamitką, leżący na ziemi.
— Zapomniałam o nim, odrzekła Idalia z niedbałym uśmiechem.
Rozejrzała się w około, wsparła o filar krużganku i znowu utonęła w jakiejś tajemniczej zadumie.
Kobieta spojrzała na nią.
— O czem myślisz? spytała. Ja ręczę że teraz wywołujesz myślą przeszłość tego zamku.
— To prawda, odrzekła dziewczyna, niby w odpowiedzi, niby sama do siebie, ja lubię uciekać w przeszłość, gdy teraźniejszość jest smutna. Wyobraźnia przenosi mnie w dawne czasy, maluje mi tęczowe obrazy, gdy zamek ten stał w całej wspaniałości swojej, gdy tysiące dworzan strojnych i zbrojnych snuło się po tych dziedzińcach, dziewice przechadzały się po tych krużgankach, wszędzie było ludno; rojno, wesoło, a może właśnie tu w tem miejscu młody Jan Tenczyński siadał na tureckiego konia i może tutaj żegnał swój zamek, kiedy puszczał się w drogę za dalekie morza po królewską oblubienicę. Wyjeżdżał dumny, szczęśliwy, ufny w przyszłość, kochający, kochany; nie przewidując że zimna śmierć czyha na niego, w chwili gdy stanął u szczytu marzeń. I nie ujrzał już nigdy swej pięknej królewny. Ród jego wygasł, zamek rozsypał się w gruzy i dziś tutaj, zamiast dziewic, giermków, rycerzy, stoją tylko chwasty i tarniny, zamiast brzmiącej muzyki biesiad, wyją wichry jesienne; śród nocy snuć się muszą nietoperze i puchacze, a może duch jego zstępuje z nieba i płacze nad tą ruiną.
Kobieta słuchała jej z pobłażliwym uśmiechem, gdy wymawiała te żałobne słowa cichym, wyraźnym, spokojnym głosem, jak gdyby obrazy wspominane przesuwały się przed jej okiem. Znać przywykła do marzeń, których zrozumieć nie mogła.
— Może, spytała po chwili z pewną niecierpliwością, widząc ją ciągle zamyśloną, może chcesz kiedy przyjechać tutaj przy świetle księżyca?
— O nie, odparła Idalia z mimowolnym dreszczem; wiesz jak lękam się umarłych. Przy księżycu tu straszno być musi. Słońce nie przeszkadza marzeniom moim; wszak przeszłość tutaj słoneczną była.
— Ale teraz spieszyć nam się potrzeba, mówiła starsza kobieta, tłumiąc ziewanie i spoglądając na zegarek. Wiesz że hrabia Herakliusz wyjeżdża dzisiaj, trzeba nam go pożegnać.
Na te słowa cień przesunął się po gładkiem czole Idalii.
— Prawda, masz słuszność, szepnęła, zapomniałam się tutaj.
I zwolna, niechętnie szła za towarzyszką, jakby lepiej jej było pośród tych ruin, ze wspomnieniami umarłych, niż w rzeczywistym świecie, pomiędzy ludźmi. Miała już wejść pod ciemne sklepienie bramy i zniknąć z przed zachwyconych oczów moich, ale zatrzymała się raz jeszcze u wejścia i smutnym wzrokiem potoczyła w koło. Sklepienie pod którem stała porosłe było zielskiem i bluszczem, a pośród nich, przyniesiona przez burze lub ptaki, strzelała w górę łodyga białej lilii, z koroną śnieżnych, wonnych kwiatów. Wzrok jej padł na tę lilią, wyciągnęła ku niej ręce ruchem pełnym dziecinnego pragnienia i wspięła się na drobne paluszki, daremnie sięgając po nią. Lilia kołysała się wysoko nad jej głową.
Wówczas ja wysunąłem się z cienia, jednym skokiem wdrapałem się na szczyt sklepienia i nie śmiałem podać jej kwiatu, tylko nachyliłem tak jego łodygę, by sama zerwać go mogła. Oczy nasze się zbiegły; nie było w jej spojrzeniu zdziwienia, nie strwożyła się nagłem zjawieniem się mojem, tylko patrzyła na mnie rozmarzonym wzrokiem, jak gdybym był jednym z tych rycerzy, których widma wywoływała w pamięci, a ja czułem że wzrok ten sięgał mi aż do głębi piersi i tam w pijał się w serce, czułem że krew zbiegała mi z twarzy pod jej spojrzeniem, i po raz pierwszy w życiu drżałem jak liść, szukałem oparcia.
A ona rzekła do mnie po krótkiej chwili, zrywając lilią i jakby budząc się do rzeczywistości:
— Dziękuję panu, dziękuję.
Twarz jej biała oblała się lekkim rumieńcem. Odeszła; widziałem tylko zdaleka, jak wsiadła wraz z towarzyszką do lekkiego powozu, poważna, zadumana i lilią trzymała w ręku.
Odeszła, a ja spojrzałem dokoła, przerażony pustką jaką uczułem przy sobie i w sobie. Ona zabrała serce i myśl moję. Stałem osłupiały na miejscu w którem ją ujrzałem, w którem usłyszałem jej głos, jej słowa, i nie mogłem zrozumieć, by tak jedna chwila zmieniła zasadnicze warunki mego bytu i mogła o całej stanowić przyszłości. Po jej zniknięciu miejsce to wydało mi się pustynią.
Wyszedłem szybko z pomiędzy zwalisk i skoczyłem na konia, sądząc że z opuszczeniem tego starego zamku gdziem ją zobaczył, wyłamię się z pod jej czaru. Ale daremnie, postać jej płynęła przedemną w powietrzu, lśniła w słonecznych promieniach, odbijała się w wodach strumieni; a zawsze unosiła się nademną, niedostępna jak gwiazda, którą widzieć tylko można, ale nigdy pochwycić.
Pod tem wrażeniem powróciłem do Henryka. Nudził mnie gwar jego domu, a rozerwać nie mógł. Idalia pozostała myślą moją, a pragnienie widzenia jej znowu, dochodziło we mnie do miary szaleństwa.
Pamiętałem najdrobniejsze szczegóły jej zjawienia się, jej rozmowy, jej stroju nawet, a zestawiając wszystko, zrozumiałem że gdzieś niedaleko zamieszkiwać musi. Powóz do którego siadła, był to lekki rodzaj amerykanki; towarzyszka jej wspominała że któś odjeżdżał i chciał ją pożegnać, projektowała drugi spacer do tych ruin; widocznie więc ona pozostawała tutaj, gdzieś pośród tej górskiej okolicy. Ta myśl zbliżyła mnie do towarzyszy, oni musieli znać ją, wiedzieć przynajmniej kto była, i wkrótce dobadałem się wszystkiego co wiedzieli, co wiedzieć mogli.
Idalia, księżniczka Idalia, należy do jednej z najpierwszych rodzin, jest dziedziczką ogromnego majątku. Sierota, ojca straciła w pierwszych latach dzieciństwa, matkę przed kilku miesiącami. Teraz zamieszkuje na czas jakiś majątek położony o milę zaledwie od miejsca gdzie się znajduję, wraz z osobą która wychowywała ją od dziecka i którą matka testamentem zostawiła przy niej, jako zaufaną swą przyjaciółkę. Mówiono o księżniczce, jako bardzo szczęśliwej istocie; miała młodość, piękność, dostatki, znaczenie. Dla mnie ona była tylko Idalią. Prawda, położenie towarzyskie stawia ją wyżej odemnie, ta myśl przejmuje mnie zimnym dreszczem; ale czyż podobne względy stanąć mogą pomiędzy mną a nią? Czyż wiedziałem kto była ona, gdy po raz pierwszy zbiegły się nasze oczy? Czyż nie wyczytała w mojem zbladłem licu tej miłości wybuchającej od pierwszego wejrzenia? Czyż jej czyste serce zaznać może podejrzliwość, zwątpienie? Wszak Idalia jest sierotą, moralnie zależną tylko od samej siebie. Mam w piersi tak wielkie uczucie, że ona będzie musiała uwierzyć w nie przynajmniej, jeśli go nie podzieli. Jedno jej serce może odrzucić serce moje. Pomiędzy nami jedyną przeszkodą może być to, że ona odwróci się odemnie z litością anioła, patrzącego na nędze ziemskie. Ale nie, to być nie może! Czyż odrazu nie zrozumiałem jej, nie ukorzyłem ducha jak przed świętą? Czyż inny człowiek tak jak ja kochać ją zdoła? Mogę mieć wiele wad i niedoskonałości, ale wiem że znajdzie we mnie prawość i poświęcenie bez granic. Od dziś dnia jedyną myślą moją jest szukać sposobności zbliżenia się do niej, jedyną nadzieją zdobycie jej miłości, jedynym celem życia, ona!...
Do zobaczenia, Albino, kiedy? jak? nie wiem doprawdy. Nowa faza ducha otwiera się przedemną; serce moje, omylone, zawiedzione tyle razy, teraz godnem siebie odzywa się biciem, i obmyte czystem uczuciem, z nową siłą wytrwania gotowe jest przyjąć walkę życia. Do zobaczenia raz jeszcze i niech ci Bóg zsyła zachwyty moim podobne. Kończę mój długi list tem życzeniem.




LIST III.
ALBINA DO EDWARDA.

List twój nie zadziwił mnie wcale, bo znam ciebie nie od dzisiaj, znam rzutność i porywczość natury twojej wiem że ile razy opanuje cię myśl jaka, poświęcasz jej wszystko, ze ślepem zapomnieniem namiętności. Nie pierwszy to raz celem jedynym życia twego była ona. Widziałam cię w chwilach podobnych i podziwiałam, tak jest, podziwiałam. Uczucie każde podnosi się, przetwarza na starożytnego półboga. Ja wierzę iż ktokolwiek jest ona, oprzeć ci się nie potrafi; posiadasz narzucającą się władzę, mógłbyś świat zwyciężyć, gdybyś zapragnął. Ja wiem że nie śmiałabym stanąć na drodze twojej. Porwany huraganem namiętności, stajesz się strasznym jak szaleniec który przestaje pojmować granice możliwości.
Ileż razy widziałam cię w chwilach podobnych. Ale czy cel wart był kiedy zachodów twoich? Czy był kiedy stosunek pomiędzy siłą pragnień twoich, a tem coś zdobywał? Natura twoja jest bogatą i rozrzutną w miarę bogactwa swego; szafujesz sercem, bo ci go nigdy nie zbrakło. Ludzie powiedzieć mogą o tobie, że wiodłeś życie szalone. Ja wiem że nie wyobraźnia lub zmysły rządziły tobą, że zawsze śród fałszerzy uczuć, śród malowanych lic, czół wytartych, kłamanych uśmiechów, stawałeś do gry życia z prawdą na ustach, z miłością w sercu i w zamian za liczmany, płaciłeś czystem złotem, zbyt szczodry by go skąpić, zbyt dumny by udawać. Ale gdyś przejrzał w sercach i myślach otaczających cię ludzi, odwracałeś oczy ze wstrętem i bólem i zwracając się do mnie, płakałeś krwawemi łzami zawodu.
Kto inny byłby zmarnował się i przeżył podobnym życiem, kto inny byłby zubożał duchem; ty wychodziłeś z tych chwil próby i zwątpienia niezachwiany, silniejszy jeszcze do zapasów z losem; z atmosfery brudu wynosiłeś czyste serce i nieskalaną młodzieńczą wiarę, a dla zdradzających cię miałeś tylko uśmiech litości. Takim znałam cię zawsze, Edwardzie, i nieraz kładłam rękę na piersi twojej i próbowałam czy bicia jej nie osłabły. Pierś twoja była silną, niewyczerpaną, za każdym razem uderzała jednako.
Takim byłeś dotąd, Edwardzie, i nieraz spoglądałam na ciebie trwożna i dumna razem. Ostatnie lata nie odmieniły cię, jak widzę.
Dziś znowu list twój brzmi nutą zapału i miłości, znowu serce twoje, nie znające, nie cierpiące próżni, z całą siłą uczucia zwraca się do kobiety. Nakreśliłeś o niej słów kilka, ale z właściwą sobie bystrością nakreśliłeś je po mistrzowsku; widzę ją nieledwie i rozumiem. Idalia to anioł. Anioł, rzadkie to wprawdzie zjawisko w dzisiejszym świecie i trzeba może szukać aż wśród gór zapadłych ostatniego potomka tej rasy średniowiecznej; ale stawiam tutaj pytanie, czy anioł stworzony jest do rzeczywistego życia? czy może uszczęśliwić człowieka, w zamian być szczęśliwym i zadość uczynić warunkom bytu? Co do mnie, wyznaję w pokorze ducha, iż lękam się podobnych istot. Chciałabym wprawdzie widzieć tę dziewczynę, w białej szacie spływającą po gruzach ze szczytu starej baszty, wypowiadającą jak sybilla marzenia swoje ale tylko jako piękny obraz i nic więcej. Omijałabym zawsze Idalią z daleka i nie chciałabym drogi mojej krzyżować z jej drogą, a pokochać ją lękałabym się, jak istotę odmiennej natury, która z człowiekiem z krwi i ciała nie ma nic wspólnego, która nie może zrozumieć potrzeb, żądz i uczuć jego, ani wzajem być zrozumianą.
Wiem że słowa moje próżnemi zostaną. Należysz do ludzi którzy nie cofają się nigdy przed cierpieniem, których pociąga niebezpieczeństwo i walka. Wiem że kobieta którą kochasz, staje się dla ciebie zawsze typem doskonałości, do której ogół stosowaćby się powinien. Wiem o tem, a jednakże to piszę, bo wolałabym już widzieć serce twoje w rękach owej czarnookiej Heleny, niż tej istoty z mgły i słońca.
Nie wiem jakie dalej prowadzić cię będą losy, gdzie cię zaniosą burze uczuć? ale chciałabym zobaczyć cię znowu i widzieć wolnym od tej namiętności budzącej się zaledwie, którą może rozwiało już drugie spotkanie z tą kobietą i która w trwożnych oczach moich przesadzonych nabiera rozmiarów.




LIST IV.
EDWARD DO ALBINY.

Nie, ty nie myliłaś się, Albino, nie przesadzałaś miary budzącej się namiętności. Od owej chwili dnie i miesiące mignęły jak błyskawica, a ja kocham, jak pewno dotąd nie kochałem w życiu. I uśmiechnij się z trwogi twojej, uśmiechnij się ze złych przeczuć, bo chociaż nie wyrzekły tego jej usta, ja czuję że nazwzajem kochanym jestem, W kilka dni po ujrzeniu Idalii, wynalazłem sposobność aby być jej przedstawionym. Jak się to stało? nie pytaj mnie; byłem w stanie poruszyć niebo i ziemię, byle dostać się do niej. Skrzypce, muzyka, posłużyły mi tutaj; ona sama śpiewa, musieliśmy więc zbliżyć się i porozumieć w harmonijnych sferach dźwięku. I wkrótce, pomimo samotności w której postanowiła przebyć czas żałoby i której szukała w tem ustronnem w górach mieszkaniu, stałem się częstym gościem w jej domu. Towarzyszką jej jest cudzoziemka, pani du Barlette, która ją wychowała i której umierająca matka zostawiła niejako moralną opiekę nad sierotą.
Pałacyk który zamieszkała w Maniowie, rodzaj myśliwskiego pawilonu, urządzony został na prędce do zimowego mieszkania, bo dotąd tylko zbierały się tu kiedy niekiedy huczne polowania.
Naprzeciwko Maniowa wznosi się wioska na drugiej górze, a skromny dworzec patrzy się oknami w okna pałacu; ogrody rozdzielone są tylko stromym wąwozem. Kupiłem tę wieś, zapłaciłem co chciano, byle natychmiast wejść w jej posiadanie. Z Krakowa sprowadziłem wszystko co mi do przepędzenia zimy potrzebnem być mogło, skrzypce moje, nuty i książki.
Parę jesiennych i zimowych miesięcy zbiegło nam w tej zapadłej stronie, jak sen rajski jednej nocy letniej. Nie dojrzeliśmy nawet zawiei, śnieżnych huraganów, nie poczuli grozy tej strasznej pory. W sercach naszych kwitła wiosna szczęścia, i głosy nadziei śpiewały nam w myśli skowronczane hymny.
Teraz z domu mojego piszę do ciebie, patrząc na światła bijące z jej pałacu, z którego wyszedłem przed chwilą. W powietrzu zdaje się drżeć jeszcze srebrna nuta jej piosnki. Piszę do ciebie rozmarzony, szczęśliwy, bo nie umiem nawet wyrazić jak niezmiernie szczęśliwy jestem. Bóg opatrzył mnie hojnie siłą cierpienia, ale i siłą użycia; nie szemrałem w chwilach bólu, a dzisiaj błogosławię go za dar ten, błogosławię każdem tchnieniem, każdem uderzeniem serca, bo słowa nie oddadzą uczuć moich.
I gdyby nawet w około nas jeżyły się niepodobieństwa, gdyby świat cały stanął pomiędzy nami, gdyby obecną chwilę i obecną miłość okupić trzeba śmiercią, męczarnią, jeszcze nazwałbym się szczęśliwym, że mi ją zaznać danem było.
Ale dzisiaj droga życia otwiera się przed nami łatwa, bez przeszkód, nieledwie codzienna. Wiem zawczasu, że jej rodzina, opiekun, wmieszają się pomiędzy nas, że spotkam drobne trudności, zawady, ale wiem także, iż jej miłość pomoże mi je zwalczyć, bez niepokoju, bez palącej troski. Ona odgadła mnie od razu, może od owej chwili, gdym pośród ruin nachylił białą lilią, czystą jak miłość moja i wraz z nią oddałem serce moje w jej ręce.
Od tej chwili życie stało mi się pasmem ciągłych zachwytów; dzień każdy przynosił mi nowe szczęście; codzień z nową rozkoszą wchodziłem w jej progi i widziałem jak myśl jej i serce od krainy duchów, od grobów umarłych, zwolna nachylały się ku mnie, jak jej źrenice coraz częściej odrywały się od nieba i zatrzymywały na mnie, jak uśmiech mój rozjaśniał jej lice, chmura mego czoła rzucała na nią cień smutku. A jednak milczałem. I cóżby mi dało więcej to słowo kocham, zamienione między nami? Słyszałem je tyle razy na ustach kobiet bez serca, ja sam sprofanowałem je już w życiu. Swiat i ludzie tak zbrudzili znaczenie tego świętego słowa, żem nie śmiał go wymówić ni żądać. A potem, miałaż ona prawo wymówić je tak sama, nie oglądając się na nikogo. Bądź jak bądź, pomiędzy myślą, uczuciem a słowem zachodzi różnica, której żadne sofizmata zatrzeć nie zdołają. Nie wahałem się zdobyć jej miłości, zdobywając ją czułem się w prawie mojem; ale zastanowiłem się przed wyznaniem.
Milczałem więc i milczę, choć nieraz tracę rozwagę, pamięć i zmysły. Ta kobieta jest tak inną od reszty ludzi, tak o całe niebo wyższą nademnie, że lękam się ją obrazić i skalać spojrzeniem samem, i pod jej promiennym wzrokiem opuszczam płonące oczy jak winowajca, a przecież miłość moja grzechem nie jest.
Zwolna zaparłem się samego siebie, pokochałem co ona kocha, polubiłem co lubi, oddycham jej tchnieniem i jej życiem, a w duszy mojej stało się święto jak w kościele, bo ona jasnym duchem swoim porwała mnie w jakieś niedostępne sfery poezyi i zachwytu.
Jedyną rzeczywistością życia jest dla mnie ta miłość, a powszednie warunki zdają mi się snem tylko, snem przykrym. Nie pytaj mnie dziś o nic więcej. Zapewne przyjdzie czas, w którym koniecznie z obłoków trzeba mi będzie zstąpić na ziemię i spotkać się z rzeczywistością: wówczas czuję że jej podołam. Przyjdzie dzień w którym mnie samemu obecność jej starczyć przestanie, gdy zwyczajnym biegiem namiętności żądać będę więcej i więcej. Dzisiaj wiem to jedno, że kocham; myśl moja odwraca się od przyszłości i tonie w rozkoszy obecnej chwili. Dziś jestem szczęśliwy i obwiany jakby skrzydłami amora, zapominam o ziemskim świecie, o pragnieniach żądzach jego.
Albino, jestem szczęśliwy! Cóż więcej napisać ci mogę?..




LIST V.
JAN DO EDWARDA.

Nie piszesz mi nic o sobie, Edwardzie, listy twoje są rzadkie i zwięzłe, a jednak dochodzące wieści zaczynają mnie niepokoić. Wiem, iż zażądałeś znacznej summy od swego bankiera z Krakowa, wiem, że kupiłeś jakąś wieś w Karpatach i że w niej osiadłeś na czas jakiś, ale nie robię ci uwag w tym względzie. Majątek pozwala Ci dogadzać fantazyom nawet. Pozwól mi się jednak zapytać o cóś więcej. Słyszałem, że się starasz o rękę księżniczki Idalii. Czy to prawda, Edwardzie? Dotąd głównym czynnikiem życia twego — była miłość, dotąd szafowałeś sercem. Ale dzisiaj stawiasz na kartę więcej daleko, — stawiasz przyszłość całą!..
Czy zastanowiłeś się nad nierównością położeń socyalnych?.. czy zważyłeś te drobne na pozór, a w gruncie ważne bardzo, dzielące was zapory?.. Księżniczka jest sierotą; tem gorzej dla ciebie. Każdy będzie się czuł w prawie walczyć przeciw tobie. Czy wiesz jakiem imieniem świat, nie wierzący w czystość uczuć, nazwie miłość twoją?.. Czy ona sama zawierzy ci jak powinna, oceni jak tego wart jesteś?.. Czy nie dojdą do niej poszepty świata?..
A gdyby nawet i to nie było, jej rodzina, jej towarzystwo odepchnie cię i zranić potrafi. Jeśli nie serce, to duma twoja cierpieć będzie, a duma, to także wybitny rys charakteru twego. Nie umiesz, nie umiałeś nigdy ugiąć hardego czoła; dzieckiem jeszcze z zaciętemi usty gotów byłeś znosić wyrzuty i kary, prędzej niż upokorzyć się przed kimkolwiek, lub zniżyć do tłumaczenia, do prośby...
Znam ciebie, znam świat w który wchodzisz niebacznie, a serce moje przeczuwa, że spotkasz tam boleść. Nie taką przyszłość chciałem ci zgotować!..
Ale próżno: nie zmienię upodobań twoich, nie przeinaczę faktów. Pamiętaj tylko, że społeczeństwo jest nieubłagane dla ludzi tobie podobnych, nie umiejących schlebiać podłości, oddawać pokłonu bogom fałszywym i zmieniać zdania za lada wiatru powiewem. Nie wyzywaj niebacznie tej hydry stujęzycznej, która zwykle rzuca się na wszystko co nad nią góruje. A jeśli los już rzucony, jeśli kochasz niezmiennie i w zamian jesteś kochanym, — to posłuchaj rady mojej: żeń się jaknajśpieszniej. Rada ta wyda ci się może szorstką i prozaiczną, ale doświadczenie nauczyło mnie, że powszednie koleje są jedyną zbawczą przystanią od burz i niepokojów dla wyższych indywidualności, że to jedyna obrona samoistnych jednostek przed nieubłaganie niwelacyjnem społeczeństwem.
Może uśmiechniesz się dumnie z tych słów moich. Daj Boże, by ci one nigdy nie powróciły do myśli w gorzkich chwilach życia. Daj Boże, by siły twoje sprostały sercu!..




LIST VI.
PANI DU BARLETTE DO HRABIEGO HERAKLIUSZA.
Panie hrabio!

Od czasu wyjazdu pana hrabiego, zaszły okoliczności tak niespodziewane, że czułam się w obowiązku donieść mu o ważnych zmianach, tak w cichem życiu naszem, jak w usposobieniu księżniczki. Pisałam w tym względzie kilka razy już do pana hrabiego, ale listy moje pozostały bez odpowiedzi i zapewne nieszczęśliwym trafem nie doszły przeznaczenia swego. Muszę więc tutaj pokrótce przebiedz fakta o których już donosiłam i sięgnąć aż do przeszłości.
Przez całe życie wpływ mój na wychowankę moją był bardzo mały. Idalia od dzieciństwa pilna i posłuszna, miała jednak w naturze swojej coś niepoddającego się zupełnie memu kierunkowi; nigdy nie sprzeciwiała mi się w niczem, ale też i nigdy nie poszła za radą moją. Matka nieledwie rada była z tego, a ja przyjęłam za zasadę nie wywoływać próżnych starć aż przyjdzie wiek rozsądku, ciesząc się nadzieją, że wówczas księżniczka odda mi sprawiedliwość, że zyskam sobie jej ufność. Tymczasem inaczej się stało. Charakter Idalii wyrabiał się coraz odrębniejszy, że nie powiem dziwaczny. Ostatnia wola zmarłej matki pozostawiła mnie przy niej, do czasu pójścia za mąż lub pełnoletności. Idalia szanuje i spełnia wolę ubóstwianej matki; nie mogę uskarżać się na nią, jest dla mnie pełna względów i szacunku, tylko zostawia mi zupełnie bierną rolę, nie zwierza mi myśli ni zamiarów swoich, a nawet w ostatnich czasach zupełnie lekceważyła moje przedstawienia, właśnie w okolicznościach, które zmuszają mnie udać się do pana hrabiego; bo w każdym razie nie chcę, by na mnie spadała odpowiedzialność za to, co stać się może.
Zaraz po śmierci matki, jak to panu hrabiemu wiadomo, księżniczka osiadła w Maniowie, tak dla przepędzenia w wiejskiej ustroni czasu żałoby, jak i z porady lekarzy, którzy znajdowali, że świeże górskie powietrze wywrze zbawienny wpływ na jej wątłe zdrowie, zachwiane doznaną stratą. Księżniczka pragnęła samotności więcej niż zwykle (oddawna zauważyłam w niej tę skłonność, nienaturalną w młodej osobie) i przepędziłyśmy tu kilka miesięcy, nie widząc prawie żywego ducha, bo prócz kilku osób z rodziny, które odwiedzały nas z rzadka, nie chciałyśmy mieć żadnych ze światem stosunków. Jedyną rozrywką Idalii — była muzyka, książki i dalekie wycieczki w góry. Nie sądzę jednak, by nudziła się kiedy, i owszem, cera zdrowia wracała na jej lica, względna wesołość do myśli. (Wesołą także od dzieciństwa nie była nigdy, uciekała od gwarnych zabaw i lubiła marzyć samotnie. Nieraz robiłam jej w tym względzie przedstawienia, ale z żalem dodać muszę, — daremne).
Dopiero po wyjeździe pana hrabiego zauważyłam w księżniczce większą skłonność do zamyślania. Daremnie pytałam o powód, nie odebrałam zadowalającej odpowiedzi. Po kilku dniach przybył do nas z Krakowa książę Seweryn i ze zwykłą sobie lekkomyślnością — zaprezentował księżniczce jakiegoś Edwarda S., naszego najbliższego sąsiada, muzyka dyletanta.
Zadziwiło mnie to, jednak nie śmiałam objawić nieukontentowania i tylko starałam się zasięgnąć wiadomości o tym młodym człowieku. Dowiedziałam się: że kupił on Widnę, wioskę najbliżej Maniowa leżącą, przed kilku dniami, niezmiernie gwałtownie, zapłacił co chciano i natychmiast w niej zamieszkał. Zwróciło to moją uwagę, tembardziej że księżniczka, której zwykłe obejście z nieznajomemi jest chłodne, przyjęła go z serdecznością i pomieszaniem, i zezwoliła, nie pytając nawet o zdanie moje, na coraz częstsze odwiedziny. Muszę oddać sprawiedliwość temu młodemu człowiekowi, że jest światowy i wykształcony, ma ujmującą powierzchowność, posiada przytem znakomity talent muzyczny; ale jakkolwiek gra jego mogła sprawiać przyjemność Idalii, nie upoważniało jej to jednak do przyjmowania go na stopie nieledwie poufałej. Zwróciłam na to jej uwagę, lecz odpowiedziała mi z niezwykłą stanowczością, że ma prawo przyjmowania kogo jej się podoba, i w zamian zapytała mnie wręcz, czy wiem co złego o tym młodym człowieku.
Opowiedziałam jej wówczas, w jakich okolicznościach zamieszkał on Widnę; ale wiadomość ta wcale jej nie zadziwiła, owszem, słuchała mnie z jakimś cichym uśmiechem, ze źle ukrytem zadowoleniem, jakby te szczegóły sprawiały jej radość.
Próbowałam wtedy przedstawić jej niestosowność tego postępowania w oczach świata, nierówność położenia towarzyskiego i samotność naszą, która tym odwiedzinom dawała pewną doniosłość. Ale niestety, z żalem wyznać muszę, że księżniczka ma dziwaczne pojęcia o niektórych rzeczach, wpojone jej, jak to panu hrabiemu wiadomo, przez nieboszczkę księżnę Amelią, której ekscentryczny testament upoważniał córkę nieledwie do lekceważenia całej rodziny, w najważniejszej sprawie życia, bo w wyborze małżonka. Nic więc dziwnego, że przełożenia moje żadnego nie odniosły skutku. Wówczas to pisałam do pana hrabiego. Ponawiałam uwagi moje kilkakrotnie, z coraz widoczniejszą niecierpliwością Idalii, niecierpliwością, która tutaj objawiła się po raz pierwszy w życiu i zadziwiła mnie, jako ważny bardzo symptomat stanu jej umysłu, bo lękam się wyrzec — serca.
Lękam się czy nie pokochała tego młodego człowieka, a im więcej zastanawiam się, tembardziej smutny fakt ten nie zdaje mi się podpadać wątpliwości.
Co do tego młodego człowieka, nie mam jeszcze ustalonego przekonania. Księżniczka jest tak piękną, że może dla siebie samej być pokochaną; ale z drugiej strony, jest to jedna z najświetniejszych partyj w całym kraju. Człowiek zręczny mógł korzystać ze szczęśliwych okoliczności, z niedoświadczenia i rozbujałej wyobraźni młodej osoby, by zawładnąć jej sercem, ręką i majątkiem.
W każdym razie ja niczemu przeszkodzić nie mogę, i sądzę że jest moim obowiązkiem znowu udać się do pana hrabiego, jako najbliższego krewnego i opiekuna Idalii, prosząc go o rychły przyjazd, lub, coby najlepiej było, o zabranie księżniczki z tego miejsca, gdzie samotność, rozmarzenie i blizkość sąsiedztwa, wpływać może coraz bardziej na rozwój tak niestosownego uczucia.




LIST VII.
HRABIA HERAKLIUSZ DO PANI DU BARLETTE.

Wiadomości niespodzianie udzielone mi przez panią, są ważne i niepokojące, chociaż chcę przypuszczać, że jej troskliwość o wiele przesadza niebezpieczeństwo. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, pierwsze listy o poznaniu przez Idalią improwizowanego sąsiada, zastały mnie w tak smutnym stanie zdrowia w Paryżu, iż nie mogłem ani ruszyć się z miejsca, ani jakimbądź sposobem zaradzić złemu. Teraz powtarzasz mi pani też same i coraz groźniejsze wieści.
Znając usposobienie mojej pupilki i porównywając je z usposobieniem matki, do której, niestety, tak bardzo jest podobną, sądzę, iż nietrafnie postąpiłaś pani, robiąc jej kilkakrotne przedstawienia. Skutek zresztą najlepiej tego dowiódł. Są charaktery, które buntują się przeciw rozsądkowi i opatrzone jakimś wywrotnym punktem widzenia, często upór tylko nazywają imieniem miłości. Lękam się i przewiduję zarazem, że rozmarzona główka Idalii sądzi się w obowiązku nieledwie koniecznie zadość uczynić dziwacznym przywidzeniom wyrażonym w testamencie księżny Amelii i zrobić wybryk serca jakimbądź kosztem, a w takim razie pierwszy lepszy młody człowiek, który stanie na jej drodze z myślą osiągnięcia ręki, wyda jej się bohaterem powieści, osnutej dawno w jej wyobraźni.
Wielu zapewne nastręczy jej się podobnych, i wówczas może oceni wartość tych błędnych rycerzy, goniących za posagiem i położeniem towarzyskiem. Całem szczęściem tego młodego człowieka jest to, że był pierwszym. Manewra jego muszą być zręczne bardzo, tem więcej jeśli dla okrasy dorzuca do nich szczyptę prawdziwego uczucia, które Idalia jest w prawie obudzić.
W każdym razie podobnego przeciwnika lekceważyć nie można i jaknajspieszniej pomyśleć należy o zerwaniu tego stosunku; ale to już pozostawiam sobie.
Kto wie, może ta sielanka na złe nie wyjdzie. Była ona konieczną w moralnym rozwoju Idalii. Może po tym wybuchu egzaltacyi i niepodległości, pojmie lepiej warunki życia i powolną okaże się dla mnie, który tylko pragnę jej szczęścia, prawdziwego szczęścia.
Tymczasem nie sprzeciwiaj jej się pani w niczem. Jest rzeczą ważną bardzo, by nie podejrzywała koło siebie żadnej systematycznej niechęci dla człowieka, który zajął jej wyobraźnię. Ja w najkrótszym czasie będę się starał przybyć do Maniowa, osądzę co czynić wypada i postąpię według okoliczności.




LIST VIII.
EDWARD DO ALBINY.

Stało się: pierwszy cień padł na szczęście moje, pierwszy raz świat zewnętrzny wmieszał się pomiędzy mnie a Idalię. Wczoraj, jak zwykle, spędziłem wieczór w Maniowie. Przyniosłem właśnie Idalii muzykę mego układu do włoskiej poezyi, którą lubiła powtarzać, a której myśl przypadała dziwnie do jej tęsknej i marzącej duszy:

Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor.
La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffre per l’eternita.

Idalia śpiewała; jam siedział obok niej, chwytając w powietrzu srebrny dźwięk jej głosu, gdy powtarzała melodyę moją.
Byłem rozmarzony, byłem szczęśliwy, jak dotąd nigdy w życiu; w sercu człowieka są takie zenitowe, że tak powiem, chwile po których nastąpić musi reakcya bólu. Ale ja wtenczas nie umiałem myśleć o bólu. Przeczuwać nieszczęście, jest to już cierpieć. Ja byłem szczęśliwy, zupełnie bezmyślnie, szalenie szczęśliwy!..
Idalia przestała śpiewać, wstała od fortepianu i wzięła książkę, wskazując mi miejsce obok siebie. Zaczęła czytać głośno jednego z ukochanych poetów swoich. Ja słuchałem nie słów, które znałem, które może nie wpadały do rytmu mego ducha; patrzałem na jej usta poruszane słowami, na pierś podnoszoną oddechem, na oczy które chodziły po książce, a często odwracały się od niej, — i zatrzymywały na mnie...
I duch mój miękł, roztapiał się w otaczającej atmosferze; zapominałem gdzie jestem, co robię; z nawpół przymkniętemi oczyma marzyłem, jak się marzy — kiedy się kocha szczęśliwie.
Nagle trąbka pocztowa ozwała się w oddali. Zadrżeliśmy oboje; wszystko cokolwiekby nas spotkało, mogło tylko przynieść nam smutek, ocknienie, a szczęścia nic już powiększyć nie było zdolnem. Chwilę łudziliśmy się nadzieją, że ten dźwięk świata nas ominie; ja znów przymknąłem oczy, Idalia czytała dalej. Ale daremnie: trąbka odzywała się coraz bliżej, a na dziedzińcu tuż przed gankiem rozległ się turkot powozu.
— Kto to przyjechał? spytała Idalia wchodzącej du Barlette.
— Nie wiem, odparła zagadniona, zabierając miejsce pomiędzy nami, ale dowiemy się zaraz.
Przeklinałem w duchu przybywającego, i gdyby Idalia wiedziała co to przekleństwo, lub nawet złe życzenie, sądzę, iż przeklinałaby go także.
Tymczasem szybkie kroki rozległy się w obocznym pokoju, i do salonu wszedł mężczyzna lat może trzydziestu kilku, starannej powierzchowności, wykwintny, światowy.
Na jego widok Idalia powstała i postąpiła aż ku drzwiom, witając. On wziął obie jej ręce skwapliwie, ściskał je w swoich, i nachylając się ku niej, pocałował ją w czoło, niby z rodzajem ojcowskiej czułości. Ale mnie się zdało jednak, że pocałunek ten był zadługi; dotknął mnie jakby rodzaj świętokradztwa. Odczułem go na mojem czole, niby dotknięcie gorącego żelaza.
Idalia nie rozumiała tego; twarz jej nie przybrała żywszej barwy, nie zmieniła wyrazu, gdy z obojętnością marmuru poddawała czoło ustom jego. Znać był to zwyczaj przyjęty dawno, może od dzieciństwa, i spokojna, niezmieszana, czyniła zadość obowiązkom gospodyni domu.
— Pan Edward S., rzekła przedstawiając mnie nowoprzybyłemu. Hrabia Herakliusz, mój opiekun.
Hrabia oddał mi ukłon, z właściwą sobie swobodą i wdziękiem, i siadając obok Idalii, z uprzejmym uśmiechem zwrócił do mnie rozmowę.
Teraz przyjrzałem mu się bliżej. Twarz jego miała rysy regularne i na pierwsze spojrzenie można ją było nazwać piękną bardzo. Ale na pierwsze wejrzenie tylko. Później wydawała się ona sztywną, jakby wystygłą; powlekała ją żółto pergaminowa barwa, niewiadomo czy za sprawą wieku, namiętności, czy choroby, bo twarz ta była nieporuszoną jak maska lodowa. Przeszłości i wewnętrznej wartości człowieka, jak z maski, odgadnąć było niepodobna. Na pierwsze wejrzenie wydawał się on młodszym, lecz trudno było określić wiek jego, bo znać rozpaczliwą staczał walkę z czasem. Przy rozpatrzeniu jednak nieufność brała do tej twarzy; zdawało się, że wszystko w niej sztucznem być może, jak ten uśmiech przystygły do ust spłowiałych, który nie rozjaśniał mu twarzy, nie odbijał się w oczach. Wzrost jego był więcej niż średni, ręka biała, pieszczona, nieledwie kobieca. Gęste czarne faworyty z angielska obejmowały mu policzki i pokrywały ich zapadłość, ale kolor ich martwy — zdradzał użycie farby.
Czoło wysokie, trochę zbyt wązkie, świecące wyciągniętą skórą, skronie wklęsłe, nadawały jego czaszce coś przypominającego trupią głowę. Przez włosy ciemne, starannie przyczesane, przeświecała jednak łysina, której pokryć nie mogły. Brwi miał ostro narysowane, usta wązkie, bezkolorowe. Ale najwybitniejszą cechę jego twarzy nadawały oczy; one pierwsze zamgliły się, spełzły, zmąciły, i żadna sztuka przywrócić im już niemogła blasku młodości. Ociężałe powieki zwieszały się nad szklistem i źrenicami, i blask tego zamglonego wejrzenia był przykrym ten wzrok nieruchomy zdawał się ciążyć ołowiem i myśl przenikać; czuło się go niewidząc, a spotkawszy, nie można było nic wzamian wyczytać, nic dojrzeć, jak w zapylonem zwierciedle.
Człowiek ten wychudły, zużyty piękny niegdyś, walczący z nieubłaganą ręką czasu, zrobił na mnie niewytłumaczenie przykre wrażenie. Pod układną światową grzecznością, przeczuwałem wroga; wszystko w nim, uśmiech, spojrzenie, raziło mnie i odpychało.
Wieczór ten wlókł się powoli, ociężale. Daremnie siliłem się stanąć na równi jego swobody; obecność jego sama dręczyła mnie jak ton fałszywy, z wyżyn po których bujałem, ściągała mnie do sztucznej atmosfery salonów. Idalia była zamyślona, ale z właściwą sobie powagą podtrzymywała upadającą rozmowę.
Hrabia mówił wiele i świetnie; nie domyślał się, lub nie chciał domyślać niczego.
Odjechałem wcześniej niż zwykle. Długo w nocy siedziałem samotny, wpatrując się w oświetlone okna Maniowa. Ogrody nasze stykały się prawie, przedzielone tylko wąwozem. Widziałem nawet migające cienie po za błyszczącemi oknami — i rozmyślałem co mi czynić wypada. Wiedziałem wprawdzie, że Idalia mnie kocha, uważałem ją w głębi ducha za narzeczoną moją; a jednak żadne słowo z jej strony nie upoważniło mnie do urzędowego proszenia o jej rękę. Zresztą jakież do niej mogłem mieć prawo?..
Dotąd, jak ci pisałem, starczyła nam obecność, i tak mało żyliśmy w rzeczywistym świecie, że samo nazwisko Herakliusza zaledwie odbiło się o moje uszy, zaledwie wiedziałem, że on ma niejakie prawo rządzić jej losem.
Idalia miała w sobie coś tak czystego i smętnego razem, iż lękałem się obrazić ją jakiembądż słowem; czekałam aż ona sama ośmieli mnie i wyraźniej określi nasze stosunki.
Ale teraz przybycie Herakliusza zmieniło wszystko; czułem, że położenie moje było fałszywe, a nie wiedziałem w jaki sposób wyjść z niego, zgodnie z jej wolą. Trzeba mi było jednak koniecznie wytłumaczyć się z jej opiekunem i wiedzieć raz wyraźnie, że go mam przeciw sobie, bo czułem i rozumiałem, że inaczej być nie może. Pod tym względem nie łudziłem się wcale. Ale zato wiedziałem, że kochanym jestem, miałem nieograniczoną wiarę w Idalii, a kwestya połączenia naszego zdawała mi się kwestyą czasu tylko. Idalia jeśli nie dziś, to za lat dwa niespełna; mogła już rozrządzać sobą.
Uczucie powodujące mną było tak silne, tak święte iż zaledwie pomyślałem o świecie, który sądząc z pozorów, może mnie potępić, może obwinić o brudne wyrachowanie. Względy te niezawodnie byłyby mi przyszły na pamięć i rozhardziły ducha, gdybym mniej kochał; ale dzisiaj ta miłość panuje samowładnie, zbyt samowładnie, bym mógł na cobądź się oglądać.
Nie chciałem więc w niczem zmieniać stosunków moich z Maniowem. Namiętna miłość zaślepiała mnie, pozbawiała myśli wyraźnych, a jednak czułem w głębi ducha, że postępowanie moje uchybiło uświęconym światowym prawidłom, że hrabia Heraklusz nie mógł być z niego zadowlony, i porywała mnie jakaś wściekłość przeciwko tej myśli. Instynktem nienawidziłem tego człowieka, który z położenia swego zmuszał mnie niejako upokorzyć się, nie przed sobą wprawdzie, ale przed światem, którego on tutaj był reprezentantem.
Znasz mnie dość, by wiedzieć, że prosić nie umiem, i gdyby chodziło o życie, nie potrafiłbym uchylić głowy i wymówić upokarzającego słowa. Nawet w obec ukochanej kobiety, nie odstępuje mnie ta duma, i prędzejbym konał z bólu, niż przyjął wyżebraną miłość. Dla tego też przed wieczorem, gdym pojechał do Maniowa hardy i ponury, nie wiedziałem dokładnie co sam uczynię, ale czułem, że poraz pierwszy w życiu, przykrą chwilę spędzić mi tam przyjdzie.
W salonie był sam Heraklusz. Sądzę, że człowiek ten obrachował mnie, domyślił się jak postąpię i czekał na mnie. Przyszło mi na myśl, że może Idalia powiedziała mu o wszystkiem. Położenie moje byłoby o wiele łatwiejszem, gdybym to mógł był wiedzieć.
Herakliusz odpychał mnie i mroził, powitanie jego było chłodne; widocznie czuł się panem położenia, a w nieobecności Idalii i panem domu.
Zapytałem o księżniczkę: była na przechadzce z panią du Barlette.
Nastąpiła chwila milczenia. Chodziliśmy obadwaj po wielkim salonie, którego drzwi na balkon prowadzący do ogrodu otworzone były; każdy z nas miał wiele do powiedzenia i jak szermierze przed walką, mierzyliśmy siły nasze wzajemnie.
— Pan jesteś blizkim sąsiadem Maniowa?.. — zaczął w końcu Herakliusz, przerywając zbyt długo trwającą ciszę.
— Tak jest, panie hrabio.
I wskazałem mu dom mój, bielejący wśród krzewów, na przeciwnym brzegu wąwozu.
— Pan nabyłeś tę wieś bardzo niedawno? pytał dalej z przyciskiem, przystając w oknie i topiąc we mnie swe przygasłe wejrzenie.
To zapytanie mogło być prostym wstępem rozmowy, pomiędzy ludźmi mało sobie znanemi; ale zraził mnie sposób w jaki uczynione było. Znudzony, gorączkowy, postanowiłem odrazu przerzucić rozmowę na grunt właściwy.
— Tak jest, odparłem, nabyłem Widnę przed kilku miesiącami, jedynie dla blizkiego sąsiedztwa z Maniowem i dla tego jedynie osiadłem w tych stronach. Czy i to powiedziano panu hrabiemu?
Herakliusz cofnął się, zdumiony słowami, których się nie spodziewał; ten śmiały zwrot wytrącił go z kolei.
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytał po chwili, nie zdejmując ze mnie bladych źrenic.
— To, że od pierwszego wejrzenia pokochałem księżniczkę Idalię. Nie myślę z tego czynić tajemnicy.
Herakliusz popatrzył na mnie z widocznie lekceważącą intencyą, ale cień ten przemknął szybko po jego twarzy i zniknął. Nie śmiał sformułować go w słowo lub uśmiech nawet.
— Czy to ma znaczyć, spytał tylko po chwili, że pan masz zamiar prosić mnie o jej rękę?
— Nie, panie hrabio, dziś nie proszę o rękę księżniczki, bo nie mam do tego prawa. Zbyt mało jestem mu znanym; zresztą może nigdy nie uznałbyś pan, że moje szlacheckie nazwisko godne jest stanąć obok nazwiska jednej z najpierwszych w kraju rodzin. Ja czekać będę, aż księżniczka sama odda mi swoje serce i rękę.
Herakliusz stał w miejscu, nieporuszony na pozór, tylko blada twarz jego przybrała żółtszą barwę, wargi drżały, powieki nabiegły krwią; ale te zewnętrzne oznaki mignęły się tylko na jego przykrej twarzy. Gdy przemówił, odzyskał już zupełnie panowanie nad sobą.
— Czyli innemi słowy, wyrzekł powoli, cedząc niejako wyraz każdy na ustach, wiedząc, że rodzina Idalii nie zezwoli nigdy na podobne związki, korzystałeś pan z czasu żałoby i osamotnienia, by zdobyć serce niedoświadczonego dziecka. Plan ten może być bardzo zręcznym, panie Edwardzie, nie wiem tylko czy go szlachetnym nazwać można.
Podniosłem dumnie głowę.
— Niechaj księżniczka to osądzi, wyrzekłem; panu hrabiemu zaś na podobne pytanie w jeden tylko sposób gotów jestem odpowiedzieć...
Oczy nasze skrzyżowały się, obadwaj blizcy byliśmy wybuchu.
Herakliusz zrozumiał to szybko. On mnie do wybuchu doprowadzić nie chciał, on tylko na wszystkie strony drażnił i próbował ducha mego, szukając jego słabej strony. Czułem to, ale nie dbałem o pokrywanie prawdziwych uczuć moich; one nie lękały się światła ni ludzkiego oka.
— Jesteś pan gwałtowny, wyrzekł po chwili; gniewem nie rozetniesz pan tej kwestyi, nie przemienisz faktów, które cię oskarżają. Nie chodzi tu o zdanie osobiste księżniczki, lub moje; ja powtarzam tylko to, co świat wyrzecze, co może już wyrzekł...
Drugi raz te same słowa dochodziły do mnie z dwóch stron przeciwnych. Jan przestrogi swoje sformułował nawet w tenże sam sposób.
— Gdybym był ojcem Idalii, mówił dalej Herakliusz, położenie moje byłoby o wiele łatwiejsze; ale dziś, czyż sądzisz pan, że świat i odemnie nie zażąda rachunku ze sposobu w jaki wywiązałem się z opieki, nie zarzuci mi, że zanadto zaufawszy jej rozumowi, jej dumie, zostawiłem ją samą, zapominając, że bogactwo i piękność są to silne przynęty, zapominając, że są istoty, którym jak gwiazdom ukryć się nie podobna? Ja zawsze mówię o tem co świat wyrzecze, nie rozbieram uczuciowej kwestyi. Powiedz sam, panie Edwardzie, jakie świat tobie i mnie da nazwisko?.. Pamiętaj, że księżniczka Idalia ma prawo do najświetniejszych partyj w kraju i za granicą.
— I cóż ztąd? odparłem zniecierpliwiony, widząc, że ciągle kręcimy się w jednem kole bez wyjścia, a nie chcąc zniżyć się do tłumaczenia z przypuszczeń ukrytych w każdem słowie hrabiego, nie chcąc sprofanować miłości mojej, mówiąc o niej i mówiąc jemu. Czemuż pan nie spełniłeś obowiązków swoich? Czyń teraz co czynić wypada, ja postąpię stosownie...
— Jesteś pan, jak widzę, bardzo pewnym zwycięztwa, rzekł hrabia ze źle utajoną goryczą.
Milczałem.
— Wiem, że umiesz zdobywać kobiece serca, dodał z przyciskiem.
Milczałem, ale krew we mnie wrzała.
— A jednak, mówił znowu po chwili, sądzę, że jako człowiek uczciwy, nie wymogłeś pan od księżniczki żadnego słowa, żadnego przyrzeczenia, którego ona bez zezwolenia i rady rodziny swojej dać nie miała prawa.
— Mogłeś pan hrabia oszczędzić sobie i mnie tego pytania, odparłem dumnie. Powiedziałem raz, że czekać będę, aż księżniczka sama odda mi swoje serce i rękę.
— Dość hardo, wyrzekł hrabia; ale dzisiaj zapominasz pan, że Idalia, choćby chciała, niema prawa tego uczynić.
— Ja czekać będę, odparłem nieco szyderczo.
Z kolei gniew zawrzał w Herakliuszu.
— Widzę, że próżna była rozmowa nasza, wyrzekł urywanym głosem; ale zapewne nie wyobrażasz pan sobie, że pozostawię tutaj księżniczkę. Ta sielanka skończyć się musi. Jutro zaraz opuścimy Maniowę.
— Jeżeli o mnie chodzi, panie hrabio, to mam sobie za obowiązek oświadczyć, że wszędzie gdzie będzie księżniczka, spotkasz mnie pan na drodze swojej. Wolno jest wierzyć mi lub nie wierzyć, ale ponieważ los zrządził, iż pokochałem kobietę wyżej odemnie stojącą położeniem towarzyskiem, nie odstąpię jej dlatego, że świat potępić mnie może i miłość moją nazwać wyrachowaniem. Usprawiedliwienie moje leży jeśli nie w przeszłości, która nikomu nie daje prawa wątpić o mnie, to w przyszłości mojej, w szacunku i szczęściu księżniczki. Gdziekolwiek ona będzie, pójdę za nią, póki sama mnie nie odepchnie, póki jej własne usta mnie nie potępią.
Hrabia wpatrywał się czas jakiś we mnie z wyraźnem zdumieniem. Znać nie spodziewał się spotkać tyle energii i otwartości. Dyplomacya jego była znowu wytrąconą z kolei. Zrozumiał, że mnie lekceważyć nie mógł, że miał godnego siebie przeciwnika, i odrazu zmienił taktykę. Wargi blade, drgające, znów zmusił do uśmiechu.
— Nie dziwię się, rzekł z błyskawicą zawiści, która nie uszła oka mego, że za panem kobiety szalały; masz dziwnie energiczny sposób stawiania i rozwiązywania kwestyj, może wbrew obyczajom przyjętym, ale z rodzajem logiki namiętnej, która najłatwiej trafia do ich przekonania. Szkoda, że przeminęły czasy Bartolów i Almawiwów; lepiej od nich potrafiłbyś pan wykraść Rozynę.
Mówił to nawpół szyderczo, nawpół przyjaźnie; widać chciał sobie w każdym razie zostawić drogę odwrotu.
— Bądź jak bądź, — jutro księżniczka opuści Maniowę!..
— Opuszczę Maniowę?.. a to dlaczego?.. — spytał dźwięczny głos za nami.
Obejrzeliśmy się szybko: we drzwiach od balkonu stała Idalia, z pękiem polnych kwiatów w ręku. Znać usłyszała ostatnie słowa Herakliusza, bo zatrzymała się na miejscu, może pojmując ważność tej rozmowy, bo uśmiech zamierał na jej ustach i bacznie śledziła nasze twarze.
Ma dźwięk tego głosu Herakliusz zwrócił się ku niej, wyraźnie zmieszany tą nagłą przerwą. Ja stałem na miejscu, spoglądając na nią. Nigdy jeszcze nie wydała mi się tak piękną, jak w owej chwili. Ponad brudnym światem i małemi względami jego, z tym wyrazem dziecięcej niewinności w oczach, z tą niezmąconą czystością czoła, stała przy nas, niezdolna prawie zrozumieć słów, które zamieniliśmy z jej powodu.
Czemuż los postawił ją tak wysoko, otoczył tem wszystkiem, co brudne żądze rozniecić może? Czemuż nie mogłem oddzielić jej od jej bogactw, od świata całego, i unieść jak orzeł po nad chmury, by nawet jej stopy nie zbrudził pył ziemski? Milczałem, topiąc w niej pełne miłości i zachwytu spojrzenie.
Ona zrozumiała je widać, bo zbliżyła się do mnie, wyciągając rękę na powitanie.
— Co panu jest? napytała z niepokojem, nie zważając na hrabiego. Czemu tak pobladłeś? W istocie bladym musiałem być bardzo; każde słowo tej rozmowy krwią zalewało mi serce, drażniło wszystkie szlachetne struny mego ducha, a nie pozwalałem im wybuchnąć.
Herakliusz lękał się odpowiedzi mojej, a ja nie wiedziałem sam co odpowiedzieć. Przy niej byłem bezsilny bezbronny; czułem wprawdzie, że w walce z Herakliuszem ona stanęłaby po mojej stronie, ale mógłżem ją na walką narażać? Mógłżem mącić jej czystego ducha dźwiękiem nawet podobnej rozmowy? pod przymusem nieledwie żądać pierwszego słowa miłości? Burze, cierpienia, potwarze, wszystko to mogło spadać na mnie, ale nie na nią, — nigdy na nią.
Idalia jednak patrzyła w twarz moją z nieznaną mi dotąd słodyczą i wyczytała może miotające mną uczucia. Ostatnie słowa usłyszane wróciły jej na pamięć.
— Co mówiłeś, wyrzekła zwolna zwracając się do hrabiego, o wyjeździe z Maniowa?
— Mówiłem, odparł Herakliusz, siląc się na uśmiech spokojny, że zapewne niedługo opuścimy te strony. Wiesz ze siostra moja spodziewa się ciebie w tym miesiącu, wiesz ze macie razem zwiedzać Szwajcaryą i Włochy.
— Ja nie wyjadę wcale z Maniowa, odparła stanowczo Idalia, patrząc na mnie, jakby chciała temi słowy wrócić mi spokój i szczęście.
— Wierzę, pochwycił hrabia, nie mogąc pokryć ironii dźwięczącej w głosie, wierzę, iż ci tutaj przyjemnie czas upływa. Mam jednak nadzieję, że zrobisz tę ofiarę dla świata, który się o ciebie upomina, dla rodziny, — dla mnie.
I tutaj głos jego przechodził w prośbę.
Idalia milczała chwilę, drżąca, rozburzona, jakby zbierając siły. Z twarzy jej różowo bladej schodziła barwa, skupiając się w dwóch rumieńcach płomiennych.
— Dlaczego mam ztąd wyjechać? wyrzekła w końcu zwolna, poważnie, zbliżając się do opiekuna i stając naprzeciw niego.
— Pomówimy o tem później, odparł Herakliusz, wskazując jej wzrokiem, że jestem niepotrzebnym świadkiem tej rozmowy.
Zbliżyłem się do drzwi balkonu, ale zatrzymał mnie głos Idalii.
— Panie Edwardzie, zostań, wymówiła stanowczo. Ja nie mam nic do powiedzenia, czegobyś usłyszeć nie mógł, czegobym nie wyrzekła w obec świata całego.
— Idalio! zawołał Herakliusz.
— Dlaczegóż mam milczeć, mówiła dalej, nie zważając na ten wykrzyknik, dlaczego nie mam odpowiadać, kiedy tu chodzi o mnie? Mam prawo rozporządzać sobą, wszak wiesz o tem dobrze. Matka moja, umierając, przewidziała tę chwilę, w której przyjdzie stanąć mnie jednej, przeciwko wszystkim, i dała mi naprzód błogosławieństwo swoje.
Mówiła to zwolna, stanowczo, stłumionym od wzruszenia głosem, a wzrok jej błękitny zdawał się szukać w przestrzeni niewidzialnego opiekuńczego ducha, którego wzywała.
Herakliusz nie spodziewał się pewno tak stanowczego oporu w tej wątłej, idealnej istocie; nie wiedział, że charaktery czyste, jednostronne, bywają nieprzeparte, bo żaden wzgląd poboczny na nie wpływu nie ma. Idalia szła prosto do głębi myśli swojej i nie widziała potrzeby okrywać ją lub naginać, dla jakichbądź względów.
Herakliusz miękł przed nią i ustępował zwolna; nie miał prawa rozkazywać, lub też nie chciał tego prawa używać.
— Idalio, szepnął, zbliżając się do niej i biorąc za rękę, jakby ją budził z marzenia. Czyż ty i ja możemy kiedy stanąć przeciwko sobie?.. Czyż mogłabyś zwrócić do mnie słowa testamentu matki? Ja nie mniej od niej pragnę szczęścia twego...
A gdy to mówił, w głosie jego było drżenie dziwne. Sądzę, że w tej chwili mówił prawdę; on po swojemu pragnął jej szczęścia.
— Więc zostaw mnie tutaj, zawołała księżniczka, zostaw mnie tutaj, gdzie jestem szczęśliwą, gdzie pierwszy raz po jej śmierci zrozumiałam, że jeszcze przyszłość i nadzieja dla mnie istnieć może. Ja nie chcę ludzi ni świata, jam nie stworzona do błyskotliwych zabaw, do dowcipnej gry słów. Mnie pusto pośród tłumu i gwaru. Ja tutaj tylko szczęśliwą być mogę...
Herakliusz milczał chwilę, spoglądając na nią; wzruszenie jego ustępowało zwolna goryczy ironii.
— Idalio, wyrzekł w końcu, na co te próżne słowa? Czemu nie powiesz mi wyraźnie, co ciebie tutaj wiąże i zatrzymuje?..
Szkarłatny rumieniec wybiegł na twarz Idalii i zwolna zeszedł z jej lica, zostawiając je bielsze niż marmur. Słowa te drasnęły najtajniejsze, najczystsze uczucia jej serca i wyrywały na jaw z niemiłosierną szorstkością to, co ona zaledwie samej sobie przyznać śmiała.
Widziałem, że hrabia mścił się za bezsilność własną, zadaniem tej moralnej tortury jej i mnie, co na nią patrzeć musiałem.
— Milczenie i rumieniec ten jest mi dostateczną odpowiedzią, mówił dalej hrabia, bez litości przedłużając mękę tej chwili i spoglądając na nią swym zimnym, szyderczym wzrokiem. Już wiem teraz dlaczego księżniczka Idalia pogardza światem, zrywa z rodziną i tutaj tylko szczęśliwą być może.
Tego było zanadto. Herakliusz, zaślepiony bezskutecznym gniewem, nie obrachował iż zaszedł zbyt daleko.
Idalia dumnie podniosła głowę, a słowa jego sprawiły, że wypowiedziała to, czegobym może nigdy nie usłyszał inaczej.
— Tak jest, wyrzekła topiąc w nim wzrok promienny nie błyskawicą gniewu, ale przeświadczeniem wyższości swojej, miłością zmuszoną objawić się w końcu. Tak jest, kocham, i żadna siła ludzka nie wyrwie mnie ztąd, nie rozdzieli.
Głos jej zamarł na ustach, gdy wyrzekła te słowa. Zanim je dokończyła, klęczałem u jej kolan i przyciskałem jej drżące dłonie do ust płomiennych, tak dumny, tak pełen wiary, nadziei, miłości, tak upojony, że świat i przestrzeń znikały mi z oczów.
W tej chwili sądziłem się już panem świata; nie pojmowałem nieszczęścia, urągałem zwątpieniu. Czyż przyszłość mogła mi się przedstawić nie pewną, gdy Idalia drżąca, blada, bezsilna, wątłą kibicią wspierała się na mnie, wyznając całą miłość swoję?
Herakliusz nie mógł znieść tego widoku; wysunął się z pokoju, cedząc jakieś wyrazy, których nie mogliśmy dosłyszeć, zapatrzeni, zatopieni w sobie.
Serce moje, wezbrane wdzięcznością, szczęściem, rozsadziło mi piersi, kipiało namiętnością, a jednak nieśmiałem ustami dotknąć jej czoła, jej włosów, tylko do pałającej twarzy cisnąłem jej ręce, nie mogąc oderwać się od niej.
Ale Idalia nie podzielała szczęścia mego. Podnosząc wzrok, spostrzegłem jej oczy zalane łzami, jej twarz bledszą od lilij polnych, które trzymała w ręku. Powstałem, i chwiejącą się jak dziecię posadziłem w fotelu. Głowa jej zwiesiła się na poręczy i pozostała chwilę tak bez głosu, bez skargi, wpół martwa, jakby z ostatniemi słowy i tchnienie jej uleciało.
— Idalio, szepnąłem przerażony, co tobie? Czy żałujesz żeś mnie uczyniła nadto szczęśliwym? Powiedz mi, dodałem drżący, czy chcesz bym zapomniał słów twoich? powiedz! Ja kocham tak, że niechcę kosztować cię łzy jednej, jednej chwili smutku!
Nie mówiła nic, tylko na znak przeczenia wstrząsnęła głową.
— Idalio, czemu to łzy? pytałem, ciągle klęcząc przy niej.
— Alboż ja płaczę?.. — wyrzekła, podnosząc rękę do oczów.
I nie mogąc przeczyć oczywistości, uśmiechnęła się blado z poza łez.
— Przebacz mi, mówiła cicho, przymykając oczy, jakby lękała się zachodzących słońca promieni, które rumieniły jej twarz, lub mojego wzroku.
— Co tobie? pytałem trwożny.
— Ja nie wiem sama, odparła; ale czuję, że jaka struna w moim duchu zajęczała i zamarła nazawsze.
I zimną dłonią pocierała czoło, jakby zbierając myśli rozpierzchłe.
Dziwną intuicyą serca, zrozumiałem co powiedzieć chciała, zrozumiałem to nieujęte cierpienie czystego dziewiczego ducha, które tem jednem słowem „kocham“ oddawało się w poddaństwo na wieczność całą niepowrotnie. Czysty anioł przemieniał się w kobietę i bolał jakby nad upadkiem.
Zrozumiałem to, i szczęście moje i duma zwycięztwa, w obec jej żalu odbiegła mnie w jednej chwili. Słowa zamierały mi na ustach, myśli wirowały w mózgu, a serce moje biło tak gwałtownie, że Idalia widzieć mogła pierś moją wznoszącą się i spadającą jak fala.
— Więc cóż mam czynić? wyrzekłem w końcu. Mów, rozkaż!..
A smutek bez nazwy ogarniał mnie przy niej nawet.
Podała mi rękę z anielskim uśmiechem, ale twarz jej pozostała blada, wzrok zmącony.
— Byłam nadto szczęśliwą, wyrzekła zwolna, wczoraj jeszcze byłam tak szczęśliwą!.. Czemuż nie można cofnąć się do wczoraj i dzień jeden wymazać z życia?
— I będziesz nią jutro, będziesz nią zawsze, najdroższa, mówiłem. Daj mi prawo walczyć za ciebie i cierpieć za ciebie. Wszak śmiało w ręce moje złożysz przyszłość swoją.
Ale na te słowa wzrok jej, zamiast rozjaśnić się nadzieją, spoczął na mnie z trwogą, nieledwie z wyrzutem. Umilkłem zdumiony. Tym razem nie wiedziałem co obrazić ją mogło.
Dusze nasze się rozbiegły, przestałem ją pojmować.
— Nie mów tak, wyrzekła, nie trwóż mnie przyszłością; ja byłam tak szczęśliwą, tak ufną! Czyż ty wątpisz, o sercu mojem, czy chcesz nadużyć tej chwili i mego wyznania?..
Te słowa dotknęły mnie do głębi serca; przygotowałem się na walki, ofiary, ale na taki wyrzut, nie zasługiwałem na niego. Swiat, przed chwilą rozbrzmiewający hymnem szczęście, — teraz zczerniał mi w oczach; zdawało mi się, że ziemia usuwała mi się z pod stóp.
— Więc mnie nie kochasz? szepnąłem tylko. Nie płacz, Idalio, bądź spokojna; nie nadużyję chwili w której omyliłaś się sama na sobie.
— Czyż mnie nie rozumiesz, Edwardzie! wybuchnęła nagle, ty coś mnie zawsze odgadywał?
— Nie, odrzekłem posępnie, dziś pojąć cię nie mogę, bo widzę że cierpisz, że mnie oskarżasz.
— Nie oskarżam ciebie, przerwała, ale samą siebie. Bądź dobrym dla mnie, nie opuszczaj mnie, — zrozumiej!..
— Opuścić ciebie? zawołałem. Czyż nie wiesz że możesz rozrządzać mną jak niewolnikiem, że możesz bezkarnie deptać po sercu mojem? Powiedz mi czego pragniesz, czego się lękasz, co ci może wrócić szczęście? Bo ja zniosę wszystko, prócz łez twoich.
Uśmiechnęła się łzawo, wyciągając do mnie ręce z jakąś zupełną, dziecięcą ufnością. Blada barwa powracała na jej twarz, tylko łzy jeszcze przeświecały w błękicie oczów jak brylanty, migotały na rzęsach i toczyły się zwolna po twarzy.
— Powiedz mi wolę swoję, mówiłem mimowolnie uśmiechniony jej uśmiechem, a wszystko, wszystko spełnię bez wahania.
Ale trudno było wypowiedzieć myśl własną; słowa drgały na ustach, a nie mogły sformułować się dźwiękiem.
— Edwardzie, szepnęła wreszcie, wszak ty byłeś szczęśliwy dotąd, zupełnie szczęśliwy?
— Ty wiesz o tem najlepiej, odparłem; byłem przy tobie, z tobą, serce moje odczuwało twoję miłość. Tak jest, byłem szczęśliwy.
— Byliśmy szczęśliwi oboje, wczoraj jeszcze, Edwardzie, podchwyciła. Powróćmy do wczoraj, bądźmy znowu czem byliśmy dawniej.
W dziwnej niewiadomości swojej, ona nie znała logiki namiętności; rozumiała zaledwie, że pomiędzy przeszłością a obecną chwilą jej własne słowa przepaść wykopały, i sądziła, że inne słowa równie łatwo zapełnić ją potrafią. Niepojmowała niecofnionych praw życia, ni palących burz serca. Ja wczoraj byłem zupełnie szczęśliwy, ale do tego wczoraj wrócić mi było niepodobna. Wczorajsze szczęście już dzisiaj zwało się cierpieniem.
Położenie moje było trudne: ona zrozumieć nie mogła tego, co wrzało w piersi mojej. Jakiemże słowem miałem przemówić do niej? Z niepokojem spojrzałem w niebo: przed nami na purpurowej łunie zachodu pływały złote obłoki, pędzone południowym wiatrem.
— Idalio, wyrzekłem, wskazując jej ten widok, prąd życia unosi nas, jak prąd powietrza unosi te lekkie chmury. Im i nam zatrzymać się niepodobna, ni wracać nazad. Idalio, nie lękaj się przyszłości.
Ale ona tego pojąć nie mogła i smutnie wstrząsnęła głową.
— Czemu, zapytała po chwili, myśl moja wiecznie ucieka do dni minionych? Żałoba zdaje się ciężyć na jutrze. Nie zmuszaj mnie spoglądać w przyszłość, Edwardzie, jeżeli pragniesz szczęścia mego.
I drobne ręce złożone podnosiła z prośbą. Próżno broniła się myślą i słowem; ona czuła że już od tej chwili należała do mnie.
I cóż miałem uczynić? Z piersią pełną żądzy, z szaleństwem w mózgu, musiałem ślubować posłuszeństwo jej woli.
Smutny, blady, pokonany, stałem przy niej, pożerając nieledwie wzrokiem te usta, które tak słodkie wymawiały słowa, a tak daleko były od ust moich.
Przeszkody, trudności, zwłoki pochodzące z obcej ręki, byłbym umiał zwalczyć lub przenieść z pogodą; ale dziś cierpiałem, gdy ona sama cofała się przed przyszłością, gdy z drżeniem odsuwała myśl oddania mi się zupełnie. Cierpiałem, bom dostrzegł że serca nasze nierównem uderzają tętnem, że po raz pierwszy ja i ona zrozumieć się nie możemy...
Herakliusz zwyciężony, zwyciężał. Choć kochany, byłem nieszczęśliwy; nie wiedziałem jasnego wyjścia z tego położenia, a słowo „czekać“, które przed chwilą wymawiałem tak dumnie i ufnie, teraz zmieniło dla mnie znaczenie, wydawało mi się męczarnią.
Byłem zanadto szczerym i namiętnym, by kwestyą tę zostawić czasowi, by dać Idalii wolność oswojenia się z tą myślą. Dziś pragnąłem znać los swój stanowczo, i wszystko zdawało mi się znośniejszem niż niepewność.
A jednak pozostałem w niepewności, nie miałem serca rozdrażniać jej jakiembądź słowem. Złamana jak kwiat wiosenną burzą, odpowiadała mi łzą i westchnieniem, odwracając oczy od rzeczywistego świata, nie chcąc, czy nie mogąc znieść jego ciężaru. Ona tak przywykła do idealnych sfer marzenia, tak oderwała się od ziemi, — iż przestała pojmować potrzeby i prawa ludzkie. Czegóż zresztą mogłem żądać więcej, gdy tak szlachetnie, tak śmiało stanęła w obronie mojej i z dumą prawie wyznała miłość swoją?
To ja jestem niesprawiedliwy, niewdzięczny i niecierpliwy, a jednak smutno mi, jak gdyby pierwszy podmuch wiatru zamącił nieskalaną powierzchnię mego szczęścia; przeczuwam, że to jest przepowiednia burz przyszłych.
Z wyzywającym uśmiechem, hardy, niezachwiany szedłbym na walkę z losem i ludźmi, ale z nią walki nie pojmuję nawet; mogę tylko cierpieć i konać. Bo miłość moja wzrosła do szaleństwa. Ta kobieta nie może wzbudzać powszednich uczuć, ni drobnych namiętnostek.
Wszystko czego dotknie, podnosi do miary swojej. Kto ją pokocha, pokocha na wieczność. Nie mogę oderwać się od okna, przez które przynajmniej widzę jej mieszkanie, i piszę ci dzieje mego serca, które rozmarzone, niewyczerpane, rwie się ku niej całą siłą. Widać już przeznaczeniem jest mojem żyć w ciągłej burzy, podrzucany falą życia od obłoków aż do otchłani.
Albino! ty, co tak jasno umiesz patrzeć w przyszłość, ty dla której otworem stoją serca ludzkie, prześlij mi słowo współczucia, wytrwania. Wytłómacz mi ją, Albino, bo ogarnia mnie zwątpienie i smutek, a przyszłość niedawno jeszcze tak promienna, teraz mgli mi się i ucieka z przed oczów. Miłość uczyniła mnie trwożnym i nieśmiałym jak dziecię.




LIST IX.
EDWARD DO ALBINY.

Wczoraj wysłałem ogromny list do ciebie, a dziś znowu pisać zaczynam, bo chwila każda nabiera dla mnie znaczenia, jakiego nie miała nigdy, i pada mi ołowiem na serce. Piszę do ciebie, Albino, bo cierpię, a zarówno szczęściem i bólem dzielić się z tobą musze. Czas wlecze się dla mnie nieskończony, lub miga jak błyskawica, a są godziny których zapełnić nie mogę niczem, w których piekło niepokoju wre we mnie, i jedyną rzeczą do której zdolny jestem, to opisywać te męczarnie ducha, te subtelne odcienia uczuć tobie, która jedna może zrozumieć mnie potrafisz.
Noc całą spędziłem bezsennie, nie mogąc oderwać oczów od jej domu, który w białem świetle księżyca jaśniał mi w oczach naprzeciw okien moich. Nad ranem zaledwie zdołałem znaleźć parę godzin gorączkowego snu. Pierwsze promienie słońca zbudziły mnie, zerwałem się z pościeli, zbierając myśli, przypominając sobie dzień wczorajszy jak marzenie. Próżno rozum nakazywał mi spokojność, próżno rozbierając fakta, nie znajdowałem nic, coby mnie trwożyć mogło: serce moje ściskało się w piersi mroźnem przeczuciem. Porywała mnie jakaś straszna, nieukojona żądza ujrzenia jej, przyciśnięcia do piersi, jakbym czuł że nieznana potęga staje pomiędzy nami i porywa ją z oczów i ramion moich.
Ja nie wiem, czy ty mnie zrozumiesz, Albino, ale pojmiesz przynajmniej że cierpię, że cierpię tem srożej, bo cierpień moich ująć nie mogę w karby wydarzeń żadnych, bo nie mogę dokładnie oznaczyć ich przyczyny.
Blady, zgorączkowany, drżący, siedziałem w południe przed gankiem mego domu, patrząc martwym wzrokiem na piękny widok roztaczający się w około, nie wiedząc sam jak zabić czas, który mi ciężył. Ona tak opanowała istność moją całą, że bez niej błąkam się jak cień bez ciała. Pragnąłem jej przy sobie każdem tętnem krwi, każdem spojrzeniem pragnąłem jej widoku. Czyż w stanie podobnym długo żyć można?..
Zmordowany tem palącem uczuciem, siedziałem nieruchomy, pożerany gorączką, jak lodowata skała, w której głębi wre ogień niewygasły, drżąc przy bladem słońcu wiośnianem, — gdy niespodzianie na drodze wiodącej do dworu ujrzałem dwóch jeźdźców. Zbliżali się coraz bardziej, aż w końcu na dziedzińcu moim poznałem Herakliusza.
Hrabia, ubrany z zwykłą wytwornością, powodując zręcznie angielskim koniem czystej krwi, uśmiechnięty, swobodny, był co się zowie jeszcze świetnym jeźdźcem. Postać jego wyniosła, bez żadnej sztywności, lekko podana naprzód, była pełna wdzięku; ręka staranie obciśnięta rękawiczką, trzymała niedbałe cugle spienionego konia.
Włosy nawet, rozwiane biegiem i górskim wiatrem; zdawały się bogatsze, wymykały się z pod letniego kapelusza.
Hrabia na koniu, mógł zwrócić każde oko na siebie. Gdy ze wdziękiem niewymuszonym podjechał pod ganek, ujrzawszy mnie, lekko zeskoczył z siodła i rzucił cugle jadącemu za nim groomowi.
Byłem zdumiony tym widokiem, ale i szczęśliwy razem. Herakliusz przybywał od niej, z jej domu, widział ją przed chwilą, niósł mi o niej wieści. Witałem go z bijącem sercem, a jednak gdym dotykał ręki jego, przebiegł mnie dreszcz dziwny, jakby za dotknięciem gadu.
Po pierwszych słowach bez znaczenia, weszliśmy do pokoju. Czułem że odwiedziny te niespodziewane, bez celu nie były i lękałem się tego co mi przynoszą. Ale z twarzy gościa nic wyczytać nie mogłem; czułem tylko że je go szklanne źrenice utkwione były we mnie. On dobadywał się pewno przyczyny rozstrojenia i smutku, widocznego na mojem czole, którego odgadnąć nie mógł, bo smutek ten dla mnie samego był tajemniczy, pochodził z instynktu, może z przeczucia.
Zapewne sądził że zastanie mnie innym; jednak nie pokazał po sobie zdziwienia; nie zdawał się nawet zwracać na mnie baczniejszej uwagi.
I ja w owej chwili zapomniałem o zwątpieniach i burzach miotających mną noc całą. Złowieszcze mary zgorączkowanej głowy rozpierzchły się nagle, i zapytałem samego siebie, czemu cierpiałem przed chwilą. Teraz byłem znowu silny, ufny i gotów do walki z tym człowiekiem, w którym przeczuwałem nieprzyjaciela, a który gładką powierzchnią wyślizgał mi się z ręku i nie dał ująć za słowo żadne. Walka zbudziła mnie do życia, bo zbliżała do niej; bezczynność, oczekiwanie zabijało mnie.
Weszliśmy więc razem do domu, po którym Herakliusz rozglądał się z pewną ciekawością, powściągniętą wychowaniem, jakby pytał ścian i sprzętów o tego co tu zamieszkiwał. Daremną była szczerość moja: on podejrzywał ją tem więcej, że nigdy może nie grał gry podobnej. Przygotował się na wybiegi i kłamstwa, ale prawda wytrącała go z kolei; rozum jego pojmował ją, lecz przywyknienie silniejsze było od rozumu. Mimowolnie prawie szukał tego, co się ukrywać mogło po za szczerością moją.
— Panie S., rzekł w końcu, nie skończyliśmy wczorajszej rozmowy. Przybyłem umyślnie do pana, gdzie zapewne nikt nam przerywać nie będzie.
Skłoniłem głowę w milczeniu, przysunąłem krzesło gościowi memu, ale on nie usiadł, tylko wsparł się lekko o poręcz, bawiąc się złotą gałką rzeźbionej szpicruty. Ja pozostałem naprzeciw niego nieruchomy, czekając co dalej powie.
— Okoliczności zmieniły się od wczoraj, wyrzekł Herakliusz z uśmiechem. Zwyciężyłeś pan; jestem pokonany i broń składam. Nie myślę odgrywać śmiesznej roli opiekuna z komedyi. Księżniczka zbyt wyraźnie objawiła skłonność i wolę swoją, bym mógł się jej opierać. Rad nierad muszę więc być sprzymierzeńcem pana.
Głos jego był przyjazny, cały układ wyrażał swobodę i zaufanie, a jednak na tę mowę nie znajdowałem odpowiedzi.
— Obadwaj pragniemy jej szczęścia, nie wątpię o tem, mówił dalej, wyciągając do mnie rękę, której uścisk oddać musiałem; ale pozwól pan mnie, starszemu i wytrawniejszemu, objąć ster nad waszą miłością, pozwól mi zrobić niektóre przedstawienia, swoje i księżniczki nałożyć warunki...
— Więc ona stawia mi warunki i stawia przez pana?.. zawołałem z wybuchem nieufności mimowolnej.
Hrabia uśmiechnął się.
— Widzę, rzekł, iż nie możesz pan zapomnieć wczorajszej rozmowy. Ależ na Boga, bądź sprawiedliwym! Postaw się w mojem położeniu: przyjeżdżam najspokojniej, nie wiedząc o niczem, nie domyślając się niczego. Przyznaj pan sam, że to co zaszło, było trochę nieformalne i mogło popsuć mi humor.
Twarz hrabiego przybrała wyraz tak dobroduszny, wyrażała tak komiczne nieledwie zakłopotanie, iż mimowolnie uśmiechnąć się musiałem.
— Księżniczka, wyrzekłem po chwili, nie potrzebuje stawiać mi warunków. Jej wola będzie mojem prawem, o tem wątpić nie może, nie powinna.
— Księżniczka, odparł hrabia, wlepiając we mnie spojrzenie, jakby śledził wrażenia słów wymówionych, — księżniczka pragnie zwłoki, czasu, a pod tym względem i ja z nią zgodzić się muszę.
Zwłoka, czas, te słowa przeszyły mnie bólem. Zwłoka, czas, gdym ja szalał prawie, gdy każda chwila wydawała mi się wiecznością męki! Ale spodziewałem się tych słów i zacisnąłem tylko wargi, by Herakliusz nie spostrzegł bólu mego. Nie chciałem zaprzeczać słowom tak niebacznie wymówionym wczoraj. Zresztą cóż było odpowiedzieć? sprawę moją mogłem wygrać z nią jedną.
Wyraz twarzy mojej, niecierpliwe ściągnięcie brwi, błyskawica w oczach zdradzić jednak musiały mój stan wewnętrzny w oczach hrabiego; uczułem, że on mnie na wskroś przenikał i znienawidziłem go za to.
Twarz jego przybrała znowu uśmiech grzecznego szyderstwa, cynicznej wyższości.
— Więc księżniczka mówiła o mnie, księżniczka to zlecenie do mnie dała panu hrabiemu? wyrzekłem w końcu nie mogąc się pohamować.
— Tak jest, odparł Herakliusz z szatańskim spokojem. Idalia otworzyła mi swoje serce.
Pomimowolnie zachwiałem się i wsparłem naprzeciw niego o poręcz krzesła. Duma moja i miłość zarówno zranione były, cierpiały zarówno. Pomiędzy nas wmieszała się obca ręka, obca myśl rozdzieliła myśli nasze. Żadne z tych uczuć moich nie uszło baczności Herakliusza; on teraz miał klucz ducha mego, czytał w nim jak w księdze otwartej, bawił się może moim bólem, drażnił nienawiść, gdy chłodno, obojętnie spoglądał na mnie, strzepując końcem szpicruty lekki pył swego ubrania.
— Idalia, mówił dalej powolnie po chwilowej przerwie, jakby chciał każdem słowem ugodzić w serce moje i przymierzał cios każdy zanim go zadał, — Idalia prągnie byś pan uszanował jej żałobę i nie wprzód odda ci swoją rękę, aż ta się ukończy. Zwyczaj każe ją nosić rok i sześć tygodni; ale Idalia uważa ten czas za zbyt krótki i przez dwa lata pragnie pozostać wolną. Tymczasem dojdzie też i pełnoletności, odpowiedzialność więc za to zamężcie na mnie ciążyć przestanie.
Przygotowany byłem na te słowa, a jednak nie wysłuchałem ich bez dreszczu; zawierały one dla mnie coś niepojętego, bo nie rozumiałem już jak dalej żyć potrafię. Ten długi przeciąg czasu nawet nie przedstawiał mi myśli wyraźnej. Co znaczy rok czy dwa lata dla tego, któremu chwila każda staje się niepodobną?.. Od wczoraj nie poznawałem siebie, od wczoraj kochałem ją z szaleństwem namiętności, jakiej równej nie doznałem nigdy. Dotąd ona drzemała w głębi mego łona, nieświadoma siebie; zbudziło ją pierwsze wyznanie, pierwsza przeszkoda. A jednak potrafiłem odpowiedzieć ze spokojem rozpaczy:
— Czy radom pana hrabiego zawdzięczam to postanowienie?
— Rady moje w tym razie zgadzają się z życzeniem Idalii, inaczej miałeś pan dowód jak mało słuchane bywają.
W tych słowach przebijała gorycz, za którą wdzięczny mu byłem, jako za dowód ludzkiego uczucia; potrzebowałem wierzyć że to on, nie ona cierpieć mi każe, potrzebowałem uniewinniać ją jego kosztem.
— Uważam, rzekł hrabia po chwili, jakby oczekiwał odpowiedzi, uważam że pan chcesz koniecznie widzieć nieprzyjaciela we mnie; sądzę jednak, iż po dojrzałej rozwadze oddasz mi sprawiedliwość. Postępuję z równą pańskiej szczerością. Marzyłem dla Idalii o innym losie, nie taję i nie taiłem tego, ale nie mam prawa stawać wbrew jej woli. Zgadzam się z jej życzeniem zupełnie i stawiam za jedyny warunek uszanowanie konwenansowych praw świata. Na honor, więcej żądać pan odemnie nie możesz.
Mówił to z rodzajem chłodnej otwartości. Pozory przemawiały za nim, a jednak jakiś instynkt serdeczny ostrzegał mnie by mu nie wierzyć. Nie wiem, czy Herakliusz odczuł ten odcień subtelny, ale obejście jego stawało się coraz bardziej ujmujące, przyjazne.
— Widzę, rzekł, iż jesteś pan dzieckiem jeszcze. Cieszę się z tego: człowiek który kocha, jest zawsze trochę dzieckiem. Idalia potrzebuje serca.
Próbował przyjąć rolę ojcowską, przystającą dziwnie do jego obumarłej twarzy, do układu pięknisia i salonowca, ale pomimo trudności tej roli, nie mogłem rozpoznać czy była ona szczerą, czy przybraną. Jeśli ten człowiek gra komedyę, — gra ją po mistrzowsku. Nikt nie dopatrzy w nim fałszywego dźwięku; umie władać zarówno sobą i drugimi.
Rozmowa nasza przeciągnęła się czas jakiś. Odprowadziłem go do Maniowa, gdzie oczekiwała nas księżniczka. Potrzebowałem zobaczyć ją znowu, zobaczyć koniecznie.
Idalia była w salonie. Z balkonu pełnego drzew pomarańczowych, rozkwitłych azalij, rododendronów, dolatywała przez okna otwarte woń upajająca. Ona w białej gładkiej sukni, którą zamiast żałoby nosiła, jako ulubiony kolor zmarłej matki, siedziała w półcieniu firanek, z czołem zamyślonem, wspartem na ręku. Ślady wczorajszego smutku znikły z jej twarzy; promienna zwróciła się ku nam z półuśmiechem, z lekkim rumieńcem i wzrok jej przejrzysty zawisł na mnie. Ja byłem w stanie który trudno opisać. Czułem tylko, że drżały mi usta gorączkowo, płomiennie, że żyły występowały mi na czoło i pulsowały gwałtownie, a ona była tak spokojna, tak jednaka, tak niezmieniona, jakby nigdy jej usta nie wyrzekły mi słów wyznania, ni tego strasznego wyroku zwłoki, jakby dla niej miłość nie streszczała życia, nie pożerała płomieniem serca, — ale była jednym więcej dźwiękiem pogodnego ducha.
Pierwsze spojrzenie między nami było dysharmonią. Ona próżno szukała w moich oczach pogody szczęścia, ja w jej wzroku ognia namiętności. Źrenice nasze skrzyżowały się i zamiast stopić w spojrzenie zachwytu, jak zwykle, rozbiegły się smętne, niby rozżalone, żeśmy przestali rozumieć się wzajemnie.
Hrabia nie narzucał nam zbytnio swej obecności; swoboda jego obejścia, pokrywała z naszej strony rodzaj przykrego przymusu. On nie chciał być natrętnym i korzystał z pierwszej sposobności, by zostawić nas samych.
Ja siedziałem o kilka kroków od Idalii, przejęty dziwnem uczuciem smutku i rozmarzenia. Spokój jej owiewał mnie zwolna, jej promienna istota oczyniała mnie niejako swoim czarem. Odpoczywałem pod blaskiem jej spojrzenia po wewnętrznych burzach, jak zmordowany wędrowiec pustyni w cieniu ożywczym oazy, i nie miałem już siły o nic zapytać. Harde serce kruszyło się we mnie, a usta nie umiały wymówić błagalnego słowa. Smutno mi było żem cierpiał przez nią, z jej woli, ale nie mogłem mieć do niej żalu, i spoglądałem znać wymownym wzrokiem, bo ona powstała i zbliżyła się, jakby przyciągnięta cierpieniem spojrzenia. Nie miałem prawie siły poruszyć się z miejsca, wymówić słowa. Stanęła tuż przy mnie, pochyliła się zwolna i chłodną aksamitną dłoń położyła na mojem czole, jakby chciała wygładzić zmarszczki jego, uspokoić fale krwi bijącej.
Zadrżałem na dotknięcie jej ręki.
— Idalio! Idalio! zawołałem z wybuchem, dlaczego każesz mi cierpieć tak długo?
— Cierpieć? powtórzyła, ja widzę że cierpisz, ale powiedz mi czemu?
— Czyż to prawda, pytałem, że lata całe każesz mi czekac, każesz żyć bez siebie?
Idalia spoglądała na mnie zdziwionem okiem.
— Alboż nie jesteśmy razem? odparła. Czyż cię nie kocham, Edwardzie? czyż moja miłość starczyć ci nie może?..
— Twoja miłość?!. zawołałem. Daj mi ją całą, Idalio, a świat nie będzie miał już dla mnie ponęty żadnej: stanę się szczęśliwym, ubłogosławionym! Twoja miłość! czyż po za nią istnieje dla mnie co na ziemi i niebie?
Słuchała mnie z promieniejącem okiem, z zachwytem szczęścia.
— Więcej niż ja cię kocham, szepnęła pochylona nademną, kochać niepodobna. I czegoż ci braknie jeszcze?
— Czego?!. zawołałem nawpół szalony, opasując jej kibić rękoma i topiąc wzrok w jej oczach, czego? Braknie mi każdej chwili spędzonej bez ciebie, każdego spojrzenia. A ty czyż nie czujesz tego?
— Nie, odparła zarumieniona moim wzrokiem, siląc się wydobyć z ramion moich, — bo myśl o tobie nie odstępuje mnie nigdy, Edwardzie.
— I myśl ci wystarcza? wystarczałaby zawsze? mówiłem coraz gwałtowniej, cisnąc ją do siebie.
Płomienie biegały mi przed oczyma, płomienie krążyły we krwi. Nie pamiętny na nic, na jej zbladłem, wpół odwróconem licu wycisnąłem pierwszy pocałunek.
Ale Idalia wyrwała się z rąk moich i stanęła o kroków kilka. Spojrzałem na nią, błagalnie składając ręce. Twarz jej bielsza była od sukni; drżąca wprawdzie, ale prosta i dumna, spoglądała na mnie nie z wyrzutem i trwogą, nie ze łzą i rumieńcem wstydu, ale lodowatym wzrokiem oburzenia, nieledwie pogardy.
Powstałem i ja na ten widok, krew uderzyła mi do twarzy. Chciałem zbliżyć się do niej, ale ona cofnęła się instynktownym prawie ruchem, ze wstrętem odpychając rękę moją.
— Idalio! zawołałem rozżalony.
Nie odpowiedziała mi nic zrazu, tylko powoli wzrok jej, utkwiony we mnie, mienił się, miękł i zachodził łzami.
— Więc to jest twoja miłość? wyrzekła tylko drgającemi usty, odwracając wilgotne źrenice i spoglądając w górę z nieujętą boleścią.
— Idalio! zawołałem zwyciężony jej żalem, przebacz mi! Czego płaczesz?
— Płaczę, odparła zwolna, jakby sama do siebie, nie patrząc na mnie nawet, płaczę miłości mojej, szczęścia, wiary, płaczę jak gdybym straciła to com ukochała.
— Więc mnie nie kochasz już?!. wyrzekłem z rozpaczą.
— Ja nie wiem sama, mówiła dalej. Od wczoraj ja ciebie nie poznaję, od wczoraj cierpię i lękam się, a jednak kochać cię muszę, dokończyła z wybuchem. Co tobie jest od wczoraj?
— Od wczoraj? powtórzyłem smutnie. Ja od wczoraj, Idalio, kocham cię z całą siłą do jakiej zdolny jestem, kocham stokroć więcej niż wprzódy. Czy miłość moja cię przeraża?
Nie odpowiedziała nic, tylko jasne oczy zatopiła we mnie, smutne, łzawe, pytające, litośne, jakby anioł spoglądał z góry na nędze tej ziemi i bolał nad cierpieniami, których zrozumieć nie może.
Powoli jednak żal i litość minęły, ale smutek pozostał na dnie jej duszy, odbił się w zwierciadle spojrzenia. Nie miałem czasu rozproszyć go dawnemi słowy, bo już dnia tego nie byliśmy sami.
Herakliusz zauważył zmianę w obejściu księżniczki, ale nie powiedział nic, tylko cień szyderskiego uśmiechu zarysował się na jego wązkich wargach.
Powróciłem do siebie, pełen złych przeczuć. Dlaczego każdem słowem mojem, każdym uczynkiem, obrażam ją pomimowolnie, ją, którą kocham? Dlaczego od dni kilku horyzont szczęścia mego się zaćmił, i me mogę odnaleźć pogody jego?
Daremnie powtarzam sobie, że miłość nie istnieje bez cierpienia. Ja czuję iż w ten sposób cierpieć nie powinienem, iż jest pomiędzy nami kardynalna różnica pojęć, która sprawia, że ranimy się wzajem, sami nie wiedząc o tem.
A jednak gdyby piekło przecierpieć mi przyszło, nie cofnę się przed jego męką. Gdyby miłość ta miała być dla mnie tylko bólem, rozpaczą, przyjmę ból, rozpacz wyzywam, a nie cofnę się nigdy! Kocham, i zda mi się, że kocham coraz bardziej; dumną, pogardliwą, rozpłakaną czy marzącą, kocham ją jak szaleniec, jak opętany!..




LIST X.
ALBINA DO EDWARDA.

Z bólem i trwogą odbieram listy twoje, Edwardzie. Lękam się o ciebie, bo w niebaczną grę, niebaczny jak zawsze, rzuciłeś przyszłość całą. Ta miłość pożera cię i trawi, odbiera rozwagę, której potrzebujesz coraz bardziej. Ja lękam się ukrytych zamiarów Herakliusza, lękam się przeczuć twoich, a nadewszystko lękam się jej i ciebie samego. Wyzwałeś do walki nieznane ci potęgi, wszedłeś w świat nowy, ukochałeś istotę, której pojąć nie umiesz. Dotąd ukochałeś i walczyłeś z ludźmi na ziemi, i byłeś silny wiarą, wytrwaniem, uczuciem, ciepłem serca i ciepłem myśli; dziś kochasz i walczysz w odmiennych warunkach!
Rozumiem Idalią twoję, widzę ją nieledwie przed sobą, podobną owym dziewicom średniowiecznym, poświęcomm Bogu, wyrzekającym się świata i ciała, mistycznie rozkochanym w niebiosach. Nie dziwię się żeś ją pokochał, ale lękam się o ciebie, bo nie wiem czy w stanie szału i rozstrojenia w jaki wprawia cię namiętność, potrafisz zdawać sobie jasną sprawę z tego co cię otacza, z cierni które cię ranią i na każdym kroku ranić będą coraz silniej jeśli ich usunąć nie potrafisz.
Idalię chowano jak kwiat w cieplarni, w sztucznej atmosferze konwencyonalnych fałszów, mdłych poezyj, eterycznych marzeń. Żadna z jędrnych, ożywczych prawd życia nie rozjaśniła jej pojęć, nie rozgrzała myśli. Dla niej trwa jeszcze odwieczna walka pomiędzy duchem a ciałem. Realność każda, miłość prawdziwa, to wcielenie owego potępionego Arimana, którego nauczyła się nienawidzieć, którym pogardza. Dla niej każdy krok postawiony na drodze postępu, jest krokiem do zguby; dla niej człowiek grzeszy każdem ludzkiem uczuciem, w bezczynności tylko i bierności powinien szukać zbawienia. Znam te doktryny śmierci, królujące jeszcze dotąd w niektórych umysłowych sferach, krzywiące polotne duchy, tworzące tyle moralnych kalectw. Bądź pobłażliwym dla Idalii. Dotąd wszystko przedstawiano jej w fałszywem świetle; zapatrzona w bezcielesne ideały, odwracała oczy od wszystkich realności życia, jakby od pokusy, jakby od grzechu. Swiat zapełniały marzenia dziewicze istotami własnego utworu. Nie nauczono jej stąpać po ziemi, szukać piękna i prawdy w tem co ją otacza, nie nauczono trzeźwem okiem spoglądać na świat w około. Samotna, sierota, z gorącem sercem, marzyła o miłości, jak królewna zaklęta w bajkach, nie wiedząc nawet co to jest miłość. To też serce jej mdłe, niedołężne, nie pojmuje warunków życia, cofa się przed realnością.
Położenie twoje jest trudne. Zwolna, ostrożnie, z mglistych wyżyn po których błąka się ona bez celu, musisz sprowadzić ją na ziemię; ale wiedz, że każde stąpnięcie po niej razić ją będzie, jak światło oczy przywykłe do cienia. Ty musisz znieść jej cierpienia, bo cierpieniem tylko anioł przetworzyć się może na człowieka.
Ale nie łudź się także zbytnią nadzieją. Są natury bezwarunkowo anielskie, niezdolne do człowieczeństwa, nieprzydatne na nic ludzkości. Idalia, nie mogąc podołać ciężarowi życia, złamać się może w twojem ręku zbyt szorstkiem dotknięciem, lub znienawidzieć cię zato, że ją budzisz z marzenia w którem dotąd śniła życie.
Edwardzie, serce moje od pierwszej chwili przeczuło to wszystko. Ale teraz ty sam cierpisz i szalejesz, kiedy potrzeba ci nadewszystko być mężnym, cierpliwym, wytrwałym; ty sam utrudniasz położenie swoje, gdy wszystko sprzysięga się przeciw tobie, a zamiast przyjaznej ręki, jest pomiędzy wami dłoń wroga, gotowa każdej chwili cisnąc iskrę na prochy.
Ja nie wiem jakim jest Herakliusz, ale choćby chciał, nie potrafi być sprzymierzeńcem twoim. Idalia zbyt daleko stoi od niego, wśród mglistych obłoków średniowiecznych, wyższa i niższa razem od każdej kobiety, niezdolna do grzechu, bo niedostępna pokusie, czysta bez zasługi, promienna bez ciepła, nie wiedząca sama czego żąda; a jednak urokiem piękna, niewinności swojej musiała wywrzeć wpływ na burzliwą, niepohamowaną naturę twoją. Pokochałeś ją właśnie przez odwieczną analogią kontrastów, dlatego że była tem wszystkiem, czem ty nie byłeś.
Czy próżne jest to prawo Boże, Edwardzie, czy z tej pozornej dysharmonii nie płynie wielka synteza, logika, harmonia świata?
Nic daremnego niema na świecie; im więcej myślę, tem pojmuję lepiej, że pokochałeś ją, by ją zbawić i wzamian przez nią być zbawionym.
Wola człowieka kruszy niepodobieństwa, miłość niweczy zapory, a ty masz wolę i miłość. Dumny, wyzywasz świat i ludzi do walki. Nie lękam się dla ciebie świata i ludzi, bo wierzę, że ich pokonasz; powtarzam ci: lękam się ciebie samego.
Czemuż nie mogę być przy tobie, czuwać nad tobą i nad nią? Ale nie, ciebie nikt wspomódz nie zdoła; sam musisz walczyć i zwyciężyć, sam zdobyć nie serce już, lecz przekonanie i ufność, sam stworzyć i rozwikłać moralnie istotę, którą kochasz, jak rycerz w bajkach zerwać zaklęte pęta z jej ducha.
To nie praca dnia i godziny, Edwardzie; zwycięztwa nie otrzymasz w chwili szału i namiętności, w której jak dziecię szalone drażnisz ją i przerażasz.
Kochaj ją z zaparciem, z zapomnieniem siebie, nie jak kobietę której pożądasz, nie jak bóstwo które wielbisz w pokorze, ale jak godną siebie i równą istotę, z którą chcesz złączyć serce, myśl i przyszłość.
To wielka moralna praca; od siebie samego zacząć ją musisz. Spotkają cię może chwile zwątpienia i upadku, ale ufam że jej podołasz i nie dasz zwyciężyć się złej chwili, a podołasz dlatego tylko, że posiadasz broń zaklętą: „miłość.“ Niech miłość strzeże cię i umacnia, nie ta miłość krwi i nerwów jaką słusznie przeraziła się Idalia, ale to wielkie, wszechwładne uczucie, które duch twój wysoki pojąć jest zdolny. To godny zakres jego działania, a jeśli walka będzie trudną, — zwycięztwo warte jest walki.




LIST XI.
EDWARD DO ALBINY.

Masz słuszność, Albino, głos twój doleciał mnie w chwili szału i zbudził, głos twój dostraja mnie do mojej własnej miary. Nie czas mi się roztkliwiać i rozmarzać, powinienem być silnym za nią i za siebie, powinienem zapanować nad sobą, by zdobyć panowanie i nad nią, i zebrać wszystkie siły na tę walkę z duchem, bo walka idzie na śmierć i życie.
Nie łudzę się; wiem iż rzuciłem przyszłość całą w tę miłość i nie żałuję tego, bo tylko taka miłość posiada ożywczą siłę, tylko taka miłość cuda zdziałać może.
Dla mnie niema już powrotu; zrozumiałem to w dniach owych, gdy spotkała mnie pierwsza boleść, pierwsze zwątpienie, gdy szalony, sądziłem już że ją mogę utracić i próbowałem bez niej spojrzeć w życie.
Teraz powoli pomiędzy nas powraca cisza, miłość nasza znów odbija pogodę nieba, jak szyba wody po burzy, i tylko falowanie powierzchni przypomina, że spokój ten nie trwał zawsze. Ale kto nam powróci spokój przedburzny i tę niczem niezmąconą ufność przeszłości?.. kto nam wróci to co jest niepowrotnem?!.
Cierpieniem z anioła wytwarza się człowiek, cierpieniem wszystko budzi się do życia, dochodzi samopoznania i świadomości siebie: cierpienie, to konieczna faza przejścia. Wiem o tej zasadniczej prawdzie bytu, a jednak żal mi tego utraconego raju, do którego niema już powrotu.
Serce moje mięknie i niewieścieje. Czemu budzi się we mnie ten niewczesny żal, skoro wiem, iż to co było, być musiało, to co jest, jest koniecznem? Nie czas mi teraz myśleć o przeszłości, gdy chwila obecna stanowi o całem życiu mojem.
Ty, Albino, przejrzałaś do głębi tego ducha, którego ja, rozkochany, rozwikłać nie mogłem, ty wysoką myślą objęłaś tę istotę i sformułowałaś dokładnie to, co dla mnie było dopiero przeczuciem.
A jednak w tej przeczystej naturze jest coś, co uchodzi nam obojgu, coś, czego zrozumieć nie mogę. Spokój wrócił pomiędzy nas, ale Idalia pozostała smutną, jakby rozżaloną. Na jej jasnem czole przechodzą fale myśli bolesnych, na ustach osiada jakiś tajemniczy uśmiech cierpliwego smutku. Blade dawniej rumieńce zbiegły się na licach gorączkowo i oddzieliły od twarzy, bielszej, przezroczystszej niż dawniej, a wzrok mglisty coraz częściej odwraca się od ziemi i tonie w przestworzach, jak gdyby tam szukała schronienia przed walką i zmęczeniem życia. Czasem znowu spotykam jej spojrzenie, tkwiące we mnie z tak nieujętą tęsknotą, z tak dojmującą boleścią, że wytrwać pod niem nie mogę, i pytam samego siebie, czem zasłużyłem na ten niemy wyrzut? Powtarzam ci, pomiędzy nami jest cóś, czego zrozumieć nie mogę.
Czyż samo realne życie jest dla niej tak nieznośne, że każdy krok postawiony na tej drodze sprawia jej mękę a w takim razie czy mam prawo budzić ją z marzeń, wśród których spokojna prześniłaby życie? Gdy patrzę na jej cierpienie, wyczerpuje się duch mój, ale nigdy miłość, i lękam się zapytać o powód tej boleści, by znów nie wywołać starcia, nie podrażnić tej księżycowej istoty ziemskiem uczuciem i ziemskim wyrazem.
Daremnie rozumuję, daremnie zbieram siły: ja jej uśmiech okupiłbym kosztem krwi mojej całej, a ty chcesz bym po cierpieniach i głogach wiódł ją na życie walk i burz.
Niech śni jak dawniej, niech marzy i roi, niech zrobi ze mnie niewolnika swego: potrafię wszystko przenieść, bylem patrzał na pogodę jej czoła, byle znów uśmiech wrócił na jej usta, byle znów mogła być taką jak wczoraj.
Rozumowania twoje są słuszne, Albino, a jednak ja ich posłuchać nie potrafię. Przeciwko nim staje nieprzeparta logika namiętności i zwycięża. Ja nie mogę być innym niż jestem, inaczej kochać niż kocham, a jeśli nie przetworzyła jej miłość sama, ja nie mam prawa narzucać jej mojej wiary, chociaż mam przekonanie że w niej tylko jest zbawienie, nie mam prawa rozrządzać jej duchem i urabiać go wedle pojęć moich. Wszak każda istota powinna mieć zostawioną wolność sumienia i myśli. Ja nie chcę, nie mogę przez walki i cierpienia przetwarzać jej moralnego jestestwa.
Czy nie mam słuszności? osądź sama, ty co umiesz wszystko pojąć, wszystko zrozumieć, ty z najwyższą inteligencją jaką zaznałem, z najgorętszem, z najczystszem sercem, osądź sama.




LIST XII.
ALBINA DO EDWARDA.

Nie, nie masz słuszności, Edwardzie, powtórzę ci to po tysiąc razy. Daremnie stroisz się w szaty rycerskości; lenistwo ducha przemawia przez ciebie. Ty lękasz się jej cierpienia, ty nie masz siły do walki. Ale to napróżno; daremnie odsuwać ją będziesz, nie potrafisz uniknąć jej nigdy. Dziś lub jutro przyjdzie niespodzianie stanowcza chwila; nie ustrzeżesz się jej.
Chcesz zostawić Idalii wolność sumienia i ducha, nie chcesz przetwarzać jej moralnej istoty, i miałbyś słuszność, gdybyś ją spotkał, spojrzał na nią i rozszedł się w przeciwną drogę nazawsze. Wówczas byłbyś w prawie działać tak jak działasz, mógłbyś uniknąć walki i jej cierpienia. Ale dzisiaj nie masz już pośredniej drogi przed sobą, a każda chwila zwłoki i słabości staje przeciwko tobie i trudniejszem tylko czyni zwycięztwo.
W głębi serca musisz przyznać mi słuszność. Ty wiesz iż dając się porwać ślepej logice namiętności, zgubę gotujesz jej i sobie zarazem. Ty wiesz że pomiędzy wami rozdźwięku być nie może, nie powinno być tajemnicy a lękasz się zapytać o przyczynę jej smutku. Edwardzie, kto się chroni przed cierpieniem, zwykle sroższem cierpieniem karanym bywa. Nikczemność nigdy nie wychodzi na dobre, nawet w obec najukochańszej istoty; w obec jej bólu niewolno być tchórzem, i nikczemnym.
Czemuż poznałeś i pokochałeś Idalią, jeśli miłość ta ma ci przynieść upadek tylko? Ty, którego znałam tak hardym, niezachwianym, tak pogodnie stawiającego czoło gromom i burzom, żelazną ręką łamiącego zapory, ty co z rozkoszą prawie chłonąłeś silną piersią atmosferę walki, ty dzisiaj lękasz się zdobyć szczęście i spokój, lękasz się, wahasz i dajesz unosić prądowi, który niesie cię na zgubne skały, zamiast rzucić się do steru i wyratować ją i siebie.
Nie, Edwardzie, ja dzisiaj nie poznaję ciebie, ja potępiam tę miłość, jeśli ona, zamiast umacniać ducha twego, jest ci upadkiem i słabością.




Z DZIENNIKA IDALII.

....Cierpię jak zawsze, jak zwykle, ale czemuż cierpię? Cierpienie było mi niejako nieodstępne od chwili gdy myśleć zaczęłam; nauczono mnie wierzyć, że to konieczny warunek ziemskiego życia, że świat ten jest padołem płaczu i że niewarto troskać się o nędze jego. A jednak, w dziwnej sprzeczności z tem zdaniem, wszyscy szukają szczęścia. Czemu ja sama przywyknąć nie mogę do tego co być ma nieodzownem, czemu buntuję się w duchu, jeśli inaczej być nie może? Czemu ta sprzeczność wieczna pomiędzy pojęciem a uczuciem? Jedno z nich fałszem być musi. A jednak ja zaznałam chwilę szczęścia choć znikomą, i myśl odwróciła się od niebieskiej ojczyzny, serce przestało utęskniać za zmarłemi, i pomimo bólów i męczarni, przylgnęło do ziemi, do ziemi którą gardzę. I zostałam rozłamana duchem, oddałam skarby serca człowiekowi, a jednak serce moje pozostało próżne i łaknące. Czego pragnę? czegoż mi zbrakło? czemu pomiędzy nim a mną niema harmonii? czemu cierpię, patrząc na jego dumne czoło, na usta nakazujące, na oczy płomienne, — cierpię i zrozumieć nie mogę ich blasku i kocham go gdy jest daleko, i lękam się jego wzroku, lękam się słów gwałtownych, i tęsknię kiedy go niema, i drżę kiedy jest przy mnie? Więc nawet miłość sama jednej chwili szczęścia dać nie może?...
A przecież ja wierzę iż on mnie kocha, choć miłość jego tak różną jest od mojej. W duchu jego zdają się być otchłanie niepojęte dla mnie, myśli jego nie spotykają się z mojemi. Czemuż kochając się, nie możemy się wzajem zrozumieć? Kto mi wytłómaczy serce jego? Czy przyszłość? To słowo samo przeszłość jego przejmuje mnie zimnym dreszczem trwogi. Czem zapełniał on minione lata? Czy też mój obraz snuł się przed jego oczami w przeczuciach niewyraźnych, jak ja życie całe marzyłam o nim?
Czemu Herakliusz uśmiecha się tak niemiłosiernie, tak szyderczo, kiedy mówię mu o tem? Czemu Herakliusz tak często powtarza, iż miłość to tylko chwila burzy? Czy to prawda? Czy to być może? Czyż miłość taka jak moja przemija kiedy? Czy on mógłby mnie przestać kochać? Czy kochał już... Tę myśl wyczytałam wyraźnie w oczach Herakliusza. On kochał może już nieraz, a mnie dostaną się resztki jego serca, lub gorzej: zajmę je z kolei, będę jednym obrazkiem więcej w kalejdoskopie życia...
Nie, nie, to być nie może! Musiałabym nim pogardzić. Pogardzić!?... ale czy dla tego przestałabym kochać? Co to znaczy przestać kochać? Ja słowa tego nawet zrozumieć nie mogę. Widziałem umarłe ciała, nie widziałam umarłych uczuć, one wieczne być muszą, jak nieśmiertelny duch w którym powstają.
Serce moje tęskne, przelękłe, cofa się przed tym chaosem myśli. Gdzie ma znaleźć odpowiedź?
A gdybym zapytała jego... On nigdy nie mówił o przeszłości swojej, on mówił tylko że mnie kocha i mówić nie potrzebował, czytałam to bez słów w oczach jego, w drżeniu głosu. Po co mi pytać o więcej?
Przyjdzie jednak chwila, w której wszystkiego dowiedzieć się muszę, gdy związek nasz stanie się zupełnie nierozdzielny. Ta chwila przyjdzie, ale czemuż myśl o niej sama jest mi nieznośną? Odsuwam ją z drżeniem w przyszłość daleką, a przecież czuję, że jej uniknąć nie mogę. Jak określona czarem, muszę pełnić wolę jego; daremnie walczę i bronię się.
Czemuż kochając, lękam się tej chwili w której zniknie wszystko co nas rozdziela? Czy mu nie ufam? Ja nie wiem sama, ale się lękam, lękam się, by codzienne życie nie padło jak pył brudny na kwiat uczucia.
Pamiętam, że matka moja mówiła nieraz, iż żadna miłość tej próby nie wytrwa. A jednak ona sama upoważniła mnie uroczyście iść za głosem serca, chociażby wbrew woli rodziny całej. Dlaczegóż jednak szukać miłości w małżeństwie, jeśli ono samo zabijać ją musi?
Wszędzie sprzeczność, gdzie rzucę okiem; gdzie myśl zwrócę, otacza mnie chaos sprzeczności. Lękam się życia, bo go nie pojmuję, bo pośród tych wód nieznanych, nie umiem sterować swej łodzi i unoszą mnie fale. Czyż zawsze myśl moja pytać będzie? gdzież znajdę odpowiedź? Czy są ludzie, którzy ją znaleźli.




ZNOWU Z DZIENNIKA IDALII.

Dziś już nie potrzebuję pytać czemu cierpiałam, sprawdziły się złe przeczucia moje, dziś wiem już z pewnością to, co myśl sama lękała się przypuszczać, wiem i mimo to żyję, i kocham jak kochałam. Herakliusz w końcu zmuszony był powiedzieć mi wszystko. Wiem wszystko, a jednak żałować nie mogę tego com uczyniła, nikczemne serce moje nie umie się cofnąć, tylko zranione, krwawo cierpi, lecz niemniej silnie uderza i obrazu jego stracić nie może.
Oddawna już uważałam spojrzenie Herakliusza trwożne, niespokojne, oddawna kropla po kropli wsączał w myśl moję jad nieufności. Bolało go szczęście moje, bo wiedział że było znikome, oparte na złudzeniu tylko. Uważałam że z niechęcią źle utajoną przyjmował Edwarda, ale nie chciałam tego widzieć, wmawiałam w siebie iż to dlatego, że wybór mój zrobionym był wbrew jego myśli. Zaślepiona, odsuwałam się coraz bardziej od niego, unikałam go nieledwie. On rozumiał to i znosił cierpliwie. Opieka jego rozciągała się nademną niewidzialna: czułam się przedmiotem jego niepokoju, jego troski i z dumą niewdzięczności odwracałam oczy. On smutny, niezrozumiany, nie zrażał się jednak. Nieraz spotykałam go w żywej z Du Barlette rozmowie, która cichła za mojem zbliżeniem się. Aż dzisiaj niespodzianie, przechodząc przez ogród, usłyszałam kilkakrotnie wymówione imię Edwarda, złączone z jakiemś kobiecem imieniem. Zbliżyłam się, tknięta dziwnem uczuciem, z postanowieniem dowiedzenia się raz tego, co wyraźnie skrywano przedemną.
— Co mówiliście o nim? zapytałam, stając niespodzianie pomiędzy niemi.
Du Barlette westchnęła, odwracając oczy; opiekun mój próbował uśmiechnąć się, ale uśmiech skonał mu na ustach, gdy spojrzał na mnie.
— Chcę wiedzieć wszystko, wyrzekłam, zdobywając się na stanowczość, wszystko co wiecie o nim.
— Idaljo, wyrzekł Herakliusz, biorąc rękę moję i ściskając ją ze współczuciem, — Idaljo, sama wybrałaś go, ukochałaś i zaręczyłaś z nim życie. Nie pytaj mnie o nic dzisiaj; odebrałaś mi prawo odpowiedzi.
W głosie jego i słowach czytałam wyraźnie nieszczęście moje.
On posadził mnie na ławce obok siebie, obie moje dłonie wziął w swoje i wyszeptał cicho:
— Biedne dziecię!
Domyśliłam się tych słów, więcej niżelim je usłyszała.
— Dlaczego? pochwyciłam, powiedz mi dla czego nazywasz mnie biedną? dlaczego ja sama tak biedną się czuję?
I mówiąc to, nie mogłam ukryć łez.
— Więc i ty także, Idaljo, zawołał ze zdumieniem prawie, czujesz, wiesz, że nie jesteś szczęśliwą?
— Cierpię od dawna, wyrzekłam, a nie mogę zdać sobie sprawy z cierpienia. Przez litość, jeżeli możesz, wytłómacz mnie samej sobie!...
Herakliusz powstał niespokojny, niepewny, wahający się, i nierównym krokiem przechadzał się wszerz i wzdłuż szpaleru, jakby rozmyślając co ma uczynić.
Ja pozostałam na ławce, bez tchu prawie; serce ściskała mi w piersi dłoń lodowata.
Wreszcie Herakliusz zbliżył się i stanął przedemną, z dziwnie smutną powagą.
— Idalio, wyrzekł, powiedz mi szczerze że żądasz prawdy odemnie, daj mi słowo że cokolwiek ci powiem, przebaczysz mi ból sprawiony, przebaczysz mi iż szczęście twoje stawiam ponad wszystko na świecie. To nie jest tylko obowiązek sumienia, to obowiązek serca. Od dziecka kochałem cię, Idaljo!...
— A więc, w imię obowiązku i serca, w imię litości żądam prawdy, wyrzekłam, podając mu rękę.
— I przebaczysz mi? zapytał pochylając się nademną i patrząc mi w oczy dziwnym wzrokiem.
— Będziesz miał wdzięczność moję.
Milczał jeszcze chwilę, jakby zbierając myśli, jakby dając mi czas cofnięcia słów niebacznych. Byłam jakby skamieniała.
— Posłuchaj, wyrzekł, siadając przy mnie. Kiedy z ufnością dziecka, z szaleństwem niewiadomości oddałaś serce pierwszemu co po nie sięgnął, czy zapytałaś kto jest ten człowiek, czy wart był skarbu jaki dostawał, czy umiał ocenić go przynajmniej? Czy zapytałaś o życie całe, o przeszłość jego?
— Nigdy, on nigdy nie mówił o przeszłości swojej.
— Wierzę, odparł opiekun mój z gorzkim uśmiechem. Ja poznałem tę przeszłość zapóźno.
I tutaj począł długą powieść, której każde słowo wyryło się w pamięci mojej ognistemi głoskami, powieść której pióro moje powtórzyć nie zdoła, przed którą myśl sama się cofa.
Ileż kobiet przeszło przez serce jego, ileż szaleństw, ileż miłości! Miłości!... czyż można nawet podobnie przelotne uczucia nazywać tem świętem imieniem!?..
Słuchałam nieruchoma, płomienie przechodziły mi po twarzy, a zimno ściskało serce, aż wszystkie uczucia wstrętu, oburzenia, zazdrości stopiły się w jednę nieskończoną boleść. Nie mogłam spojrzeć na Herakliusza, na świat otaczający, nie mogłam spojrzeć w samą siebie.
On mówił ciągle, aż słowa jego zmieszały się dla mnie w jakiś szmer niewyraźny. Świat cały zamroczył mi się w oczach, straciłam przytomność.
Gdym powróciła do zmysłów, byłam u siebie na sofie; Du Barlette trzeźwiła mnie przestraszona, a Herakliusz, klęcząc przy mnie, rozcierał mi dłonie. Spojrzałam w twarz jego: była białą jak płótno, a oczy, jakby lękając się widoku mego cierpienia, spuszczały się ku ziemi, odwracały odemnie.
Nie mogłam wymówić słowa; ścisnęłam tylko rękę jego, zalewając się łzami, bo w tej chwili wróciło mi wszystko do pamięci z przerażającą jasnością i zrozumiałam nieszczęśliwa, że rozpacz, pogarda nawet nic nie zmniejszy miłości mojej: pomimo wszystko — kocham Edwarda, a twarz jego dumna, smutna, szlachetna, stoi niezachwianie w myśli mojej i zdaje się patrzeć z wyrzutem, ognistemi, głębokiemi oczyma.
Próżno, ja nie odnajdę już szczęścia nigdy, nigdy! ale jego nie zapomnę także!...




LIST XIII.
EDWARD DO ALBINY.

Dawno już nie pisałem do ciebie, bo i cóż ci powiem, Albino? Siły moje wyczerpują się w walce z widmami, które pokonane na chwilę, znów powracają, zmieniając kształty jak kameleon, a zawsze stając pomiędzy nami. To ów wieczny kamień Syzyfa: daremnie podnoszę go w górę, on zawsze opada mi na ramiona.
Na pozór mam wszystko czego żądać mogę, serce i przyrzeczenie ukochanej kobiety; na pozór nie mam przeszkody żadnej, a jednak położenie moje jest straszne i pogorsza się z dniem każdym, bo oddając życie i miłość, jeszcze Idalii szczęścia dać nie mogę. Wyobraźnia jej stawia zawsze cierpienia urojone, życzenia niepodobne; wzdycha jak dziecko, do gwiazdy z błękitu i płacze że jej dostać nie może. Prawa życia i społeczeństwa, niecofnione warunki bytu, ludzkie potrzeby i ludzkie żądze, wszystko to leży za granicami jej pojęcia. Ja nie wiem jakiem słowem przemawiać do niej, nie wiem jak ukoić jej bóle, jak wytłumaczyć wszystko, czego rozumieć nie chce. Niespodzianie spadają na mnie burze jej serca, i odgadnąć ich, uprzedzić nie mogę, i winię o to niedołęztwo miłości mojej.
Ale powtarzam ci, braknie mi w końcu siły. Złamany, znękany, wiem to jedno: że kocham i cierpię.
Wczoraj zastałem ją zmienioną, tak, że od pierwszego wejrzenia stanąłem jak wryty. Herakliusza nie było w pokoju, a Du Barlette wyszła w krótce, zostawiając nas samych. Idalia drżąca, gorączkowa, patrzyła na mnie i zapominała witać; oczy jej wielkie, podkrążone, połyskiwały łzami, wyrzutem, ale i miłością, usta drgające, blade nie mogły wymówić słowa.
— Idalio! zawołałem, rzucając się ku niej jak szalony, Idalio! co tobie? powiedz!
Nie wyrzekła słowa, nie mogła mówić; pierś jej podnosiła się łkaniem.
Pochwyciłem jej ręce: były zimne jak marmur. Twarz jej wyrażała tak dziwną walkę, jakby kłóciły się w niej dwie potęgi. Mój widok mimowolnie rozjaśniał jej rysy i po za smutkiem błyszczała miłość, po za ufnem spojrzeniem, przebijała wiara; ale to trwało chwilę. Znowu nieufność i smutek zwyciężały.
Wiedziałem już, że z nią jak z dzieckiem postępować trzeba. Zwolna ukląkłem przy niej, jej ręce przytuliłem do piersi i tak wpatrywałem się chwilę w jej oczy, w jej przejrzyste rysy, napiętnowane cierpieniem.
— Idalio! wyrzekłem miękko, czy nie chcesz, czy nie możesz powierzyć mi smutku twego? Wszak on do mnie należy, jak i ty cała. Co tobie?
Nie broniła mi się, nie odpychała, tylko nawzajem wzrok zatopiła we mnie i milczała długo. Ja czekałem.
— Nie, to być nie może! zawołała w końcu z wybuchem, to być nie może, byś ty mnie nie kochał...
— Bym ja nie kochał ciebie? powtórzyłem blednąc. To nie serce twoje, to usta tylko wymówiły te wyrazy, Idalio, i nie powtórzą ich więcej, bo nie zawsze mógłbym je przebaczyć.
Tym razem nie obraziła jej dumna mowa moja, owszem słuchała, wpatrując się we mnie z rodzajem szczęścia.
— A jednak, wymówiła po chwili, był czas, kiedyś mnie nie kochał, Edwardzie.
— Nie znałem ciebie wówczas, wyrzekłem, śledząc niespokojnie wyraz jej źrenic i nie wiedząc co powiedzieć chciała.
Ona pasowała się chwilę sama ze sobą.
— Powiedz mi, szepnęła w końcu, nachylając usta do ucha mego, jakby lękała się słyszeć słowa własne, — czy tak samo kochałeś „inne“?..
To słowo objaśniło mi wszystko: to zazdrość przeszłości dręczyła teraz to okrutne dziecko, — i smutek przeszedł do głębi mej duszy. Zazdrość przeszłości, to zazdrość nieuleczona; sam Bóg przemienić nie może tego co było.
I zawahałem się chwilę, szukając odpowiedzi, ale miłość przyszła mi w pomoc.
— Bądź spokojną, odparłem, biorąc jej rękę i kładąc na piersi mojej. Nie kochałem nigdy, jak kocham ciebie, dla nikogo i od nikogo nie zniósłbym tyle.
Musiała w oczach wyczytać szczerość słów moich, a jednak one nie zdołały jej uspokoić.
— Więc ty kochałeś już, zawołała, więc to prawda, kochałeś już nieraz!?..
— Idalio, wyrzekłem smutnie, poco zaglądasz próżno do chaosu przeszłości? poco dręczysz mnie i siebie? Spojrzyj mi w oczy, w czoło, i zobacz czy dostrzeżesz tam ślad uczucia, któreby nie było miłością dla ciebie. Niebądź okrutną daremnie; przeszłość przestała być w mocy mojej. Choćbym chciał zmyć ją i zmazać łzami, — nie potrafię jej przeinaczyć. To próżno. Ale patrzaj w przyszłość, Idalio. Teraz i zawsze życie moje, serce, myśl do ciebie należą. Czegoż chcesz więcej?
— Ja nie mogę znieść myśli, że masz wspomnienia do których ja nie należę, nie mogę przenieść tego żeś kochał inne kobiety...
Milczałem, wpatrując się w nią boleśnie, bo i cóż powiedzieć mogłem?
— I gdzież są kobiety, które kochałeś? Edwardzie, pytała dalej gorączkowo.
Pytania te były mi męką; czułem, że odpowiedź moja będzie nią dla niej, ale nie chciałem zniżyć się do kłamstwa.
— Ja nie wiem sam, wyrzekłem; życia nasze rozeszły się, tak jak i serca.
— I to jest wasza miłość! zawołała, odwracając się odemnie z rodzajem zgrozy. I ty masz czoło zwracać do mnie ten wyraz, sprofanowany już tyle razy!..
Podniosłem się, dotknięty temi słowy, a jednak była w nich prawda. Są rzeczy, których bezkarnie profanować nie można; są czyny niezmazane, które w danej chwili powstają jak widma i stają nam w poprzek życia.
Idalia nie miała słuszności, ale jam nie był bez winy; rzucałem młodość na wszystkie wichry i serce na wszystkie fale. Dziś ona żałowała roztrwonionych skarbów uczucia, które do niej należeć miały, obrażała się tym podziałem życia i serca. Ale przeszłość była niepowrotną!
— Więc, spytałem z dumnem poddaniem się, czy chcesz dzisiaj ukarać mnie za to, żem śmiał pokochać ciebie, że wzajem byłem kochany? Czy chcesz bym wrócił ci słowo? Czy chcesz zapomnieć o mnie, jak o niegodnym siebie?..
Oczy Idalii utkwiły we mnie z przerażeniem, jakbym wymawiał niepojęte słowa.
— Ty umiesz zapominać, wyrzekła z goryczą i zniechęceniem. Naucz mnie jak to można zapomnieć. Ja nie potrafię, ja nie chcę, a choćbym chciała... nie mogę...
I blada jej głowa opadła na piersi, łzy strumieniem puściły się z oczów przymkniętych i płynęły po białe] twarzy, jak rosa po kielichu kwiatu.
Patrzyłem na nią z boleścią nie do opisania; serce pękało mi w piersi, i poraz pierwszy w życiu ja także uczułem pod powieką gryzącą gorycz łez.
— Więc czego żądasz odemnie? zawołałem. Czy w mocy jest mojej wrócić ci spokój przeszłości? Jeżeli sądzisz mnie niegodnym siebie, przebacz mi, żem oczy podniósł ku tobie. Dziś, jak i zawsze, rozrządzać mną możesz. Rozkazuj. Jam gotów na wszystko!..
— Gotów na wszystko, powtórzyła z goryczą, gotów znowu zapomnieć i znowu kochać, jak zawsze, jak dawniej...
— Bóg widzi, wyrzekłem z rozpaczą, że nie pojmuję bez ciebie życia ni szczęścia. Powiedz mi, czy jest jaka przysięga, coby uspokoić cię mogła?
— A czy jest jaka przysięga, której nie wymówiły dotąd usta twoje? Czyż nie rozumiesz, że przeszłość odbiera mi wiarę nazawsze, a miłości i bólu odebrać nie może? — dodała ciszej, jakby sama do siebie, opuszczając ze zniechęceniem załamane ręce.
— Więc żal ci że mnie kochasz? pytałem namiętnie, chwytając jej ręce i patrząc prosto w oczy. Powiedz to, miej odwagę powiedzieć!..
Chwilę wahała się niepewna, topiąc wzrok pytający w moich oczach, jakby przez nie szła do głębi ducha i badała jego tajniki. I musiała wyczytać w nich ból straszny; twarz moja, lepiej niż słowa, musiała odkryć jej całą siłę miłości mojej, — bo blade rumieńce wróciły na jej lica.
— Nie, Edwardzie, wyszeptała po chwili, oddając uścisk moich dłoni, nie, ja tego nie wymówię nigdy. Bądź jak bądź, ja cię kocham!...
I znowu między nas powróciła cisza, spokój pozorny, spokój — jaki istnieć może po burzach podobnych. Ale spokój ten pochodził raczej z wyczerpania ducha, niż z harmonii. Są słowa, które nie zamieniają się bezkarnie, których nic z pamięci wymazać nie zdoła; są bóle niepowrotne, które jak rdza padają na miłość, plamią ją, brudzą, i niszczą zwolna.
Nieraz, kiedy patrzę na nią gorączkową, bladą, znękaną, zapytuję siebie: czy to ta sama istota, z którą zaznałem czas niebiańskiej pogody, gdy nieświadomi jeszcze wzajemnych uczuć naszych, żyliśmy jednem życiem, oddychali jedną myślą?
Jakżeż ten czas daleko, Albino; czyż niepodobna już wrócić do niego, czy ja, czy ona przemieniliśmy się tak strasznie?
I ciągle przychodzi mi do myśli to, że dniem w którym skończyło się szczęście nasze, był dzień przybycia Herakliusza. Czy nie mylą mnie przeczucia, czy on, jak duch nieufności, nie stoi pomiędzy nami i mści się w ten sposób za odniesioną porażkę? Co nim kieruje: zemsta, zawiść czy miłość? Bo i ta myśl czasem, jak fala ognista przechodzi mi przez mózg i świdruje czaszkę. Gdybym to wiedział, gdybym to mógł wiedzieć! Ten brudny satyr śmiałżeby rzucić na nią oczy? Czemu nie, wiek namiętności nie przeminął dla niego, ani też wiek nadziei; jedno spojrzenie na tę wyszukaną powierzchowność starczy za odpowiedź. A jednak gra jego jest tak skrytą, tak oględną, iż przypuszczenia tego żadnym, by najmniejszym faktem poprzeć nie mogę; ale tkwi ono we mnie uparcie od owego wieczoru przybycia, od owego pocałunku powitania, który wydał mi się zadługim.
Wczoraj, po tej burzliwej rozmowie z Idalią, potrzebowałem chwili ciszy, by uspokoić myśli i zmysły rozszalałe. Wybiegłem do ogrodu, szukając samotności; gdy nagle, na przekór samemu sobie, naszedłem na Herakliusza.
Hrabia, wygodnie rozłożony w kołyszącym się fotelu, wygrzewał się jak pająk na słońcu; głowa jego zwieszała się na poręczy, a oczy wpół przymknięte zdawały się śledzić z bezmyślną rozkoszą błękitny dym wonnego cygara, który spiralnym słupem ulatywał w górę. Cała jego postawa była postawą człowieka bez troski, obojętnego na wszystko co nie jest materyalnem użyciem, nie dręczonego żadną głębszą myślą, żadnem uczuciem lub namiętnością. Zatopiony w rozkoszach far niente, spoglądał zadowolonym wzrokiem na piękny krajobraz, na czyste niebo, na wykwintne kwiaty ogrodu, ułożone w różnowzory kobierzec. Duch jego zdawał się, jak ciało, używać doskonałego spoczynku. Nadszedłem i zawahałem się chwilę; nie chciałem przerywać mu tej ciszy, a bardziej jeszcze nie chciałem pokazywać mu swej zmienionej twarzy.
Ale jego bystre, przymglone oko spostrzegło mnie, choć nie zdawało się obejmować promieniem spojrzenia. Skinął mi głową z przyjazną poufałością, na znak powitania, i razem wyciągnął rękę z otwartą cygarniczką.
Nie mogłem odsunąć się bez nie grzeczności, lub zwrócenia uwagi. Zbliżyłem się i zapalając cygaro, chciałem dać rozstrojonym rysom czas powrócenia do normalnego stanu.
Jednak nic nie uszło niedbałej przenikliwości jego.
— Widzę, rzekł z właściwym sobie uśmiechem pół dobrodusznym, pół szyderczym, spoglądając na różę, którą machinalnie zerwałem, przechodząc i cisnąłem w palcach, widzę żeś się pan przekonać musiał o kolcach u każdej róży.
W istocie, kwiat który trzymałem, miał ostre kolce, które do krwi prawie wpijały się w ręce moje zaciśnięte. Rzuciłem go z gniewem, jakbym nie rozumiał ukrytego tych słów znaczenia.
— Ale hrabia ciągnął dalej pytająco:
— Czy odrzuciłbyś pan równie skwapliwie wszystkie kolce z drogi życia? W takim razie powiem Idalii, żeby się miała na baczności. Widziałem dzisiaj pełno kolców w jej spojrzeniu, i przewidując burzę, aż tu się schroniłem. Wprawdzie burza mnie się nie tyczy, ale zawsze strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Mówił to zwolna, przeplatając słowa kłębami dymu, niby oczekując przerwy, odpowiedzi. Alem ja nie mógł tak łatwo dostroić się do tego tonu, lub obojętnie mówić o tem, co życie moje wytrącało z kolei.
— Ach! młode dziewczyny, młode dziewczyny! ciągnął dalej Herakliusz, spoglądając w górę litośnie z wymownym gestem ramion i patrząc na mnie z pod oka.
Rozmowa ta drażniła rozstrojonego ducha, a jednak postanowiłem nie dać tego poznać, bo jakkolwiek hrabia był zamkniętym w sobie, jakkolwiek robił sobie zapewne igraszkę z cierpień moich, mierząc mnie skośnem spojrzeniem, dawał mi w zamian pole badania siebie. Dlatego starałem się słuchać go cierpliwie.
Nic tak nie dręczy, jak podejrzenie oparte na przeczuciu, gdy fakt żaden wspierać go nie chce, a ono na przekór trwa uparte, niezwalczone.
— Młode dziewczyny, powtórzyłem, hamując porywczość moją. Mówisz pan o Idalii. Czy wiesz co jej jest?
I wzrok mój zapałał mimowolną groźbą; ale hrabia nie zdawał się widzieć tego. Wyjął z ust cygaro, przymrużył bardziej jeszcze oczy, wlepiając je we mnie i wyrzekł z pewnym rodzajem wybuchu:
— Co jest Idalii! Jak ja to wiedzieć mogę? Czy sądzisz pan, że moja głowa obejmie ten ogrom nierozsądku, dziwactw, marzeń i urojeń, z których składa się usposobienie dziewczyny? Jesteś pan naiwny, że mi stawiasz podobne pytanie. Weź przeciwieństwo wszystkiego co się zowie logiką i zdrowym sensem, a będziesz miał odpowiedź.
W istocie, dla Herakliusza Idalia była tem wszystkiem; ironiczna gorycz prawdy dźwięczała w jego głosie. Mógłże ją kochać i tak sądzić, tak przemawiać o niej?.
A jednak w jego głosie była ukryta radość, która nie uszła uwagi mojej. Byłaż to prosta złośliwość tylko, prosta zazdrość?
Ludzie którym już miłością serce nie zdoła zakwitnąć, mszczą się zazwyczaj w ten sposób za bezsilność własnę, lub widząc burze uczucia, cieszą się, jak bezpieczny żeglarz, cudzem rozbiciem i cudzą męką.
Bądź jak bądź, pod tą pozorną, szyderczą obojętnością hrabiego, widziałem jawnie jedno z tych uczuć. O! gdybym mógł się przekonać, że to on wlewa w jej umysł jad nieufności, niewiary, że to on brudzi jej czyste myśli obrazami przeszłości mojej, odzyskałbym szczęście i spokój, odzyskał nadzieję. Ale tak, łamię się i biję z nieujętemi widmami i nie śmiem myśli zagłębić w tę przepaść jutra niezbadaną.
Walka z istotą ukochaną, to owa mistyczna, biblijna walka z aniołem: nikt jej nie stacza bezkarnie, zwycięztwo nawet zabija.
Ja nie mam już siły na walkę żadną, a czuję, że każdą chwilę przyszłości zdobywać mi przyjdzie, że z drogi na której stanęliśmy, niema powrotu. Serce moje jest mdłe i zbolałe, myśl strudzona, głowa ciężka, czoło palące. Pierwszy raz w życiu trwożę się i wątpię, potrzebuję spoczynku i ciszy. Ach! gdybym mógł choć jeden dzień, choć godzinę zamarzyć pogodnie, spoglądając na nią jak dawniej, jak kiedyś, znów usłyszeć jej piosnkę dźwięczącą srebrną nutą w powietrzu, — odzyskałbym może siły utracone...
Ale to próżno, takiej chwili nie odnajdę już nigdy może, a tymczasem miłość moja, zamiast zmniejszać się, wzrasta z dniem każdym, z przeciwnością każdą, pożera istność moję całą. Pamiętam, że dawniej byłem silny, dumny, nieugięty; ale dziś to wszystko jest przeszłością tylko! Albino, ja nie poznaję już samego siebie!..




LIST XIV.
ALBINA DO EDWARDA.

Czy jest jakie lekarstwo na cierpienia wasze? oto pytanie, które stawiam sobie, odbierając twoje smutne listy, Edwardzie. Ale słowa moje, jak zwykle, daremnemi będą; traf, ludzie, lub nieubłagana logika wypadków i charakterów postawiły was na złej drodze. Jednak, bądź sam sprawiedliwym, bracie mój, — czyja w tem wina? Co znaczyłaby niechęć, zawiść Herakliusza, gdyby nie znalazł sprzymierzeńca w przyszłości twojej, w tobie samym?
Znam ciebie, wiem że miłość twoja dzisiaj jest prawdziwą, ale czy ty sam, z ręką na sercu, za jutro zaręczyć możesz? Czy nie z tej chwiejności przekonania, z tej wewnętrznej niewiary w siebie płynie zwątpienie i bezsilność twoja?
Idalia słusznie drży i lęka się o przyszłość, bo ja sama o nią spokojną nie jestem. Idalia nie zna świata i ludzi, nie zna praw namiętności, ale czuje, że na twojem kapryśnem i gwałtownem sercu, wesprzeć się nie może bezpiecznie, i ma słuszność.
Czy ty wiesz sam co jutrzejsze słońce zbudzić może do życia w duchu twoim? Idalia nie zaznała nigdy zawodu, nie pojmuje zapomnienia, ni życia bez twojej miłości. Trwoży się, cierpi i może niebacznemi słowy zbliża właśnie tę złowrogą chwilę.
Jutro, któż może za jutro zaręczyć, kiedy ono zarówno od dwóch serc zależy? Tylko szalony przyrzekać je może, tylko szalony żąda słowa takiego i wierzy że ono wystarczy, by skuć nierozerwalnie ogniwa serc raz i nazawsze.
Ja wierzę w miłość wieczną, nieskończoną; ale ona nie przychodzi w darze niebieskim, bez trudu i pracy. Trzeba żeby się na nią złożyły czyste serca, trzeźwe umysły, silne dłonie i duchy. Tak jest, miłość wieczna istnieć może, ale tylko pomiędzy istotami równemi sobie, które polotną myślą pojmują wieczność, a pomimo to nie pogardzają realnym światem, pomiędzy ludźmi stąpającemi po ziemi, a patrzącemi w niebo; bo wówczas opiera się ona na ludzkich warunkach, na wzajemnem poznaniu siebie, przebaczeniu i ufności. Wówczas jest niezłomną i wytrwałą, wzmacnia i rozwija wszystkie szlachetne pierwiastki ducha i jest najwyższym rozkwitem życia.
Ale czy ona istnieć może pomiędzy człowiekiem a aniołem? Jakąż rękojmię trwałości dać może to uczucie ubóstwienia bez granic, to zamykanie oczów przed prawdą? Ty sam uważasz czasem Idalię za wyższą od siebie istotę, wiesz czasem że z nią jak z dzieckiem postępować trzeba. Czy będziesz miał siłę i wolę dźwigać wiecznie to dziecię po bezdrożach życia? bo nie potrafi iść o siłach własnych, ani ty nie potrafisz jej podnieść do godności kobiety. Czy nie przyjdzie chwila w której z litością i wzgardą przypomnisz sobie dzisiejsze bóle, w której znękany, rozczarowany, odrzucisz z serca tę liliową istotę, jak kwiat więdniejący, marnie zerwany?
Edwardzie, miej siłę, rozwagę i męztwo, stań się znów czem byłeś dotąd, bo na drodze na której stoisz, spełnić możesz uczynek niegodny. Zawieść słabszą istotę, odebrać jej wiarę i ufność, to moralna zbrodnia, równająca się zabójstwu. Obrachuj siły swoje, siłę miłości i siłę wytrwania, zapytaj czy za siebie i za nią podołasz życiu. Bo później nie czas już będzie się cofać.




LIST XV.
EDWARD DO ALBINY.

Stało się, wypadki odpowiadają ci za mnie. Albino, straciłem Idalią! Patrz, piszę to do ciebie — i jestem spokojny; list twój przyszedł zapóźno, jak na szyderstwo. Dawniej byłbym się może nim przeraził, dziś przyjąłem go obojętnie, nieledwie ze śmiechem.
Cóż może stracić człowiek, który już stracił wszystko? Dziś dopiero jestem silny prawdziwie, dziś mogę wyzywać świat i ludzi: straciłem wszystko, cóż mi zabrać mogą?....
Z osłupieniem prawie spoglądam w koło siebie i dziwię się że świat nie zmienił kształtu i barwy, dziwię się że ta dolina, te góry, co były świadkami szczęścia mego, wyglądają tak jak przedtem, że niebo zachowało swą nielitościwą pogodę.
Słyszałem że ludzie nagłym ugodzeni postrzałem, chwil kilka jeszcze idą równym krokiem. Zdaje mi się że jestem jak oni: nie mogę zdać sobie sprawy z rany mojej, wiem to jedno, że ona jest we mnie. Objawów i formy bólu nie znam jeszcze; może krew cała ujdzie mi przez nią i pozostanę nazawsze chłodny, blady, martwą postacią tylko dawnego człowieka. Dzisiaj ja jeszcze nie rozumiem jutra, czuję tylko, że zmieniły się zasadnicze warunki bytu mego, czuję żem utracił wszystko. Nic więcej pojąć nie jestem zdolny.
Zapytasz mnie pewno o fakta. Cóż znaczą fakta w obec podobnego uczucia? Ja sam z trudnością zestawić je mogę. Byłaż to zdrada ludzi czy losu? Kto był wrogiem moim, człowiek czy przypadek? Bo śmiech mnie bierze na ten marny, najmarniejszy z faktów, który odebrał mi ją.
Będę się starał opisać ci go, dopóki trwa osłupienie pierwszej chwili; jutro możebym tego już nie potrafił.
Czasami skronie moje pulsują tak, iż sądzę że mi głowa pęka. Jutro, jutro, Albino, jak ja przeżyję to jutro, jak ja obudzę się, spojrzę w około siebie i zrozumiem znowu położenie swoje, bez szaleństwa!.. A może jutro to nie zejdzie dla mnie nigdy, bo ja go pojąć nie mogę...
A jednak wmzoraj jeszcze widziałem Idalią, wieczór cały z nią spędziłem i gdym wychodził, wyciągnęła do mnie dłoń białą, miękką i z okiem wlepionem we mnie wyszeptała:
— Do jutra!..
Odszedłem spokojny i nie spojrzałem nawet na nią innem okiem, i nie porwałem jej w ramiona, i nie uniosłem ją jak swoją. I zawierzyłem temu słowu, temu spojrzeniu, ludziom co ją otaczali. I zawierzyłem jej miłości. Szalony, stokroć szalony!...
Wróciwszy do siebie, zastałem dom swój oświecony cały, służbę w ruchu, podróżny powóz na dziedzińcu, a z pokoju dźwięki fortepianu dolatały mnie wesołą nutą. Wszedłem zdziwiony. W salonie zastałem niespodziewanego gościa, najmniej pożądanego z gości, kobietę, którą kiedyś kochałem, kobietę której ty instynktem tak zawsze lękałaś się dla mnie, — Helenę.
Kochałem ją za dawnych czasów, gdym był innym człowiekiem, kochałem ją szaloną namiętnością krwi i nerwów. I chciałem widzieć duszę w jej wielkich czarnych oczach. I chciałem widzieć serce w tym czarującym uśmiechu, który roztwierał jej ciemno-czerwone, wilgotne usta i ukazywał w nich dwa rzędy pereł. I chciałem widzieć miłość w jej falującej piersi.
Złudzenie to przeszło szybko; przejrzałem do dna tej istoty, znalazłem ją nizką, nikczemną — i odsunąłem się ze wstrętem.
Ale wówczas ona z uporem garnęła się do mnie, i długo, długo bardzo spotykałem ją zawsze na drodze mojej; wiecznie jej posępne wejrzenie ścigało mnie wśród tłumu. Aż teraz niespodzianie zjawiła się w domu moim. Powóz jej złamał się pośród niedostępnych dróg naszych, i dowiedziawszy się przypadkiem o nazwisko właściciela wioski, szukała u mnie schronienia i gościnności.
Wypowiedziała mi tę całą powieść, zapewne ułożoną z góry, wyrecytowała miejsca zkąd i dokąd jechała, z właściwą sobie czelnością. Powieść ta była doskonałym fałszem, a jednak miała pozory prawdy; rad nierad uwierzyć w nią musiałem, chociażby z prostej grzeczności. Helena przybyła po to jedynie, by spróbować raz jeszcze potęgi wspomnień, potęgi piękności swojej, i nie zaniedbała niczego, coby ją podnieść jeszcze mogło.
Biała, lekka suknia okrywała jej ramiona z paryjskiego marmuru; pąsowy kaszmirowy burnus, zarzucony niedbale, rysował miękkiemi fałdami jej kibić, podobną do greckiego posągu. Kolor ten podnosił gorącą bladość jej rysów i harmonizował się z delikatnym profilem starożytnej kamei, z kruczemi włosami, które w bogatych zwojach piętrzyły się nad nizkiem czołem, przepięte złotemi opaskami, ze wzrokiem ponurym, czarnym jak piekło, a jednak błyszczącym rodzajem uczucia, które podobne kobiety nazywają miłością.
To niespodziane zjawisko śród tych gór zapadłych śród czarownego oświetlenia letniej księżycowej nocy, mogło oddziałać jeśli nie na serce, to na zmysły, mogło odebrać panowanie nad sobą.
Alem ja spoglądał na nią obojętnie; piękność jej była mi tylko obrazem, posągiem, nie robiła wrażenia żywej kobiety, i brakło jej tylko tuniki i koturnów, bym wyobraził sobie iż widzę jedną z tych rzymskich Messalin lub Agrypin, które przypominała rysami i wyrazem twarzy.
Spoglądałem na nią z obojętnością niezrównaną niczem, z obojętnością człowieka, który kochać przestał, bo ma w duszy inny, stokroć wyższy obraz. Gdym patrzył na nią, w myśli mojej stawała przeczysta postać Idalii, i każde spojrzenie rzucone na tę kobietę, było dla tamtej miłością, zachwytem.
Nie wiem czy Helena zrozumiała to; kobieta każda, a cóż dopiero jej podobna kobieta, nie myli się zwykle na uczynionem wrażeniu. Helena z chłodnej obojętności mego uśmiechu musiała zrozumieć, że nic już na świecie przeszłości z łona śmierci do życia przywrócić na chwilę nawet nie zdoła, i oczy jej zapalały się złowrogo, gdy usta składały się do żartobliwej rozmowy, którą na przekór zamyśleniu memu utrzymać chciała.
Mimo czelności swojej, zmieszana była i próbowała nie okazać tego. Rozglądała się ciekawie po skromnym salonie moim, jak dziecko źle wychowane, ruszała i przerzucała wszystko.
Wybiegła do ogrodu i znów powróciła, niecierpliwiąc mnie coraz bardziej, śmiejąc się złośliwie z zakłopotania i niechęci mojej. Bo właśnie przyszło mi na myśl drażliwe położenie obecne, i ta wsteczna zazdrość Idalii, która dziś na pozorze oprzeć by się mogła.
— Edwardzie, rzekła w końcu kobieta, widząc że nie zwracam uwagi na nią, zdaje mi się, iż przeklinasz w duchu przypadek, który mnie tu sprowadził.
I białe jej ramiona w świetle księżyca przesuwały się przed memi oczyma na tle purpurowej draperyi; ale ja pozostałem niewzruszony jak skała, nie czułem nawet przyspieszonego krwi obiegu i rozumiałem tylko coraz lepiej, że dla mnie na świecie istnieje jedna tylko kobieta, — Idalia.
— Przypadek, powtórzyłem z przyciskiem, bo ta cała komedya gniewała mnie nad wyraz. Niech to będzie przypadek, i niech nigdy nie ponowi się odtąd. Oszczędź pani mnie i sobie gorzkiej prawdy.
— Więc sądzisz że cię kocham jeszcze? zawołała mimowolnie, z niepohamowaną gwałtownością, i wzrok jej spoczął na mnie nienawiści pełen.
— Ja nic nie sądzę, odparłem łagodniej; ale poco tu przybyłaś?..
— Poco?.. I chwilę trwała w niej dziwna walka: oko płonęło, usta drgały, piękne jej rysy oszpeciły się, wykrzywiły, dusza przejrzała przez nie.
Odwróciłem wzrok ze wstrętem, bo dawno już odwykłem od podobnych obrazów.
Gdym znowu spojrzał na nią, wszystko to przeszło jak błyskawica. Helena stała o krok tylko odemnie we drzwiach ogrodu, łagodna, niby pokorna.
— Masz słuszność, wyrzekła przycichłym głosem, masz słuszność. Naco próżne kłamstwa! Kocham cię, przywiodła mnie tu ostatnia nadzieja. Odtąd bądź spokojny, nie stanę już nigdy na drodze twojej; widzę że to na próżno. Ale dziś, dziś pozwól mi dać ci ostatnie pożegnanie...
I zanim opamiętać się zdołałem, ramiona jej oplotły mi szyję, usta spoczęły na czole. Przeszedł mnie dreszcz zimny, jakby pod pocałunkiem Judasza. Nie potrzebowałem wyrywać się z jej uścisku, bo sama odsunęła się odemnie i wyszła spiesznie. Za chwilę usłyszałem turkot odjeżdżającego powozu; wyjechała, nie troszcząc się już o nic, rzeczywiście straciwszy nadzieję, czy też spełniwszy missyą szatańską.
Po sobie zostawiła tylko nieszczęście.
Nazajutrz o zwykłej godzinie, udałem się do Maniowa. Zapomniałem już zupełnie o wypadkach zeszłego wieczoru, o Helenie i jej pocałunku. Dziedziniec był pusty, jednak zrazu nie uderzyło mnie to wcale. Wszedłem na ganek: drzwi i okna wszystkie były na oścież roztwarte. W przedpokoju nie zastałem nikogo. Zastanowiło mnie to, ale prawda, straszna prawda nie przeszła nawet przez myśl moją.
Porządkowano i sprzątano pokoje. Nie mogłem zrozumieć co to znaczy, nie spotykałem znajomych twarzy; aż w końcu ukazał mi się stary kamerdyner.
— Gdzie jest księżniczka, zapytałem, gdzie hrabia?
— Księżniczka z panem hrabią wyjechali dziś w nocy.
— Gdzie? na długo? zawołałem, jakby gromem rażony.
— Nie wiem, odparł, nie zostawili w tej mierze rozkazów żadnych. Może ten list pana objaśni.
I przyniósł mi na srebrnej tacy mały, pośpiesznie napisany bilecik od Idalii.
Rozerwałem kopertę jak szalony, nie zważałem na ludzi co stali w około i śledzili mnie ciekawie, nie zważalem na nic, na nikogo. Co znaczył mi świat cały w owej chwili?..
Oto bilet Idalii:

„Wyjeżdżam i nigdy tu już nie powrócę. Jedyną prośbą moją jest: nie ścigaj mnie pan; to byłoby daremnie. To co widziałam sama, otworzyło mi oczy. Od tej chwili pan dla mnie istnieć przestałeś: nie znam cię i znać nie chcę.
„Są rzeczy zbyt nikczemne, by mogły być zobaczone, są ludzie których podłość sama zasłania przed nienawiścią.
„Z przeszłości nie pozostanie mi nawet wspomnienie; wstyd wymaże je na wieki z mojej pamięci.“
List ten był nakreślony odrazu, szybko, jednem pociągnięciem pióra; znać w nim było gorączkową myśl i rękę.

Przeczytałem, i zrazu nie mogłem go zrozumieć, tylko zwróciłem w około oczy błędne, jakbym nie pojmował gdzie jestem, co dzieje się zemną. W koło mnie stali wszyscy słudzy tego domu, przewidując, komentując po swojemu zdarzenia zeszłej nocy, których ja sam rozumieć nie umiałem. Widziałem ledwie pokryty na wszystkich twarzach uśmiech szyderstwa.
Nieszczęście każde ma swoją brudną, trywialną, stronę, niepojętą dla tych co go nie doświadczyli, która pada gryząca jak sól na ranę. Spiorunowany gromem rozpaczy, byłem śmieszny w dodatku.
Spojrzałem znowu na list; on policzkował mnie moralnie każdem słowem, był ostatnim wyrazem pogardy.
W tej strasznej chwili nie wiem jak zdołałem zachować panowanie nad sobą. Machinalnie złożyłem list i włożyłem go do kieszeni kamizelki, machinalnie przez gromadkę ludzi cisnących się, by mnie zobaczyć, wyszedłem na ganek. Nie widziałem koni moich stojących na dziedzińcu, nie słyszałem turkotu powozu, ale jak człowiek pozbawiony myśli, lub opętany jedną myślą, szedłem przed siebie, ze wzrokiem błędnie utkwionym w przestrzeń.
Gdzie szedłem, co się dalej ze mną działo lub dziać mogło wszystko to było mi obojętnem. Wiedziałem to jedno, żem ją stracił. Jakim sposobem? czemu? z tego nie zdawałem sobie sprawy wyraźnej. Czułem tylko coś niepowrotnego w tym liście, i gdyby nawet ona w tej chwili stanęła przedemną, nie miałbym siły tłumaczyć się, przemówić do niej. Są krzywdy zbyt wielkie, by się o nie upomnieć można.
Wróciłem do domu i przechodząc koło zwierciadła, spojrzałem w nie przypadkiem. Zobaczyłem człowieka nieznanego mi prawie! Godzina jedna zmieniła mnie do niepznania.
Ta blada, sztywna, osłupiała twarz, jestże naprawdę moją twarzą?...
Oddano mi twój list, otworzyłem go, przeczytałem — i odpisuję ci w tej chwili.
Co dalej ze mną będzie, nie wiem. Nie jestem zdolny nic przewidzieć. Świat cały wydaje mi się pusty jak grób, a serce moje pustsze jeszcze.
Albino, jak ona mogła mną pogardzić, jak mogła uwierzyć nawet świadectwu zmysłów, a nie zapytać serca? Jak nikłą, jak słabą, jak nikczemną była ta księżycowa miłość, którą mnie darzyła, a na której ja szalony życie całe oparłem!..
Czyż powinna była potępić mnie tak strasznie, nie wysłuchawszy nawet, odepchnąć z tą pogardą bez nazwy nie tylko mnie, ale wspomnienie nawet tej biednej miłości, nad którą świętszej pewno już nie spotka w życiu?..
Bywaj zdrowa, Albino. Być może, iż wkrótce zobaczymy się, choć nie wiem, czy zdobędę się na energią i wolę wyjechania ztąd. Zdaje mi się, że wszystko naraz zamarło we mnie i w koło mnie, że świat cały nie ma już nic — czegobym mógł pożądać.
Przypisek. Przypadkiem dowiedziałem się kilku szczegółów o tym nagłym wyjeździe. W ten ostatni wieczór Idalia wyszła jeszcze do ogrodu z Herakliuszem. Poszli aż nad brzeg wąwozu, który, jak wiesz, rozdziela ogrody nasze. Księżyc świecił w pełni. To wytłumaczyło mi wszystko. Musiała Idalia zobaczyć u mnie tę kobietę piękną, wytworną, może zobaczyła nawet ten niespodziany uścisk pożegnalny. Zemdloną Herakliusz z Du Barlette odnieśli do domu i natychmiast dano rozkaz wyjazdu. Księżniczka wyjechała wpół martwa, we łzach cała; siłą prawie wniesiono ją do powozu.
Oto są wieści zaczerpnięte od pozostałej służby. Nędza moja doszła do tego stopnia, żem się nie cofnął nawet przed tym sposobem wyśledzenia prawdy. Teraz straszne podejrzenia palą mi mózg, pożerają serce. Niech mnie Bóg strzeże i dopomaga, bo czuję się blizkim szaleństwa...




LIST XVI.
EDWARD DO IDALII.

Jakiebądż powody rządziły i rządzą panią, skoro mogłaś napisać słowa tego listu, skoro mogłaś pomyśleć je nawet, uczyniłaś dobrze i słusznie, zrywając stosunki nasze.
Nie myśl pani, że się chcę usprawiedliwiać. Możesz być zupełnie spokojną: nadal ścigać cię nie będę. Są rzeczy niepowrotne, są zarzuty — z których usprawiedliwiać się broni nam własna duma. Byłbym naprawdę nikczemnym, gdybym mógł ich zapomnieć; nic na świecie zaznać ich nie zdoła, pomiędzy nami staną one zawsze.
Daj Boże byś pani spotkała drugi raz miłość podobną mojej, daj Boże byś ją uszanować umiała, bo jakkolwiek posiadasz wszystko co ją wzbudzić może, miłość prawdziwa nie jest codziennością życia.
Być może iż nie byłbym godnym ciebie; ale śmiem twierdzić: że żaden człowiek godniejszym odemnie nie będzie, bo żaden nie ukocha cię święciej, zupełniej.
Po raz ostatni przemawiam do ciebie, Idalio, i nie mogę rozstać się inaczej, jak słowem przebaczenia. Oby krzywda wyrządzona mnie, nie zwróciła się przeciw samej tobie, oby złe któreś uczyniła — porachowanem ci nie było!..




LIST XVII.
EDWARD DO ALBINY.

Nie mogę znieść tej myśli, że ona mną pogardza, że ona sądzi iż tem słowem złamała niepowrotnie życie moje. Nie mogłem zdobyć się na tłumaczenie, ani też na milczenie zupełne. Napisałem do Idalii list niby przebaczający jej z godnością. Ale to fałsz i kłamstwo; jam jej nie przebaczył, nie mogę przebaczyć. Ja tylko chciałem odezwać się do niej i wzbudzić żal za przeszłością, zostawić w jej umyśle wątpliwość, pogardą pomścić pogardę. List ten posłałem do Maniowa, by go dalej przesłano, i teraz niepokoi mnie to, czy on rąk jej dojdzie, a nie wiem gdzie jej szukać, jakim sposobem dowiedzieć się o tem.
Cierpię, szaleję, a ból mój składa się z tylu pierwiastków, że każda myśl staje mi się piekłem i okolony niby murem z płomieni, wszędzie gdzie zwrócę myśl i oczy, napotykam cierpienie tylko.
Czy istotnie są rzeczy, których zapomnieć nie można? czyż istotnie ta kobieta zwycięży mnie i złamie? Nie, to być nie może! Jeśli wspomnienie zrosło się z sercem — wyrwę je z piersi i zdepczę z pogardą!..
Nie odzywaj się do mnie próżnem słowem, Albino, nie szukaj mnie daremnie. Wiem wszystko co mi powiedzieć możesz, ale wiem także, iż są cierpienia bez lekarstwa, bez ulgi, bez spoczynku, że są miłości graniczące z szaleństwem, i zaczynam lękać się samego siebie. Twarze ludzkie stają mi się wstrętne, świat zewnętrzny przykry i rażący, oczy moje pragną tylko jej widoku, ucho moje jej głosu, i na dźwięk tej piosnki którą śpiewała, czuję że rozpłakałbym się jak dziecko. Czasem, siedząc sam zamyślony, powtarzam bezwiednie słowa tej włoskiej pieśni, którą ona jedna śpiewała, która nie zmieszała mi się z żadnem obcem wspomnieniem, i staram się naśladować srebrne brzmienie jej głosu. Spostrzegam się, urywam w pół melodyi, i śmieję się gorzko sam z siebie, a w myśli mojej pozostają wiecznie te słowa złowróżbne: „L‘anima sola mai non muore, e soffre per l‘éternita.“ Oto masz mój obraz moralny.
Przed kilku dniami odwiedził mnie Jan. Spotkanie to było mi bólem; on nie mógł pojąć stanu mego, jak ja jego pociech zdawkowych. W jego racyonalnej, praktycznej głowie niema położenia bez wyjścia.
— Jeśli kochasz ją i ona ciebie, mówił mi, jedź za nią, wytłumacz się, przebłagaj.
I nie mógł zrozumieć tej zranionej dumy, tego pokrzywdzonego uczucia, które sprawia, że prędzejbym skonał w milczeniu, niż otworzył jej znowu serce i ramiona.
— Więc myśl o czem innem, mówił dalej brat mój. Czyż na świecie dla człowieka myśli i czynu istnieje tylko miłość?
Praca, to ostatni wyraz Jana, specyfik ogólny.
Dla mnie to słowo bez znaczenia, czuję się do niej niezdolny; bo w końcu porozumieć się trzeba co do znaczenia wyrazów. Jakiej on pracy żąda odemnie? czy tej w której duch i ciało równy udział mają? Tej nie podoła myśl i serce moja. Myśl moja wyrwała się z pod zwierzchnictwa woli. Czy tej pracy fizycznej, która człowieka wtrąca w przepaść ogłupienia, zabija znużeniem istotę moralną jego? Taka praca jeśli jej nie podnosi myśl wyższa miłości i poświęcenia, byłaby prostem samobójstwem ducha, ale nigdy uleczeniem.
Są ludzie średniej miary, którzy wszystko na świecie znajdują gotowe, przypasowane zawczasu do swoich pojęć i potrzeb, wiarę, doktrynę, obowiązki, miłość. Są inni, których serca nie uderzają równo z ogólnem tętnem, którzy wyżsi lub niżsi od ogółu, każdej rzeczy dokupywać się muszą bólem i męką, wszystko zdobywać na przebój, dla których komunały zadawalające wszystkich prawie, są prostym dźwiękiem bez znaczenia.
Pociechy Jana, płynące z głębi uczciwego przekonania, nie znalazły jednak drogi do serca mego. Odjechał smutny sądząc mnie zgubionym. Może miał słuszność, może ja naprawdę już zgubionym jestem...
I cóż ci powiem. W tym ciasnym widnokręgu, zamkniętym ze wszech stron górami, niema miejsca, niema kamienia, niema cyplu skały, któregoby nie zaludniały dla mnie wspomnienia. Myśl o niej tak opanowała istotę moję całą, że jestem tutaj jakby zakreślony czarodziejskiem kołem pamiątek, zabijających mnie zwolna. A jednak nie mam siły ztąd się wyrwać.
Zdaje mi się że mi serce pęknie, gdy mi zabraknie tych martwych przedmiotów, co były świadkami miłości naszej.
Są rzeczy które nieszczęśliwi tylko pojąć mogą, są moralne strefy, które odkrywa nam tylko cierpienie. Ale biada tym co je poznali! Anioł rozpaczy piętnuje ich znakiem swoim, świat cały staje im się obcym, ludzkie bóle nawet nie wybudzają oddźwięku. Nieszczęście czyni człowieka rodzajem moralnego Pariasa, wydziedzicza go nietylko z sympatyi współbraci, ale nawet z przypadającej mu cząstki duchowego świata, odosabnia go bardziej od społeczeństwa niż przesąd indyjski. Nieszczęśliwi, są to zwyciężeni tej ziemi, na której zawsze i wszędzie biada zwyciężonym.
Mam chwile strasznego spokoju, Albino, chwile w których zdolny jestem myśleć nad sobą, o sobie i mierzyć okiem spustoszenie jakie w mojej istocie moralnej uczyniła ta straszna miłość.




Urywek z dziennika Idalii.

Żyję jak we śnie pod uściskiem zmory, straciłam świadomość i kierunek swojej istoty, jestem tylko biernem narzędziem w cudzej ręce. Czuję to, ale nie mam już siły i woli. Przedmioty i ludzie przesuwają się przed mojem okiem, dźwięki uderzają o ucho; ale jedynie zmysły moje rozeznać je potrafią; duch obumarły, zamknięty w sobie, nieczuły na świat otaczający, cierpi tylko.
Zdaje mi się że wszystko co było życiem mojem, zniszczone niepowrotnie, nie zakwitnie już nigdy więcej. Przestałam płakać, zbrakło mi łez; pogrążona w jakiemś strasznem unicestwieniu, nie mogę zdobyć się na żal ni do przeszłości, ni do niego nawet.
Wiem że coś istniało we mnie i zamarło, ale z przeszłości zdać sobie sprawy nie umiem dokładnie. Byłam w jakiejś rajskiej krainie, oddychałam woniami nieba, zachwycona, upojona. Dziś to wszystko zniknęło jak sen ułudny, jak zaczarowane wieszczek pałace, i nie mogę powrócić do rzeczywistości, nie mogę pojąć życia.
Nie żałuję przeszłości, ona niepowrotna; nie żałuję jego, jego już niema dla mnie na ziemi. A jednak nie zapomniałam o niczem; lada słowo, lada spotkanie, budzi mnie z tego letargu ducha, przynosi znowu łzy do oczów. Dzisiaj doświadczyłam tego.
Od dni kilku zatrzymaliśmy się w Krakowie. Dlaczego zatrzymaliśmy się tutaj?... ja nie wiem sama i zobojętniała na wszystko, nie pytałam.
Wieczorem siedziałam sama na balkonie hotelu. O tej godzinie i w tej porze lata ulice były puste prawie. Siedziałam, nie myśląc, nie marząc, pogrążona w niebycie. Nagle żałosny płacz dziecka dał się słyszeć tuż obok. Nadstawiłam ucha; płacz nie ustawał i nieprzerywał go, nie koił głos żaden. Znać dziecię obudziło się nagle nie widząc nikogo przy sobie, płakało. Wieczór był ciepły, letni, drzwi wychodzące na balkon z innych pokoi były otwarte wszystkie, dziecię znajdowało się w jednym z nich. Płacz jego przenikał mnie do głębi serca, przyciągał mnie niejako. Zbliżyłam się pocichu i ujrzałam w małem łóżeczku kilkoletnie dziecię. Księżyc w pełni oświecał twarzyczkę jego. Przetarłam oczy zdumiona. Drobne rysy jego przedstawiały doskonałe podobieństwo z rysami Edwarda. Czyż to dziecię było mu pokrewne? czy też ja widziałam go wszędzie przed sobą? Pochwyciłam je na ręce i spoglądałam w te oczy wielkie, dumy i samowoli pełne, teraz zalane łzami, na to czoło wysokie, szerokie, napiętnowane przedwcześnie znakiem myśli, na te usta wdzięczne, na których rozkaz zdawał się igrać razem z uśmiechem. Dziecię zdumione wlepiło we mnie wzrok baczny, ciekawy, nie dziecinny i jakby uspokojone zarzuciło mi ręce na szyję i tuliło się do mnie, niby do piastunki.
Mogło mieć zaledwie trzy lata wieku, a kiedy niekiedy łkanie stłumione podnosiło białe piersi jego. Przemówiłam, pytałam o imię, o rodzinę, ale nie chciało odpowiadać i ciągle szyję moją ściskało drobnemi rączkami. Chciałam je położyć, ale napróżno: rączki nie puszczały mnie, wzrok zdawał się przykuwać prośbą i miłością. Chcąc je uśpić, zaczęłam śpiewać półgłosem. Pamięć przyniosła mi na usta śpiew który tak lubiłam, śpiew — który „on“ napisał dla mnie. I mimowolnie łzy puściły mi się z oczów i spadły na białe czoło, na ciemne pukle włosów dziecka. Pod temi łzami otworzyło zmrużone powieki i spojrzało na mnie żałośnie. Śpiewałam dalej, aż ono poruszyło usteczka i po cichu powtarzało słowa pieśni mojej.
Ten drobny fakt, spotkania istoty, której może przywidzenie moje tylko nadało podobieństwo do rysów jego, wstrząsnęło serce moje, powróciło mi na chwilę wszystkie bóle przeszłości. Ale to trwało chwilę tylko; czuję znowu jak lodowaty spokój grobowy obejmuje mnie strasznym uściskiem.




LIST XVIII.
EDWARD DO ALBINY.

Wszystko jest możliwem na świecie. I ja skupiłem resztki sił mdlejących, wytężyłem wolę i zerwałem te moralne pęta, które przykuwały mnie do Maniowa. Rzuciłem się w świat szeroki i będę szukał czy nie znajdę istoty, coby zatarła w myśli mojej jej obraz. Wola moja zerwała z przeszłością; rzucam się we wszystkie wiry, bogdaj i we wszystkie męty, póki nie zatopię w nich przeszłości, póki znów nie odzyskam siebie. To być nie może, by ta kobieta zniweczyła młodość moją, życie całe, i tę siłę odśrodkową że tak powiem, która po każdym bólu nieuśpiona, budziła mnie znów do życia nową nadzieją. To ta samotność, to miejsce pełne wspomnień wprawiało mnie w odrętwienie moralne. Ja się nie poddam rozpaczy. Czyż na świecie jest jedna tylko Idalia? czyż wyczerpałem już serce? czyż czara życia nie stoi jeszcze pełna przedemną? czyż nie znajdę równie pięknej, równie czystej, a bardziej kochać zdolnej?..
Piszę do ciebie z Wiednia. Ztąd jadę do Włoch, ku południowi, szukać bijących serc, realnych istot. Mam dość marzycielstwa północy, dość mglistych, nieokreślonych uczuć. Pilno mi przebyć tę przestrzeń, dzielącą mnie jeszcze od kraju słońca. Para leci szybko, ale nie tak jeszcze jak myśli i chęci moje. Nudzą mnie raz zobaczone przedmioty, chciałbym coraz prędzej uciekać, coraz dalej, od miejsc gdziem wycierpiał tyle. Nie, to być nie może bym nie zapomniał. a zapomniałem, przecierpiałem tyle rzeczy!...




LIST XIX.
EDWARD DO ALBINY.

Niepokoi mnie milczenie twoje, Albino. Czy nie masz dla mnie słowa wzmocnienia i współczucia? czy potępia mnie duch twój wysoki? Ja przywykłem otwierać ci serce moje na oścież, przywykłem nie lękać się twego oka i twego sądu, a choć nie zawsze zgadzają się myśli nasze, gdy jestem z tobą, czuję iż jestem w prawdzie i śmielej idę naprzód drogą moją. Czemu opuszczasz mnie wśród rozłamań życia, gdy najwięcej potrzebuję słyszeć głos twój w równej zawsze strojny mierze, jak mówi poeta? Czyż tracić mam naraz wszystko co ukochałem?..
Tutaj, śród obcych ludzi; pod obcem niebem, śród obcej natury, bardziej niż kiedykolwiek potrzebuję słów twoich. Miesiące przeszły, a ja ich nie mam. Wszerz i wzdłuż przejechałem Italią, widziałem najcudniejsze dzieła sztuki i najrozkoszniejszą naturę, a serce moje pozostało martwe. Zasiadałem śród koła biesiadników, śmiałem się z wesołymi, szalałem z szalejącymi, próbowałem rozgrzać serce przy bijącej piersi, próbowałem zapomnieć śród szału rozpusty, a zawsze coś w głębi mnie pozostało martwe. Struna zachwytu, zapału, wesela, nie mówię już miłości, nie zadźwięczała nigdy, a jeśli odezwała się kiedy, to jękiem tylko głuchym, jękiem wspomnień.
Widziałem dziewice piękne jak posągi Fidyasza, widziałem twarze niewinne jak madonny Perugina, ale to nie była ona, Albino, to nie była Idalia, i oko moje odwracało się od ich piękności, serce od ich serca. Świat ten jest dla mnie martwy i pusty, niema już dźwięku któryby mnie nęcił. Nieraz śród wesołego koła towarzyszów, śród uczty pijanej, słowo, spojrzenie jedno wprawia mnie w marzenie głuche. Myśl moja ucieka od obecności w przeszłość zapadłą, i pragnie ciszy przynajmniej, jeśli nie spokoju. Razi mnie wesołość którą sam wywołałem, rażą ludzie któremi sam się otoczyłem, i ze zmąconą myślą zapytuję siebie: co robię tutaj pomiędzy niemi, na czyją cześć gram tę nędzną komedyą, kogo okłamać nią potrafię, gdy sam ni serca, ni wspomnień zmylić nie mogę nigdy?
I uciekam z gwaru i tłumu, przez trawę zarastającą ulice, przez pola gruzem zasłane starego Rzymu.
Zima tu smętna, łagodna i cicha jak jesień północy; blade róże i białe fijołki kwitną pośród ruin, zaściełają murawy. Cyprysy smętne, żałobne swe piramidy wznoszą z po za parkanów i murów, obok strojnych drzew pomarańczowych. Stara Roma na przeciwieństwo miast innych, rozpieranych przez wzrastającą ludność, ścieśnia się codzień; ogrody i pola wkroczyły w miasto, rozsiadły się na rumowiskach pałaców i świątyń. Pustka walczy tu wszędzie z człowiekiem — i walczy zwycięzko.
Rzadki mieszkaniec przesuwa się powolnie; gdzieniegdzie lazzaron, udrapowany dziurawym płaszczem, z twarzy i kształtów podobny do starożytnego posągu, wyciąga się na słońcu. Czasem kobieta jaka, w malowniczym stroju, przejdzie, rzucając na przechodnia obojętnem a iskier pełnem okiem.
Cudzoziemcy skupiają się około Corso. Unikam tej napływającej lawiny, która teraz zwiększa się codzień, coraz bardziej czcza i świegotliwa przy nadchodzącym karnawale.
Rzym będzie bawił się i szalał, a raczej w Rzymie będą bawić się i szaleć.
Ja mieszkam za miastem prawie, na piazza Barberini; to dzielnica artystów. Ogrody otaczają mnie w koło, a naprzeciw wznosi się kościół kapucynów, budową i kolorem przypominający nasze skromne klasztory, stojące gdzieś na żółtym piasku w pośród wieńca lasów sinych, a kiedy widok ludzi znudzi mnie i zmęczy, uciekam do siebie, i tutaj na jednam z tych wewnętrznych tarasów, jakie mają prawie wszystkie domy włoskie, odpoczywam znużony życiem które wiodę, a którego jedynym celem jest ogłuszyć się, zapomnieć. I oko moje zatrzymuje się na klasycznych kształtach, pełnych spokojnej powagi, które tutaj są cechą ludzi, ich dzieł i natury nawet. Góry zamykające widnokrąg nie łamią się w ostre szczyty, nie rozpadają w wąwozy, ale wdzięczną okrągłością harmonizują z barwą nieba, z kulistością drzew pomarańczowych, z piramidalnym kształtem cyprysów. Powietrze jest ciche, bez wiatru, bez dźwięku; wiosna niema tutaj rozkipienia życia cechującego zmartwychwstającą naturę naszę. Słońce, ludzie, niebo i ziemia, mają coś tej powagi, tej ciszy greckiej, wiejącej od ich posągów. Fontanny biją i szemrzą na wszystkie strony, a na tem tle odbija się tylko czasem rytmiczne uderzenie dłuta mego starego sąsiada, rzeźbiarza, brzmi czysta nuta romańskiej piosnki, śpiewana przez jego córkę, szesnastoletnią Laurettę.
W biedzie i nędzy, wśród ciasnych ścian domowych wykwitła ta dziewczyna jako kwiat prawdziwy; w sieroctwie i samotności nie straciła barw ni sił żywotnych. Lauretta, to istne włoskie dziecię; zda się powstała z promieni słońca, złożona cała z blasków jak skwarny dzień południa. We włosach jej czarno-szafirowych, jak noc tutejsza, błyszczą gwiaździste, wielkie, srebrne szpilki, któremi Transteweranki ubierają głowy. Matka Lauretty Transteweranką była i zostawiła córce w jedynej spuściźnie swą klasyczną piękność i strój wdzięczny. Oczy jej palą spokojnem wejrzeniem, niewiadome własnej potęgi, usta wilgotne zdają się wzywać pocałunku, gdy śpiewa czystym a silnym mezzo sopranem ludową piosnkę, której wyrazów namiętnych snadź jeszcze pojąć nie umie.
Siedzi pochylona nad ręczną robotą, kwiat granatu wpięła we włosy, szkaplerz spada jej na piersi podnoszące biały rąbek koszuli. Siedzi w oknie ciemnej, wilgotnej izdebki, jak ptaszek w klatce, i kiedy niekiedy przerywa piosnkę i spogląda na mnie ciekawie, uważnie, ognistemi oczyma; potem znów schyla głowę i szyje dalej śpiewając.
Ja na nią spoglądam wzajemnie, a gdy odchodzę, ona żegna mnie uśmiechem i skinieniem głowy.
Później ojciec jej powraca po całodziennej pracy, a ona przygotowuje mu skromny posiłek. W święto włoży wstążkę na głowę, staranniej utrefi włosy i z ojcem pójdzie do kościoła; oto jej całe monotonne życie i monotonne rozrywki. A jednak wydaje się szczęśliwą i szczęśliwym będzie pewno ten co ją pokocha, kogo pokocha ona całem, nierozłamanem, niesfałszowanem sercem, z prostotą i prawdą, bez nieufności i wstecznej myśli, bez pamięci na siebie. Istoty podobne bywają zwiedzione, ale same nie znają fałszu ni zdrady, nie znają tych wyrafinowanych uczuć i myśli, które stanęły pomiędzy mną a Idalią.
Gdyby cokolwiek w świecie, Albino, mogło ukoić wspomnienia, to pewno tutaj znalazłbym spokój, owiałaby mnie cisza otaczającego świata. Ale daremnie! Idalia prześladuje mnie jak widmo, wszystko przywodzi mi ją na pamięć. Widzę ją w mgle i słońcu, w cieniu i w promieniach, we śnie i na jawie. Widzę ją ciągle. Czy dlatego że ona jest niepodobieństwem, jedyną istotą której zapragnąłem a osiagnąć nie mogłem?




LIST XX.
EDWARD DO ALBINY.

Widocznie los czy ludzie igrają ze mną. Wczoraj wieczorem wyjechałem konno w ten smutny a ponętny rodzaj pustyni, rozciągającej się około św. Jana lateraneńskiego. Jechałem stępo, rozglądając się w około w krajobrazie złotym od zachodzących słońca promieni. Rzadcy przechodnie i rzadsze powozy przesuwały się koło mnie; gdy nagle skrzyżował mnie powóz otwarty. Siedziała w nim Idalia i ktoś jeszcze. Ja dojrzałem tylko Idalią. Oddech zamarł w piersi, zmrok przesunął się przed oczyma; wrażenie niespodziane było tak silne, iż nie wiem jakim sposobem utrzymałem się na koniu. W tem miejscu właśnie droga była ściśnięta i musiałem przejechać tuż koło niej — musnęły mnie szerokie fałdy jej sukni spadające z powozu, zaleciała woń gargenii, którą lubiła. Była zwróconą w moją stronę, spojrzenia nasze się spotkały; ona zbladła i przechyliła się w głąb powozu. Ja zapanowałem nad sobą i potrafiłem złożyć jej chłodny ukłon, potrafiłem pojechać dalej, nie oglądając się nawet. Ale serce moje rozdarło się do głębi; pozorny spokój, który pozwalał mi niekiedy rzucić spojrzenie na świat otaczający, zniknął w jednej chwili, i chodzę znowu rozgorzały, namiętny, nieprzytomny, zbolały, jak gdyby kto dotknął szorstką dłonią rozjątrzonej rany i zdarł wszystko co ją pokrywało.
Spotkałem ją, moję niemoję, i powitałem zdawkowym ukłonem, jak każdą inną kobietę znaną zaledwie. Więc naprawdę pomiędzy nami skończyło się wszystko? Jest coś strasznego w tym marnym fakcie, gdy ludzie złączeni węzłem uczucia, ludzie co wzajem byli sobie światem, wracają do powszednich warunków życia, witają się po miesiącach niewidzenia, po palących dniach tęsknoty, dalekim ukłonem.
To pierwsze spotkanie pomiędzy nami, jest stwierdzeniem niejako spełnionego rozłączenia. Dotąd w myśli i pamięci mojej istniała tylko kochanka, narzeczona moja; wczoraj poraz pierwszy spotkałem księżniczkę Idalią.
Gdy pijany bólem, obłąkany rozpaczą, zaledwie powodując koniem, wróciłem do siebie, czułem się bardziej obcym, bardziej oddalonym od niej, choć jednem oddychamy powietrzem. Spotkanie to, gwałt moralny jaki zadawałem sobie, zwyciężył fizyczne siły; zaledwie zdołałem zsiąść z konia i rzucić cugle masztalerzowi, który czekał na mnie przed bramą, zachwiałem się i upadłbym może, bo wszystko wirowało mi przed oczyma, gdyby me powstrzymało mnie silne ramię.
Lauretta stała przed bramą, gdym masztalerzowi oddawał konia; ona to była przy mnie i zwolna wspierając mnie, jak niańka dziecię, wprowadziła mnie na dziedziniec i posadziła na kamiennej ławce, stojącej w jego głębi. Sama stanęła o kroków kilka, smutna, zamyślona, wlepiając we mnie oczy z wyrazem nieukrywanego współczucia.
Zwolna przychodziłem do siebie i ogarniał mnie wstyd jakiś dziwaczny owej chwili zbezsilnienia, słabości i tej co była jej świadkiem. Chciałem powstać i ukryć burzę miotających uczuć, ale nie zdołałem.
— Signore, mówiła wówczas dziewczyna nieśmiało, czy źle ci tutaj że chcesz odejść?
— Nie Lauretto, odparłem, ździwiony wyrazem jej twarzy.
— Signore, mówiła dalej coraz ciszej, patrząc na mnie jak w obraz. Nie od dzisiaj spoglądam na ciebie; twarz twoja coraz bledsza i wzrok coraz chmurniejszy. Nieraz śmieją się usta twoje, ale serce nie cieszy się nigdy, serce twoje musi kochać i cierpieć.
— Kto ci to powiedział? zawołałem gwałtownie.
Zdziwiła się, przeraziła wybuchem moim. W tym kraju, gdzie najważniejszym czynnikiem życia jest miłość, duma gra bardzo małą rolę; nikt nie wstydzi się serdecznej rany. Łzy zabłysnęły w jej oczach i podwoiły ich blask gorący.
— Nie gniewaj się na mnie, panie, wyrzekła z pokorą. Odgadłam to sama, patrząc w oczy twoje. Ja nienawidzę tej co sprawia twój smutek. Jak ona może niekochać ciebie?
I twarz jej wpółdziecinna, wyrażała tak naiwną szczerość, tak prawdziwe uczucie, iż mimowolnie rozgrzało mi się serce ciepłem wzbudzonej miłości.
Lauretta, sama niewiedząc o tem, pokochała mnie wiernem, pokornem a namiętnem uczuciem dzieci południa, i gotowa była oddać mi serce, nie pytając o wzajemność, nie badając przeszłości, nie wymagając jutra, bez namysłu i wahania: gotowa była iść za głosem serca, choć przeczuwała że inna kobieta była przyczyną cierpienia mego. Kochała mnie prawdziwem, poświęconem niewieściem uczuciem. Czułem to i spoglądałem na nią z wdzięcznością i czcią nieledwie; ale pierś moja nie uderzyła silniej ani na chwilę, jej widok nie zdołał zamglić w mojej myśli obrazu Idalii. Patrzyłem na nią, zapominając o niej, jak we śnie, jak w gorączce.
W tej chwili stary rzeźbiarz Andrea powracał do domu po całodziennej pracy. Była to jedna z tych szlachetnych postaci, o wysokiem czole, o nagiej, świecącej czasie, z których Tycyan brał wzory do swoich apostołów. Wyraz tej twarzy był cichy a potężny, wzrok przenikliwy błyszczał pogodą z pod brwi gęstych. Stanął chwilę i spoglądał na nas zdziwiony, nieufny.
Ja siedziałem na ławce z okiem w ziemię utkwionem; dziewczyna ze złożonemi rękoma, pochylona naprzód, z bijącą piersią, patrzyła we mnie jak w tęczę. Nie widzieliśmy go oboje.
— Lauretto, zawołał w końcu, kładąc rękę na jej ramieniu.
Drgnęła, jakby przebudzona i spoglądała naprzemian na niego i na mnie, przykuta do miejsca w którem stała.
— Lauretto, powtórzył ojciec miększym głosem, co robisz tutaj?
Wówczas spojrzała na mnie przytomnie, smutnie, i rzucając mu się na szyję, ukryła twarz na jego piersi i wybuchnęła namiętnym płaczem. Aż twarz jego szorstka, surowa, jak zwykle u ludzi pracujących w kamieniu, poczęła mglić się niewieścią czułością.
— Dziecię moje, co tobie? pytał, tuląc ją rozżaloną.
Ale Lauretta łkała ciągle, nie mogąc czy nie chcąc wymówić słowa.
Wówczas obrócił się do mnie.
— Signore, wyrzekł z godnością wrodzoną ludom które w spuściźnie po praojcach odziedziczyły wiekową cywilizacyą, — signore, czy wiesz co jest mojej córce?
W głosie jego spokojnym była jednak groźba. Znać że za jej łzy upomniećby się umiał, że żadna daremnie nie padłaby na piersi jego.
— Lauretta to skarb mój jedyny, mówił dalej. Od pewnego czasu straciła wesołość. Czy wiesz pan co jej jest?
— Dziś po raz pierwszy, odparłem powstając, przypadkiem przemówiłem słów kilka do Lauretty. Bóg widzi żem nie winien jej łzom, jej smutkowi, jeśli posmutniała.
Starzec patrzył mi bystro w oczy i musiał wyczytać w nich prawdę słów moich, bo nie powiedział nic więcej, tylko tulił w objęciach rozżaloną córkę i odprowadził ją do mieszkania.
Jam pozostał w miejscu. Wszystko dziwnie mieszało się i plotło w nmyśli; ale cóż znaczy dla mnie Lauretta, jej żal, jej miłość, wobec tego faktu, który burzy całe życie moje, że Idalia jest w Rzymie?
Powoli pierwsze wrażenie mijało, i wśród zapadającej nocy opanowała mnie ta myśl jedna, że znowu jesteśmy blizko siebie, że ten stary gród zamyka nas oboje w murach swoich.
Gdzie była ona? gdzie mieszkała? Nie mogłem znieść niepewności i jak szalony rzuciłem się w miasto, nie wybierając drogi mojej. Wieczór był jasny, księżyc rzucał blask złoty, południowy na nieoświecone ulice, których połowa zasłana cieniem domów, zupełnie pogrążała się w nocy. Ruch ustawał; miasto zapadało w ciszę; zdaleka tylko dochodził czasami turkot powozu, lub pieśń chórem śpiewana przez grono przechodniów.
Szedłem wprost przed siebie, z głową spuszczoną, gdy nagle przez otwarte okna, po za szumem fontanny, doleciał mnie dźwięk fortepianu, zabrzmiało kilka akordów. Zadrżałem i jakby ze snu zbudzony, zatrzymałem się na miejscu, rozglądając w koło, pytając poco tu przybyłem. Byłem na Monte Cavallo; wody spadające szumiały, kaskady fontanny mieniły się w tęczowe piany, olbrzymie cienie Fidyaszowych rycerzy i koni zaścielały prawie cały, pusty, ogromny plac Kwirinalu, a ich postacie smukłe, szlachetne, rysowały się oblane światłem przedemną. Po za niemi, w pałacu Rospigliosi, było okno na balkon otwarte i cień biały rysował się w niem promienny. Patrzyłem w niego, dziwnem tknięty przeczuciem; aż po za akordami ozwał się głos czysty, perłowy, smutny. Poznałem głos ten i pieśń poznałem, pieśń dziwnej treści, którą śpiewała Idalia.

Non chiamar mi tua vita,
Non chiamar mi tuo cor;
La vita passa, scorda il core,
L’anima sola mai non muore
E soffré per l‘eternita.

Tę pieśń ona jedna śpiewała; ale czyż potrzebowałem tego widomego świadectwa, by poznać głos, pierś z której wychodził, serce z którego płynęła ta smutna nuta namiętna?
Więc i ona pamiętała o mnie. Napróżno przeszłość z myśli i serca wyrzucić chciała; przeszłość mimo jej woli żyła w niej, jak i we mnie, nieubłagana niczem; przeszłość rządziła jej istotą, skoro tę piosnkę moję przyniosła jej na usta.
Więc znowu byliśmy blizko siebie, znowu żyjący jednakiem uczuciem, z sercem zarówno zbolałem. A jednak pomiędzy nami stało niepdobieństwo. Był tutaj rodzaj moralnej granicy, której żadne z nas przestąpić nie mogło, chociażby nawet skonać nam przyszło z tęsknoty i bólu jedno obok drugiego. Mógłżem jej przebaczyć i stać się jak dawniej niewolnikiem jej marzeń? Nigdy, nigdy, przenigdy!
Pieśń skończyła się, głos umilkł, a ja długo jeszcze pozostałem na miejscu, jakby wrośnięty w ziemię. Po co szukałem jej aż tutaj? Co mnie obchodzić mogło jej mieszkanie, skoro nigdy progu jego przestąpić nie miałem? Czy nie lepiej byłoby wyjechać z tych miejsc, gdzie wszystko drażni mnie i boli?
Wolnym krokiem, zgubiony w myślach, wracałem do domu, trzymając się ciemnej strony ulicy. Głucha cisza panowała wokoło i nic nie mięszało marzeń moich bolesnych, gdy niespodzianie usłyszałem szelest kroków idących prawie równolegle ze mną. W środku ulicy, śród blasku księżyca, oglądając się na wszystkie strony nieufnie, zwyczajem cudzoziemców, którzy wyobrażają sobie że noce tutejsze pełne są zasadzek i sztyletów, szło dwóch mężczyzn. Poznałem jednego z nich: był to hrabia Herakliusz. Rozmawiali po polsku.
— I cóż, hrabio, mówił towarzysz jego wesoło, czy długo jeszcze zachowywać będziesz tajemnicę? Wszyscy mówią że zaślubiasz księżniczkę Idalią.
To słowo uderzyło mnie jakby gromem; musiałem wysłuchać więcej. Przyczaiłem się, przemykałem w cieniu domów, jak złoczyńca, byle nie stracić ich rozmowy.
Herakliusz uśmiechnął się zwycięzko. Księżyc w pełni oświecał twarz jego i dumne a nikczemne rysy.
— Czy doprawdy, spytał żartobliwie, wszyscy tak mówią? To trochę przedwcześnie.
Te słowa nie potwierdzały domysłów wyraźnie, ale ich nie zbijały. Lecz zato uśmiech zwycięzki nie mógł zostawiać żadnej wątpliwości.
— Mówią-bo tyle rzeczy, ciągnął dalej towarzysz jego, młody, gadatliwy, lekkomyślny, widocznie jedna z tych salonowych papug, które tak są pożyteczne i szkodliwe w umiejętnem ręku.
— Więc cóż mówią więcej? pytał niedbale hrabia.
— Mówią że w księżniczce kochał się w kraju jakiś młody człowiek bardzo bogaty, piękny, zajmujący, że kochał się szalenie i że księżniczka odmówiła mu jedynie dlatego, iż hrabia owładnąłeś jej sercem, czemu, znając go, nikt z nas dziwić się nie może.
— I cóż się stało, pytał dalej Herakliusz, dziękując znowu układnym uśmiechem za ten ostatni frazes, i cóż się stało z owym młodym człowiekiem?
— Powiadają że szaleje, że rozpacza i że to słuszna kara za to, iż podniósł oczy zbyt wysoko i śmiał się mierzyć z takim współzawodnikiem.
Lekki cień szyderstwa przemknął się po regularnych rysach hrabiego.
— Doprawdy, odparł, świat jest nazbyt surowy dla tego młodego szaleńca.
Nie dowiedziałem się końca rozmowy, bo weszli do bramy, ale usłyszałem dość, by zrozumieć dokładnie grę Herakliusza i wszystko to co dotąd uchodziło zaślepieniu mojemu. Zręczność jego zwyciężyła mą nieoględną szczerość; byłem pokonany z własnej winy. Czemu nie chciałem zniżyć się do walki z tym człowiekiem? czemu zaufałem tak bardzo jej i sobie? Zwyczajnie w walce życia bywamy pokonani nie przez wady, ale przez cnoty nasze. Czemuż zapomniałem o tem?
Czyż on doprawdy był tak blizkim celu, śmiał myśleć nawet o poślubieniu Idalii?
Ta myśl przejęła mnie zimnym dreszczem. Czy było w niej tyle prawdy, ile w innych plotkach młodego Polaka? Czy świat tylko, czy też ona sama obdarzała go swą ręką?
Ja ztąd wyjechać nie mogę, póki tego wiedzieć nie będę.
Albino, przez miłosierdzie, pisz do mnie, pisz prędko co o tem sądzisz? nie cofaj mi teraz bratniej ręki, bo widzisz jak jej potrzebuję.




LIST XXI.
ALBINA DO EDWARDA.

Nie dziw się milczeniu memu, nie miałam dla ciebie pociechy, nie miałam słowa coby trafić mogło do twego dumnego, zbolałego serca. Ja jestem jak Lauretta, Edwardzie, ja nie pojmuję dumy w miłości nie pojmuję tych dobrowolnych katuszy które zadajesz sam sobie.
Gdybyś cierpiał przez dumę tylko stałbyś się w oczach moich niezmiernie małym, nikczemnym samolubem. Ale tak nie jest, między tobą a Idalią stoi więcej daleko, stoi nieufność i zdrada; tych widm nie potrafisz odżegnać, bo rzucasz im na pastwę nietylko przeszłość niecofnioną ale i obecną chwilę. W czem i gdzie szukałeś pociechy szukałeś zapomnienia? Jakim chcesz się okazać dzisiaj?
Daremnie łudziłeś się Edwardzie. Znam cię i wiem że zapomnieć nie zdołasz. Tyś namiętny, gwałtowny, samowolny, opór każdy cię drażni, niopodobieństwo podnieca; ty nie zapomnisz jej nigdy, właśnie dla tego że ona stała się niepodobieństwem że to jedyna istota której zapragnąłeś, a nie zdobyłeś.
Teraz ukorz dumę swoję, przebłagaj ją jeśli możesz; walką równej podłości walcz z Herakliuszem, lub mężnem czołem znoś nieszczęście; nie spieraj się daremnie z losem, bo zatracisz samego siebie, ale nigdy cierpienia w tej walce rozpacznej.
Lękam się też przy tobie tej nowej pokusy, Lauretty. Znam cię szlachetnym, rycerskim, wiem żebyś dobrowolnie nie łamał życia, nie uwodził serca tej dziewczyny. Ale znam także nieoględność twoją, wiem do czego przyprowadzić cię może zadraśnięta rana, wiem jak silną pokusą jest miłość prawdziwa w chwilach gdy serce zamiera z tęsknoty. Lękam się w życiu twojem nowych zawikłań.
Edwardzie, milczałam, bo droga twoja nie jest według mojej myśli, według wiary twojej a nie umiem wskazać ci innej. Anioł zawiódł cię na zgubne manowce i niedziw, anioł znać nie może tej ziemi, na srebrnych skrzydłach unosi się po nad nią.
Ja nie wierzę by Idalja zaślubiła Herakliusza. Świat może ich łączyć, Herakliusz może o tem marzyć, ale ona żoną jego nie zostanie nigdy, lub wszystko coś w niej widział było złudzeniem tylko.
Jest instynkt wrodzony każdej czystej naturze, która odpycha wszystko brudne i nikczemne, inaczej światło nie byłoby światłem, lub zmieniłyby się naraz prawa moralne rządzące duchowym światem.
Ale po co pozostajesz w tym Rzymie. Po co narażasz się co chwila na cierpienia daremne? Czemu spotykasz próżno tę kobietę jeśli dorzuciłeś jeszcze wolę twoją do wszystkiego co was rozdziela. Wiem że nie posłuchasz mego głosu, więc poco listy moje Edwardzie? Wiesz dobrze że cierpię z tobą a dróg twoich zmienić nie mogę, ani przynieść ci pociechy.




LIST XXII.
EDWARD DO ALBINY.

Karnawał Albino, karnawał! Wszystko co żyje szaleje, jak opętane jakąś dziwną potęgą, wszystko co żyje biegnie na Corso i tam, na ziemi zasłanej uwiędłymi kwiaty wśród gradu cukrów i gipsu, wśród wrzawy, okrzyków, hałasu, potrącany potrąca i biegnie porwany wirem. Karnawał, karnawał! Cała ludność jest w oknach, na balkonach i na Corso!
A wokoło wszystko puste, bezludne, domy pozamykane, zdaleka tylko dochodzą okrzyki, zdaleka słyszysz rojne mrowisko ludzi; wokoło cisza śmierci, na niebie, cicha pogoda wiosenna, w okrąg ruiny, pustkowie.
I ja szaleję z drugimi, powóz mój najstrojniejszy na Corso i najpiękniejsze bukiety i najwięcej cukrów rzucam na balkony pięknych rzymianek.
I tutaj spotkałem Idalją. Na jednem z wyższych balkonów, nie mięszając się do gwaru i ruchu, stała zadumana i smutna w gronie cudzoziemskich kobiet. Kwiaty otaczały ją w koło, kwiaty padały u jej stóp, a ona nie wyciągnęła po nie ręki, nie odrzuciła nic w zamian, tylko stała cicha, spoglądając w około znużonym wzrokiem, nie uważając, nie widząc może tego naiwnego zachwytu wzbudzonego jej pięknością, któremu w dniach karnawału tak wyraźnie objawiać się wolno. Stała zamyślona, jak gdyby obcą była temu gwarowi, temu miastu i tej ziemi.
Spostrzegłem ją rozgorączkowany i szalałem z drugimi na złość, na przekór może. Ja nie chcę by mówiono że cierpię; że rozpaczam. W moim powozie było kilku młodych szaleńców, bo takiemi ludźmi otoczyłem się tutaj i właśnie gdyśmy przejeżdżali pod balkonem Idalii, tłum ludzi był tak ściśnięty, że minut kilka musieliśmy stać w miejscu.
— Per Dio, zawołał nagle Angelo, jeden z moich towarzyszów, podnosząc się i patrząc w górę z zachwytem, jakaż to piękna kobieta!
Wszyscy powstali i poszli wzrokiem za kierunkiem jego oczów.
— Kto ona? pytano.
— Chi lo sa? to jakaś forestiera.
— Ty powinieneś ją znać, Edwardzie, wyrzekł Angelo; to principessa Polacca.
I pochwycił oburącz najpiękniejszy bukiet, ze zwinnością kota lub południowca skoczył na kozioł i rzucił go tak zręcznie, że padł na same piersi Idalii.
Wyrwana z zadumy, spojrzała w około, pochyliła się, zobaczyła nasz powóz, mnie i szkarłatny rumieniec oblał jej twarz i czoło, łzy zaświeciły w jej oczach, gdy rzuciła na nas dumne, pogardliwe, oburzone spojrzenie cofając się z balkonu. Jam śmiał się, jam szalał; miotany rozpaczą, rzucałem kwiaty na wszystkie strony drżącemi rękoma.
Ale i tego nie dość mi było jeszcze; porwała mię jakaś piekielna pokusa oddania drugim mąk które cierpiałem.
Byłem nieprzytomny zupełnie.
Towarzysze moi spotkali się ze swoimi przyłączyli się do grup innych po jednemu; zostałem sam z piekłem w duszy, i piekło zapewne nasunęło mi na oczy Laurettę.
Stała z ojcem na wschodach zamkniętego sklepu, przypatrując się szaleństwom Karnawału. Andrea, znać niespokojny o smutek córki, chciał ją rozerwać, zabawić.
Lauretta jak dziecko bawiła się tłumem. Ale grono biegnących potrąciło starca, w chwili gdy nie spodziewał się tego i zaledwie zdołał powstać, wspierając się o ścianę. Nadjechałem na to właśnie i wyskoczyłem z powozu.
— Lauretto, rzekłem do płaczącej dziewczyny, przed kilku dniami tyś mnie wspomogła, pozwól mi dzisiaj nieść ci pomoc wzajemnie.
I podałem rękę starcowi, by przez tłum przeprowadzić go do powozu mego.
Andrea wahał się chwilę; oczy Lauretty szły naprzemian odemme do niego, promienne prośbą, zachwytem a jego czoło coraz bardziej chmurniało. Wzbraniał się, ale napróżno; nie mógł kroku postąpić, rad nie rad musiał przyjąć ofiarę moją. Ten drobny fakt stanowił może o całej przyszłości mojej.
Jechaliśmy przez Corso; Andrea z córką zajął głąb powozu, ja siedziałem naprzeciw Lauretty. Kosz kwiatów leżał na kolanach moich. Spojrzałem na dziewczynę; twarz jej zarumieniona jaśniała uśmiechem, oczy pałały. W świetnym stroju transteweranek, upojona gwarem, ruchem, wonią kwiatów, atmosferą szału, tak wszechwładnie ogarniającą dzieci południa, a może nadewszystko obecnością moją rozrzucała w koło bukiety i cukry. Piękność jej potęgowała się wyrazem i wkrótce powóz mój otaczały tłumy masek, zarzucając nas wzajem kwiatami. Lauretta, upojona tym rodzajem triumfu, pierwszy raz czuła się piękną, pierwszy raz była z tego dumną i szczęśliwą. Co chwila odwracając wzrok od ulicznego gwaru, spoglądała na mnie nieśmiała, trwożliwa, rozkochana.
Jam rozumiał to wszystko jak w śnie gorączkowym.
Znowu przejeżdżaliśmy pod balkonem Idalii.
Spojrzałem; ona stała pochylona naprzód wątłą postacią, wsparta o balustradę. Smutne oczy utopiła w Laurecie z jakimś blaskiem ponurym, ale nie była samą; przy niej stał Herakliusz, jak zły duch czychający na swą zdobycz. On także nas zobaczył, szeptał coś i wskazywał. Grupa ta na wielkim balkonie, oddzieloną była od reszty towarzystwa, rysowała się na tle słonecznem białej ściany i ogniem odbijała się w mózgu moim.
W pół nieprzytomny, pochyliłem się i ja do Lauretty. Com jej mówił, nie wiem, nie pamiętam; ale dziewczyna zrozumiała żem ją chciał pokochać. Twarz jej oblała się rumieńcem, ręka drżąca spoiła się z moją ręką. Mogłem oddać jej uścisk, ale jak człowiek który spełni zły uczynek, nie śmiałem już wzroku podnieść ani w górę na Idalią, ani na tę piękną istotę siedzącą przy mnie, ani na tę poważną twarz starca, który z głową wspartą na ręku, spoglądał zadumany w około i widząc niebezpieczeństwo, nie umiał strzedz ni bronić swego skarbu i śmiał zaufać człowiekowi który go miał zdradzić.
Powróciliśmy w milczeniu do domu. Rzeźbiarza musieliśmy wynieść na ręku; był gorzej niż się zrazu zdawało. Posłałem po doktora który nakazał bezwładność, zupełny spoczynek.
Wieczorem przypadkiem czy umyślnie, zeszedłem się przed domem z Laurettą. Stała sama, z obwisłemi ramionami, z głową spuszczoną jak piękny posąg zniechęcenia.
— Jak się ma ojciec? spytałem?
— Nie dobrze; zasnął w tej chwili, odparła mi z cicha, nie zmieniając postawy.
Patrzyłem na nią w milczeniu.
— O czem myślisz? wyrzekłem, mimowolnie pociągnięty ku niej.
Dziewczyna zadrżała i podniosła na mnie śmiało niewinne oczy.
— Myślałam o tobie Signore, odrzekła bez namysłu.
— O mnie? I cóż myślałaś o mnie Lauretto?
— Co? Oh wiele rzeczy, których powtarzać nie warto. Myślałam żeś dobry i piękny jak święci, których widuję malowanych w kościele, i myślałam jak mogłam żyć dotąd, nie znając ciebie.
Aksamitne jej oczy, obejmowały mnie gorącem wejrzeniem, aż przebiegł mnie dreszcz dziwny i opamiętałem się.
— A jak ja wyjadę, Lauretto? spytałem.
— To być nie może, zawołała gwałtownie, załamując ręce nad głową rozpaczliwym ruchem.
I stała tak chwilę ponura.
— Ty wyjedziesz, mówiła dalej, niby sama do siebie, za piękną jasnooką kobietą, którą kochasz, a Lauretta umrze z żalu za tobą, lub porzuci ojca, dom i kraj swój i pójdzie w świat, żebraczka, niewolnica. Ale zostać tutaj nie potrafi sama.
— Lauretto, zawołałem przerażony, co ty mówisz?
Zwróciła na mnie oczy, jak zbudzona z marzenia, ale oczy te nie miały już wczorajszego dziecinnego spojrzenia. Zbliżyła się, pochwyciła rękę moję i zanim zrozumiałem co chce uczynić, podniosła ją do ust namiętnie, pokornie.
— Ja ciebie kocham! szepnęła. Przebacz mi to com mówiła; nie zważaj; ja wiem że mnie kochać nie możesz. Czemże ja jestem przy tobie? Ale nie gniewaj się na mnie, pozwól mi patrzeć na ciebie.
Próżno usiłowałem zdobyć się na moc i siłę, bo w oczach tej dziewczyny było tyle uroku, bo miłość każda ma czar tak potężny, ze mimowolnie patrzyłem na nią zwilżonem okiem.
— Nie kochaj mnie, wyrzekłem smutnie, jam tego niewart.
— Tyś niewart?
I klasnęła rękami z wyrazem najwyższej niewiary.
— Lauretto, mówiłem po chwili poważnie, nie igraj z podobnemi słowy. Jesteś dzieckiem dopiero, a ja człowiekiem. Przecierpiałem, przekochałem już wiele i za święte uczucie, nic w zamian dać ci nie mogę.
— I cóż ztąd? pytała dziewczyna, ja niczego nie żądam od ciebie.
— Nie szukałem miłości, uwagi twojej nawet. Zkąd przyszła ci myśl spojrzenia na mnie?
— Od pierwszej chwili gdyś wszedł do tego domu, odparła, wydałeś mi się lepszym i piękniejszym od wszystkich ludzi, których znałam. Zamknąwszy oczy, widziałam cię przed sobą, a bolesny twój uśmiech zabrał mi serce nazawsze. Od dnia owego ja ciebie kocham, signore, i byłam szczęśliwą siedząc u roboty, gdym cię widziała na balkonie. Kiedyś był smutny, i ja smutniałam — śmiałam się, gdyś ty się uśmiechał. I odtąd przestałam być sobą, zapomniałam o ojcu, o wszystkiem. Zamiast modlitwy, imię twoje przychodziło mi na usta; twój obraz zapełniał sny moje, a myślą moją całą było zobaczyć cię znowu, i znów zobaczyć, i widzieć zawsze, i widzieć ciągle!
Jej niewinna, czysta miłość, nie poruszyła mi serca, bo mówiłem prawdę: ją nic wzamian dać jej nie mogłem. Źródło litości nawet, wypalił ogień cierpienia, i patrzyłem na tę piękną, rozkochaną, oddaną mi istotę chłodno i smutnie.
— Lauretto, rzekłem w końcu, to grzech tak kochać jak mówisz, to grzech zapominać ojca i modlitwy. Powtarzam ci, jam niewart ciebie, ja cię nie kocham i kochać nie będę. Ty uszczęśliwić powinnaś uczciwego człowieka, który nawzajem przyniesie ci szczęście i miłość. Porzuć te marzenia dziecinne.
— Ja kocham ciebie, odparła tylko z prostotą.
Ten wyraz dla niej zamykał wszystko. Mógłżem się z nią sprzeczać, ja, com go w ten sam sposób rozumiał?
— Więc, zawołałem zwyciężony, więc gotowaś kochać mnie niekochana, iść za mną i być mi osłodą życia? Lauretto, pamiętaj że to gorzka dola, kochać bez wzajemności.
— To gorsza dola nie kochać, odparła, topiąc we mnie zachwycone oczy.
Od tej chwili Lauretta była zgubioną. Jedyny jej obrońca, ojciec chorobą złożony, nie mógł czuwać nad nią.
Jestem nikczemny, Albino. W chwili kaprysu i znudzenia, rozkipiałej dumy, szaleństwa, przyjąłem ofiarę jej serca, jej życia. Złamany ciągłą walką z samym sobą, nie miałem siły oprzeć się tej pokusie, co tak uparcie stała na drodze mojej, strojna w to wszystko co było kiedyś marzeniem mojem.
Co będzie dalej ze mną? Droga moja błąka się po coraz nowych manowcach. Wszystkie siły i pojęcia mącą się i opuszczają naraz. Stałem się igraszką losu, a wiecznie czuję w piersi mojej żal nieukojony za tą jedyną istotą, której nie zapomnę, nie odnajdę, a kocham niezmiennie.
Ale kto dzisiaj, widząc mnie przy Laurecie, uwierzy w miłość moję. Straciłem prawo wyznawać ją przed samym sobą.
Świat może przestanie mówić że rozpaczam, ale rozpacz tem większa ogarnie serce moje wśród ciszy lub gwaru, w samotności lub przy drugiem sercu. Rozpacz! pustka! zniszczenie!...




LIST XXIII.
EDWARD DO ALBINY.

Nie piszę ci już nawet co ja czuję, nawet co myślę, Albino, ja sam tego nie wiem dokładnie. Wypadki ścigają mnie w swej nieubłaganej kolei; dla mnie niema już wyjścia, niema ratunku, niema zbawienia i niema powrotu. Czuje się równie złym jak nieszczęśliwym: to może dwa jednoznaczne wyrazy. Biada tym co znajdą się na drodze mojej! Litość, miłosierdzie, przebaczenie, wszystkie miększe uczucia wygasły we mnie, zbrzydłem samemu sobie! Nieszczęście zwyciężyło mnie i uczyniło szkodliwym.
Dlaczegóżbym miał litować się nad drugiem sercem, gdy moje rozdarto, zdeptano? Dlaczegoż nie mam oddawać innym złego które mnie wyrządzono? Ty także powinnaś mnie potępić, pogardzić mną; czuję ze zasługuję na to.
A jednak Albino, ja byłem innym kiedyś; dawniej jam zdolnym był do wszystkiego co wielkie, co szlachetne. Serce moje mogło pomieścić inne uczucia, niż zemstę, niż nienawiść. To minęło. Dzisiaj niech ludzie ustępują mi z drogi, bo jestem jak oni twardy i okrutny. Jak oni będę mścił się na niewinnych, za złe wycierpiane.




LIST XXIV.
ALBINA DO EDWARDA.

Listy twoje zaniepokoiły mnie więcej, niż wszystko co czyniłeś dotąd, bo dzisiaj lękam się już nie o szczęście tylko, ale o moralną istotę twoję.
Cierpienie jest rzeczą chwili, nieodwołalnym warunkiem bytu, śmierć ukochanych rozłączeniem tylko; ale tracimy już niepowrotnie tych, co schodzą z wyżyn ducha w nizkie sfery brudu i kału, tych możemy nie odnaleźć już nigdy. Edwardzie, ja się lękam utracić ciebie.
Zawiść zabija, zemsta upadla, duma osusza serce; wszystko wysokie, szlachetne, zamiera pod jej tchnieniem, i schodzi się powoli w jedyne piekło jakie pojąć mogę, piekło zgotowane własną wolą i wyborem naszym.
Gdzież jesteś? bracie mój ukochany przez lat tyle. Szukam cię w tobie samym i nie znajduję. Gdzie ta rycerska szlachetność, to zapomnienie siebie, to harde wyzywanie boleści, z którem wchodziłeś w życie, w które zbrojny wytrzymałeś próby ognia bez skazy, błyszcząc ponad tłumem czystem sercem, nieugiętym duchem?
Gdzie wiara twoja, gdzie miłość, gdzie to przebaczenie, które rzucałeś z litośnym uśmiechem tym wszystkim co cię ranili?
Edwardzie, miej litość nad samym sobą, broń się przed tak strasznym upadkiem. Porzuć miejsca gdzieś przecierpiał tyle, uciekaj od ludzi, których sam widok jest ci rozpaczą. Z walki życia unieś przynajmniej sumienie nieskalanie; nie dawaj tej radości nieprzyjaciołom twoim, byś zniżył się do ich miary i walczył ich bronią, Edwardzie, ja nie umiem napisać ci nic więcej. Niech serce twoje, bratnie serce mnie zrozumie.




LIST XXV.
EDWARD DO ALBINY.

Co ty myślisz o mnie po tym liście ostatnim? Był to wyraz ślepej rozpaczy. Jak człowiek rozciągnięty na łożu tortur odpowiedzialnym być nie może za słowa które mu ból wyciska, tak są chwile moralnej męczarni, w których czynami naszemi, rządzi ślepy instynkt tylko i nic więcej. A jednak czyny zarówno jak i słowa podobne obracają się przeciwko nam samym; daremnie wymazać byśmy je chcieli z księgi przeszłości, kosztem życia i krwi całej. One ciążą nad nami jako fatum nieubłagane, stworzone przez nas.
Ja wiem w teoryi, że nie wolno nam tracić panowania nad sobą; ale któż będzie tak silnym, by pod żelazną ręką nieszczęścia nie ugiąć się, nie zachwiać, nie upaść? Chwili podobnej ludzie mogą nie darować nigdy, bo żadne oko zmierzyć nie zdoła przepaści piekielnych, istniejących w sercu, kiedy je rozpacz rozedrze. Świat i ludzie najmniej mogą darować to, co wychodzi po za obręb powszedniej miary.
Ale żeby i ona nie znała miłosierdzia, żeby i ona nie umiała, nie mogła przebaczyć, ona, co powinna być wielką, czystą, pogodną, jasną jak słońce samo; ona, która w myśli mojej króluje zawsze, ponad wszystkiem co mętne, i ludzkie, ona, co jedna powinna mnie przytulić, ogrzać w cieple swego serca jak dziecię zbłąkane — to już za nadto!...
Potępienie świata przyjąłbym hardem, niezachwianem czołem; przed nią jedną potrafiłem się ukorzyć duchem sercem i wolą — i ukorzyłem się daremnie.
Karnawał szaleje ciągle, i ja szalałem dni kilka; ale próżno podnosiłem oczy na balkon na którym ujrzałem Idalią; zajmowały go inne osoby. Próżno śledziłem wszystkie twarze snujące się w powozach po Corso, ona nie była pomiędzy niemi. Szukałem jej daremnie, daremnie noce całe wyczekiwałem na Monte Cavallo; nie usłyszałem więcej jej pieśni, jej głosu. Raz tylko zdawało mi się żem ujrzał zdaleka przechodzącego Herakliusza.
Szalałem na zabój, ale w głębi udręczała mnie myśl: gdzie ona? Czym ja wypędził ją z Rzymu? Nie chciałem nawet wymówić imienia, które było stałą myślą moją.
Obecność jej przyprowadzała mnie do rozpaczy, a jednak nie mogłem przenieść myśli nowego rozłączenia. Duch mój i serce pełne były sprzeczności.
Lauretta prawie ciągle była ze mną. Niepomna na nic, zaślepiona miłością, wymykała się z domu od ojca, zwolna wracającego do zdrowia i wraz ze mną jeździła po Corso. Pókim myślał że Idalia zobaczyć nas może, woziłem ją z sobą i miałem dla niej jakieś dziwne, gorączkowe uczucie. Kochałem ją jak morderca narzędzie śmierci, którem, zamierza uderzyć na nieprzyjaciela. Ale gdy dzień po dniu traciłem tę nadzieję, obecność jej udręczać mnie zaczęła jak wyrzut sumienia, a jej miłość nudziła coraz więcej. Lauretta nie rozumiała tego; ona jak dziecko bawiła się karnawałem, rzucała kwiaty, cukry i gips szczodrą ręką. Hałas i zgiełk niecierpliwił mnie i nużył rozstrojone nerwy; nie mogłem znieść go dłużej. Na Piazza di Venezia wyskoczyłem z powozu, i rzuciłem się w tłum nie oglądając się nawet.
Uciekałem od zgiełku i wrzawy, goniony nią długo jeszcze, aż w końcu okrzyki i turkot dochodziły mnie tylko jak szmer dalekiego ula. Wówczas odetchnąłem swobodnie: byłem na dawnem Forum, dziś zwanem Campo Vacino. Powietrze miało nieopisaną, wonną słodycz wiosny, rozszerzało piersi; niebo przysłonione blademi chmurami rozpinało swe głębokie szafiry, ponad tą olbrzymią ruiną. Rzym był w swojej najpiękniejszej chwili. Oblany podwójnym urokiem potężnej natury i wielkich wspomnień, przejmował majestatycznym spokojem zniszczenia, pięknością złomów kolumnowych, powalonych a pięknych jeszcze.
I serce moje wśród ciszy nieba i ziemi, wśród tego spokoju grobów, uspokajało się zwolna. Po szaleństwach, buntach, rozpaczach, po strasznych wytężeniach woli, powracałem zwolna do siebie, przebudzałem się osłabiony na duchu, śmiertelnie smutny, ale już sam sobą, jak chory po malignie trawiącej.
Długa błąkałem się śród złomów kolumn i gruzów, zapominając o niej, o sobie nieledwie. Pośród ciszy nic nie budziło mnie do rzeczywistości; ja jeden, ja sam byłem tutaj.
Powoli zbliżałem się do Koloseum i po raz setny może wszedłem na szczyt jego. Lubiłem patrzeć ztamtąd na Rzym starożytny, leżący cały u stóp moich, i myślą odbudowywać frontony tych świątyń, wieńczyć kapitelami te smukłe kolumny i wywoływać przed duchem moim tę cywilizacyą tak wykwintną a tak barbarzyńską, ten naród tak wielki a tak nikczemny i tych cichych męczenników, co zawładnęli nim siłą ducha.
Wszedłem na szczyt tej olbrzymiej budowy i zrazu olśniony słońcem, błękitem, nie zobaczyłem nic w koło siebie. Zwolna jednak rozglądać się zacząłem w koło i zadrżałem. Traf czy fatum zbliżało nas tu znowu.
Na złomie marmuru, o kroków kilka odemnie, siedziała Idalia; ale w twarzy jej i ruchach był tak głęboki smutek, tak zupełne zniechęcenie, żem stanął na miejscu i oddech zatrzymałem w piersi, by mnie nie ujrzała, nie usłyszała przy sobie. Postać jej cała zwątlała, zeszczuplała jeszcze i nabrała przezroczystości dziwnej, stała się podobną do alabastrowego posągu. Jeśli dawniej zdawała się rozkwitłym aniołem ulatać do nieba, to teraz smukła, wiotka jak duch nie należała już prawie do ziemi.
Siedziała na złomie marmuru, głowę zmęczoną opierała na ręce i spoglądała w dal, na te dwie smutne palmy, co zdobią ogród klasztoru Armeńczyków i zdają się utęskniać i więdnąć, za daleką ojczyzną nieznaną, tak jak utęskniała ona.
Oczy jej smutne, głębokie, teraz zapadły, powiększyły się wychudnieniem twarzy, a wyraz ich był tak łzawy, tak niepocieszony, iż każdy spotkawszy je zrozumieć musiał, że już nic tutaj na ziemi, zatrzymać jej spojrzenia nie mogło, Ona sama, zabłąkana na świecie, zdawała się na szczycie Koloseum cichym aniołem męczeństwa, ale już nie żywą istotą.
Spoglądałem na nią zdaleka zapatrzony, mierząc z przerażeniem straszne zniszczenie, jakie sprawiły w niej te długie miesiące rozłączenia, i zapomniałem naraz o wszystkiem co stało, co stać mogło pomiędzy nami. Oto byliśmy tutaj znowu razem, nieledwie ręką Bożą złączeni bolejący, rozkochani. Czyż próżnem miało być to spotkanie, tu, w tem miejscu, ponad wszystkiem co poziome i małe?
Zapomniałem o przeszłości całej, o żalu moim i dumie; wszystko szlachetne, naraz odżyło we mnie i zbliżyłem się do niej, gotów jak dawniej uklęknąć, gotów znowu jak dawniej cierpieć z jej woli. Na szelest moich kroków Idalia zwolna, niechętnie odwróciła głowę; znać było w jej ruchach znużenie istoty opanowanej zgubną myślą, i to zapatrzenie się w nieskończoność, co sprawia, że każdy zwrot do rzeczywistego świata jest boleścią. Spostrzegła mnie i powstała naraz szybkim ruchem, prosta, sztywna, jakby zdrętwiała i przykuta do miejsca spojrzeniem węża. Oczy jej szeroko rozwarte, wlepiały się we mnie z przerażeniem prawie.
W tem spojrzeniu, w tym ruchu nie odnalazłem nic z dawnej Idalii, nie uczułem oddźwięku mojej miłości, ani tego rozdzierającego smutku, który kazał mi zapomnieć o wszystkiem i znów szukać u jej kolan szczęścia lub rozpaczy.
— Idalio! zawołałem zbliżając się ku niej i wyciągając ręce jak do nadziemskiego zjawiska.
Ale ona nie zważała na mój głos; na wyraz błagalny; z rodzajem trwogi instynktowej odsuwała się ode mnie, zapominając gdzie jest i cofając się tak niebacznie, iż krok jeszcze, a stanęłaby na krańcu szerokiej platformy i mogłaby spaść w przepaść. Zrozumiałem to i jak szalony rzuciłem się ku niej. Jak pantera swą zdobycz, pochwyciłem ją w ramiona i uniosłem o kroków kilka.
I znów, raz jeszcze, uczułem na piersi szybkie, przyśpieszone bicie jej serca. Jej wątła kibić gięła się w mojem ręku, głowa zwisła na mojem ramieniu, oczy przymknęły się, a usta blade, drżące, wyszeptały moje imię.
Rozszalały, przycisnąłem ją do siebie namiętnie; ręce jej jak mdłe gałązki bluszczu, oplotły ramiona moje i poza niemi zwieszały się ku ziemi.
— Idalio! szeptałem, tyś moją znowu, moją nazawsze! Idalio, czas rozłączenia, to był sen tylko, zły sen, Idalio, nieprawdaż?
Otworzyła oczy zamglone, spojrzała na mnie, spotkała moje wejrzenie, i znowu jej wielkie, podkrążone oczy przybrały wyraz trwogi; ale węzeł jej rąk nie rozplątał się od razu, i była w niej chwila walki miłości z przestrachem. Serce biło coraz silniej, pierś pracowała gwałtownie. Chciała, a nie mogła wyrwać się z rąk moich; całe ciało drżało w moim uścisku.
— Puść mnie pan, wyrzekła w końcu.
Nie mogłem.
— Idalio, powiedz mi, że ta straszna przeszłość minęła i nie powróci więcej, powiedz mi że znowu, jak dawniej, jesteśmy sobie światem nawzajem.
— Nigdy! nigdy! zawołała, odzyskując panowanie nad sobą i siląc się wydobyć z rąk moich.
Te słowa padły na mnie lodem; ramiona nasze się rozplotły: posadziłem ją znowu na odłamie marmuru, zimną, drżącą, trwożną, a sam znękany ukląkłem przy niej.
— Miej litość nademną, mówiłem, miej miłosierdzie, miej sumienie! Ja cię kocham jak ostatni szaleniec. Dla mnie bez ciebie niema już nic; świat cały jest mi pustką i grobem.
Wzrok błagalny utopiłem w jej oczach, ale napróżno szukałem w nich promyka wzajemności; malował się w nich tylko rodzaj nieokreślonej trwogi i osłupienia, który przejmował mnie dreszczem, przechodził granicę pojęć moich. Przed pogardą mogłem się usprawiedliwić, gniew przebłagać, ale na to spojrzenie nie miałem odpowiedzi, nie rozumiałem go.
— Idalio, mówiłem, czy wiesz? co ja cierpieć muszę, wracając znowu do ciebie, i znowu błagając wzajemności? Patrz, duma moja złamana, harde serce moje korzy się i kruszy przed tobą. Cierpienie przeszło miarę sił. Miłości tej nic nie zwalczy, nic przemienić nie zdoła. W twojem ręku jest życie i zbawienie moje. Znasz mnie dość, by wiedzieć, że nie mówię słów próżnych.
— Więc czego chcesz odemnie? Edwardzie, spytała w końca rozbitym głosem.
— Czego? Chcę serca, które mojem było i mojem zostało, chcę słowa twego i życia, chcę ciebie, Idalio!
— A ona, a ta włoska dziewczyna, co z nią zrobisz? pytała dalej, tymże samym głosem, jakby nić wiążąca słowa z sercem, zerwaną była.
— Ta włoska dziewczyna? powtórzyłem zdziwiony, bo zapomniałem prawie, że Lauretta istnieje.
Ona była tak niczem dla mnie, że nie rozumiałem zrazu, jakim sposobem jej imię pomiędzy nami wymówionem być może.
— Co z nią zrobisz, pytała dalej Idalia.
Spuściłem głowę.
— Jam jej nie kochał nigdy i chwili jednej, wyrzekłem. Usta moje przeniewierzyć ci się mogły, Idalio, ale nie serce, nigdy serce! Rozpacz zawiodła mnie na zgubna drogi i rządziła szaleńcem, rozpacz włożyła w rękę moję rękę Lauretty.
Słuchała mnie spokojnie; gdy klęcząc przed nią rozpłomieniony, spowiadałem najskrytsze zakąty serca.
A jednak kochała mnie zawsze, czułem to naprzekor jej słowom.
— A te wszystkie kobiety, któreś kochał i rzucał? pytała dalej niemiłosiernie.
— Kochałem ciebie jednę, Idalio. Czyż mnie nie możesz zrozumieć?
— Nie, nie mogę, odparła cicho, chciałabym a nie mogę.
Załamałem ręce z rozpaczą.
— Więc pomyśl, żem nie wart, żem niegodzien ciebie, rzekłem po chwili; ale cię kocham, Idalio, ale żyć bez ciebie nie mogę!
— Kochasz mnie, powtórzyła, kochasz mnie i ją kochasz.
W jej głosie był cichy, beznadziejny spokój. Mogłem mówić długo, bez końca, dla niej słowa moje nie miały już znaczenia, nie mogły trafić do serca; struna wiary, ufności, niepowrotnie potarganą była. Dłonie moje zacisnęły się konwulsyjnie. Jam sam tę strunę potargał i zerwał, na cóż skarżyć się mogłem?
— A ty, zawołałem znowu, powiedz czy zapomniałaś przeszłości? czy bezemnie możesz znaleźć szczęście?
— Szczęście, wyrzekła zwolna ze zdziwieniem w głosie; jakby mówiła o rzeczy nieznanej, szczęście? I cichy uśmiech męczeństwa zarysował się na jej bladych ustach!
— Więc ty także zapomnieć mnie nie możesz! mówiłem, chwytając jej zimne dłonie i cisnąc je w moich gwałtownie.
Ale nie oddała mi uścisku; ręce jej były jak lód nieroztopiony, a jednak nie mogłem oderwać się od niej. To nie wola, to nie gniew i zawiść opierały się miłości mojej, ale tajemnicza, rządząca nią potęga, której sama była pierwszą ofiarą.
Patrzyła na mnie smutno, łagodnie, ale jak na obcego człowieka.
— Idalio, wyrzekłem, ty i ja nie możemy zapomnieć; kochamy się dla szczęścia lub nieszczęścia życia, kochamy się, bo nie możemy serc naszych przemienić. Pocóż tak strasznie cierpieć mamy i żyć w męce, rozłamaniu i tęsknocie? Powiedz, czego żądasz odemnie, naznacz mi próby i pokuty; ja serce moje wyspowiadam przed tobą. Czego żądasz? mów, rozkaż!
— Edwardzie, wyrzekła po długiej chwili, jakby badała siebie. Jabym chciała módz wierzyć, módz żądać czegośkolwiek na świecie. Ale wszystko wyczerpało się we mnie, ja niczego już nawet pragnąć nie mogę.
Mówiła prawdę. Słowa te zdawały się ją męczyć, wyczerpywać jej słabe siły. Czoło jej bladło i okrywało się zimnym potem.
W rozpaczy spoglądałem na nią, szukając słowa coby ją zbudzić mogło i wlać wolę do życia.
— Więc dobrze, rzekłem nieprzytomnie prawie, jestem winien wszystkiemu, przyjmuję odpowiedzialność za wszystko. Ale czyż nie możesz przebaczyć? czyż czyste, anielskie serce twoje nie zna miłosierdzia?
— Przebaczyć? powtórzyła, Bóg widzi, że niema w myśli mojej przeciwko tobie goryczy ni żalu; oddawna już przebaczyłam ci, modliłam się za ciebie, za szczęście twoje.
— Więc serce i myśl twoja przebaczyły mi, pochwyciłem, a miłość twoja czyż nieubłaganą zostanie? Patrz, złamany, zwyciężony, żebrzę litości twojej. Kochaj mnie.
Patrzyła długo, smutno, litośnie na czoło moje zorane przedwczesnemi zmarszczkami, na oczy świecące gorączką.
— Jabym chciała, szepnęła cicho, ale nie mogę. Edwardzie, ja szczęście twoje okupiłabym zbawieniem własnem. Bóg widzi, że nie liczę się z cierpieniem, nie dbam o siebie, chciałabym znowu kochać ciebie jak kiedyś, bogdaj cierpieć jak dawniej; ale to nie jest już w mocy mojej. Czemuż pomiędzy tobą a mną stają te obce postacie. One jak cienie, zawsze są, zawsze będą między nami.
— To fałsz, Idalio, to zdrada i podstęp postawiły je między nami. Ja nie mam prawa, nie chcę, nic mogę ci nic wyrzucać; ale czemuż wyjechałaś tak nagle, czemu zostawiłaś mi te zabójcze słowa, a na list mój żadnej nie dałaś odpowiedzi?
— Na twój list? ja nie odebrałam żadnego.
— Więc jedna zbrodnia więcej ciąży na tych co nas rozdzielili. Bóg widzi, oskarżono mnie fałszywie; przypadek tylko sprowadził do mnie tę kobietę. A ty potępiłaś mnie nie wysłuchawszy. Dzisiaj ty powinnaś mi przebaczyć.
Słuchała mnie znowu z tem dziwnem przerażeniem w oczach.
— I to prawda? prawda Edwardzie? pytała.
— Prawda, przysięgam na miłość moję.
— Na twoję miłość!... I wstrząsnęła głową ze zwątpieniem nieuleczonem.
— Nie możesz mi uwierzyć? pytałem chwytając jej ręce i patrząc w oczy. Czyż i cierpienie moje jest igraszką i kłamstwem?
Długo nie odpowiadała mi nic, aż w końcu zwolna odwróciła głowę szepcząc imię Lauretty.
— Lauretta! zawołałem doprowadzony do ostateczności, przeklętą niech będzie godzina w której ją ujrzałem!
Zdawało mi się, że cichy jęk ozwał się w powietrzu; alem na to nie zważał. W tej chwili dla mnie na całym świecie była jedna tylko Idalia.
Ona siedziała ciągle w jednakiej postawie, wpół martwa, wpół zamyślona, patrząca na mnie szalejącego trwożnem i litośnem okiem.
— Nie przeklinaj nikogo, wyrzekła zwolna, kładąc mi rękę na ustach.
— Ty możesz nieprzeklinać, pochwyciłem gwałtownie; alboż wiesz co to jest szaleństwo, alboż wiesz co to jest rozpacz? Miłość twoja była sielanką wiośnianą, ale nie płomieniem i gromem. Chłodna, sprawiedliwa, nieubłagana, co możesz mieć wspólnego z namiętnością człowieka, któremu ziemia osuwa się z pod stóp. który skona u nóg twych, jeśli się nie dasz przebłagać?
I ponurem okiem mierzyłem przestrzeń pomiędzy szczytem Koloseum a ziemią, mierzyłem sterczące mury rozwalonych arkad, o które głowę roztrzaskać chciałem.
Nie wiem czy Idalia zrozumiała mnie, czy zdolną była odgadnąć myśli, podobne myślom potępieńców, które wirowały w mózgu moim, gdy stałem przy niej bielszy od jej sukni, konwulsyjną ręką szarpiąc bluszcze pnące się po złomach muru.
Scena ta nie miała wyjścia, czułem to i nie mogłem znieść jej dłużej.
— Idalio, rzekłem po długiem milczeniu, głosem, który silił się na spokojność, a drżał na ustach moich i ledwie wychodził z piersi ściśniętej, — Idalio, ty wiesz, że nigdy nie mówię słów próżnych: ja podobnego życia nie przeniosę dłużej. Czekam na wyrok mój.
— Edwardzie, odparła zwolna, więc czegoż chcesz odemnie?
— Ciebie, Idalio, ciebie i tylko ciebie, a jeśli kiedy pożałujesz chwili w której zawierzysz mi życie, to niewart będę tego prochu który depcesz nogami.
Uśmiechnęła się z jakimś nieokreślonym wyrazem niedowierzania, nieufności.
— Dobrze więc, wyrzekła siląc się powstać i wspierając się na ramieniu mojem, nie będę przeciw tobie bronić tej resztki życia. Rządź mną według woli twojej; tylko Edwardzie, nie mów mi o przyszłości, nie żądaj więcej niż ci dać mogę. Jestem zaledwie echem i cieniem dawnej istoty.
Miała słuszność. Wspierała się na mnie, ale nie czułem prawie ciężaru jej ciała; oddawała mi życie bez sprzeczki, bez radości, ni żalu, jak rzecz niewartą obrony. Oczy jej nie zatrzymały się na mnie z dawnym wyrazem, ale smutne, nieujęte błądziły po przestrzeni, jakby szukając odpoczynku.
Zwolna wiodłem ją po szerokim szczycie Koloseum, nie jak kochanek zdobytą kochankę, ale jak ofiarę przemocy. Nie pytała się nawet gdziem ją prowadził; było w niej rozłamanie dziwne pomiędzy myślą a rzeczywistością. Duch jej co chwila uciekał od ziemi spłoszony; nić wiążąca go z ciałem, była coraz bardziej wytężoną, za pierwszem wzruszeniem, pęknąć mogła. Idalia nie wydawała się chorą, tylko na wpół umarłą: duch nie mógł pogodzić się z ciałem i opuszczał je.
Czułem to, i z nieokreśloną trwogą w sercu; tknięty strasznem przeczuciem, prowadziłem ją wokoło szczytu Koloseum bo nie miałem odwagi wrócić z nią na ziemię do ludzi. Bądź jak bądź, odnalazłem ją, zdobyłem znowu; pod ciepłem miłości mojej mogła wrócić do życia, mogła odzyskać szczęście i ufność. Jam wierzył że tego cudu dokazać potrafię, bo w tej chwili kochałem ją bez dumy i szału, a miłość moja przeszedłszy przez próby ognia, stała się czystą i jej godną, w chwili właśnie gdy potępiały mnie pozory i fakta, w chwili w której słusznie zwątpić o mnie mogła.
Milczeliśmy oboje, bo jakież słowo mogło sprostać uczuciom? Zapomnieliśmy o reszcie świata, ale świat nie zapomniał o nas.
Słońce poczynało chylić się do zachodu i lekki chłód wieczorny czuć się dawał, gdy na płaszczyźnie muru, obok naszych przedłużonych cieni, zarysował się cień trzeci. Podniosłem oczy: przy nas stał Herakliusz z ciepłym szalem na ręku; niespokojny snadź o księżniczkę, przychodził po nią.
Na widok tego człowieka, którego obwiniałem w duchu o wszystko złe przecierpiane i spełnione, krew uderzyła mi gwałtownie do twarzy. Spojrzałem na Idalią: była spokojną; na jej twarzy błąkał się ten sam cierpliwy, zaświatowy uśmiech. Herakliusz, równie jak i ja, był dla niej zaledwie wspomnieniem.
Od czasu jak ją tu zobaczyłem, myśl nawet jakiegobądź związku między niemi, nie przeszła mi już przez głowę; zapomniałem zupełnie o plotkach i domysłach świata, o tej rozmowie posłyszanej przypadkiem, która tak przeważnie wpłynęła na szaleństwo moje. Widok hrabiego przywiódł mi to wszystko na pamięć, a on, zobaczywszy mnie, cofnął się o kroków kilka jak przed widmem; twarz jego pogodna, dumna, zwycięzka nieledwie, przeszła przez wszystkie fazy niepokoju, gniewu i nienawiści. W tej chwili nie strzegł uczuć swoich, niespodzianość spotkania zaskoczyła go znienacka i odsłoniła wszystko brudne i mętne w tej twarzy, ukrywane pod maską pogody. Wyraz jej był ohydny. Oczy przeszywały mnie skośnem wejrzeniem, wązkie wargi, przycięte aż do krwi, wypowiadać się zdawały niemym wyrazem całą nienawiść jego, a chytre zmarszczki nagromadzone w koło powiek świadczyły, że nienawiść ta nie cofnie się przed niczem, że do celów swoich użyje każdego środka, choćby i najpodlejszego. Takim przeczuwałem hrabiego Herakliusza, takim po raz pierwszy ukazał mi się wówczas.
Widocznie nienawiść ta nie była bez przyczyny. Ten człowiek nic nie robił daremnie; musiałem krzyżować wszystkie jego plany. Próżno stawałem zawsze przed nim z odkrytą twarzą i piersią: on obrachować mnie nie mógł: stałem wyżej od niego o całą siłę uczuć moich, uczuć i pojęć nieznanych jemu. I znalazłem się na jego drodze, w chwili właśnie gdy wierzył żem był przy Laurecie, żem wraz z nią utonął w wirze karnawału.
Nie powitaliśmy się ukłonem nawet, ale jak dwaj nieprzyjaciele mierzyliśmy się krwawem okiem.
W końcu on pierwszy zbliżył się do nas i przemówił.
— Idalio, wyrzekł stłumionym głosem, niby nie zważając na mnie, późno już, chłodno; podaj mi rękę, chodź ztąd.
W głosie jego był rodzaj panowania, przemawiał do niej jak do dziecka. Idalia, zabłąkana myślą w przestworzach nieskończoności, była znać zupełnie bierną w życiu powszedniem; straciwszy ster swego istnienia, dała powodować sobą bez oporu. Dla niej już wszystko na świecie było obojętnem.
Ja nie puściłem jej ręki.
— Idalio, mówił dalej Herakliusz drżącym głosem, co znaczy przy tobie obecność pana Edwarda?
Nie zwracał do mnie mowy, nie chciał czy nie śmiał; imię moje nawet wymówił z wahaniem. Chciał podać jej ramię, chciał jej coś poszepnąć, nachylił się ku niej; ale Idalia, nie tracąc spokojnej powagi, odsunęła się i rzekła cichym, stanowczym głosem:
— Od tej chwili Edward jest narzeczonym moim.
Herakliusz stanął jak wryty. Po raz pierwszy boleść, boleść prawdziwa wyryła się na jego twarzy. Strącony ze szczytu nadziei swoich tem jednem słowem, nie miał już potrzeby, woli czy siły grać komedyi i zresztą na cóżby się to przydało? Nie miał już żadnej możności rozdzielenia nas. Odrzucił więc maskę jako niepotrzebną i z odkrytą twarzą stanął do walki.
— To być nie może, zawołał, topiąc w niej swe blade źrenice, to być nie może!
Idalia spoglądała na niego, nie pojmując cierpienia wyraźnego w twarzy i głosie. Nie badała nigdy tego człowieka, nie przypuszczała w nim tajemnic.
— Dlaczego to być nie może? zapytała spokojnie. On obraził mnie jednę; wolno mi zapomnieć i wrócić do przeszłości.
— To być nie może! powtórzył hrabia, blednąc i wspierając się ręką na rozłamie muru, jakby mu siły zbrakło. Idalio, ty tego nie możesz uczynić!..
— Dlaczego? spytała znowu z tymże samym automatycznym spokojem.
— To być nie może! pochwycił gwałtownie. Póki ja żyję, to nie będzie nigdy!
Księżniczka spoglądała na niego, zdziwiona tym wybuchem; jam milczał, czekając aż w chwili ślepego gniewu odkryje się lepiej jeszcze. Ludzie podobni rzadko tracą panowanie nad sobą, lecz wyjątkowo tracą je zupełnie; natura mści się w jednej chwili za lata zadawanego gwałtu.
— Czyż darmo lata całe czuwałem nad tobą, strzegłem cię, kochałem od kolebki prawie? I ty sądzisz że ja cię oddam w ręce jego spokojnie. Nigdy! nigdy!
Słowa te były wyraźne dla mnie, ale Idalia nie zrozumiała ich jeszcze, tylko w gniewnem ściągnięciu brwi, jego, w wyrazie twarzy przeczuwała coś złego. Cofała się od niego.
Herakliusz zapominał się coraz bardziej, jak gdyby myślą zgłębiał ogrom upadku swego.
— I ty sądzisz, powtórzył zbliżając się znów do niej, że dziś zbędziesz mnie tak jednem słowem.
Wyraz jego był groźnym prawie.
Idalia zbladła, patrząc w twarz jego.
— Byłeś zawsze dobrym dla mnie, wyrzekła w końcu; ja wierzę że zostaniesz nim zawsze.
— Mylisz się, zawołał hrabia z nieopisaną goryczą. Nie byłem dobrym nigdy. Kochałem cię!..
I zakrył twarz rękoma: to słowo wyrwało mu się gwałtem, boleśnie.
— Kochałeś mnie, powtórzyła Idalia wzruszona, kochałeś mnie i kochasz jak córkę...
Nie pojmowała znaczenia słów jego.
— Kochałem cię miłością, Idalio! Czyż nie możesz nawet zrozumieć tego? zawołał z wściekłością.
— Nie mów tak, nie mów, szepnęła trwożliwie odwracając oczy od niego, jakby nie chciała widzieć i słyszeć nic więcej.
Ale hrabia nie zdołał powstrzymać słów swoich.
— Kochałem cię, mówił dalej gwałtownie, od dnia w którym oddano mi cię w opiekę piękną, nieskalaną, żałobną. Od dnia tego stałaś się namiętnością moją. Ale byłem cierpliwym, oddawałem sobie sprawiedliwość, wiedziałem że taką jaką byłaś, pokochać mnie nie mogłaś, czekałem... Czekałem aż przyjdą boleści, zawody, aż zrażona życiem i światem, zwrócisz się do mnie i ocenisz wartość wiernego serca. I ty sądzisz żem czekał daremnie? Czy wiesz co działo się we mnie gdym ujrzał przy tobie Edwarda? czy wiesz jakie piekło katuszy ukrywał mój uśmiech w Maniowie? I ty sądzisz żem darmo tak cierpiał? Świat dzisiaj łączy nazwiska nasze i ma słuszność, to było celem mego życia. Świat dzisiaj zowie cię narzeczoną moją, czy wiesz o tem? Pamiętaj że choćbym miał go zabić, ty musisz być moją!
Mógł mówić długo i w bezsilnej wściekłości otwierać nam męty swego serca. Idalia nie była zdolną go usłyszeć. Słowa jego odejmowały jej wszystko to, na czem dotąd wspierała życie. Ostatnia nić wiary pękła w jej duchu, gdy zrozumiała jakiego człowieka i jakiego uczucia stała się ofiarą, gdy zrozumiała w końcu tę miłość i zdradę oplątującą ją jak brudna pajęczyna; którą tak niespodzianie zniweczyło przypadkowe spotkanie nasze.
Wyznanie jego było dla mnie tryumfem, a jednak spojrzawszy na Idalią, nie mogłem się niem cieszyć. Oczy jej przybrały znowu ten wyraz przerażenia, jakby wszystko na świecie wydawało jej się fałszem i zdradą. Rumieniec krwisty wybiegł na jej lice; jej dziewicza duma cierpiała, że tak nikczemnie kochaną być mogła. Wyznanie jego raziło ją jak hańba; ze wstrętem i trwogą spoglądała na niego szeroko roztwartemi oczami.
— Idalio, zawołałem, odgadując jej wrażenia, nie patrz tak, nie trwóż się życiem, nie oglądaj za siebie. Patrz w serce moje, na którem wesprzeć się możesz.
Ale nie zdołałem nawet zwrócić jej uwagi, odwołać myśli biegnących drogą swoją. Może wówczas pojmowała wyrządzoną mi krzywdę i długie pasmo zdrad i fałszów, któremi Herakliusz nas rozdzielił, uwidomiło się w jej pamięci. Mimo to jednak nie zwróciła się do mnie; serce jej zawiedzione, rozdarte, nie mogło się uspokoić. Blada, wpółmartwa, pogrążona w strasznej zadumie, ciążyła coraz bardziej na ramieniu mojem, jak ciało bez życia.
Hrabia zaślepiony namiętnością, nie widział sinych cieni łamiących się na jej twarzy, nie zrozumiał wyrazu jej spojrzenia. Sądził może że marna groźba jego wywołała jej przestrach. Ta nikczemna miłość jaką jedynie zdolny był uczuć, nie rozwidniła pojęć jego, nie rozszerzyła horyzontu myśli. On mógł kochać jej piękność tylko, bo tej jednej dosięgał miarą swoją. Jej duch, jej serce były dla niego tajemnicze, zaledwie domyślał się ich istnienia.
— Idalio, mówił nie odbierając odpowiedzi, nie naigrawaj się ze mnie. Znałaś mnie dotąd pokornym uległym; dziś lękaj się gniewu mego, lękaj się zemsty!..
Chciał zbliżyć się do niej, alem ja stanął między niemi; jedną ręką wspierając Idalią, drugą zasłoniłem ją od dotknięcia jego, jak od jadowitego gadu.
— Czy nie widzisz pan, wyrzekłem, że księżniczka nie zdoła cię usłyszeć. Kogo chcesz przestraszyć groźbami swemi? Ja się ich nie ulęknę i gotów jestem zawsze i wszędzie odpowiedzieć na nie.
Te ostatnie słowa wymówiłem tak, by Idalia ich nie dosłyszała. Nie dowierzałem jej zamyśleniu, lękałem się jakiembądź uczuciem wstrząsnąć znowu jej duszę zbolałą.
— Idalio, szepnąłem, nachylając się jej do ucha prawie, Idalio! nie lękaj się niczego; jesteś ze mną, z pod mojej opieki nikt cię wydrzeć nie potrafi.
— Jak tu straszno! wyrzekła, oglądając się w koło z dreszczem trwogi, jak tu straszno!
I przymknęła oczy, jakby przed rzeczywistością uciec chciała.
— Idalio moja! wołałem, cisnąc do ust jej zimne dłonie.
— Ja już niczyja, Edwardzie, odparła otwierając mdlejące powieki i spoglądając na mnie i na Herakliusza z grobowym spokojem.
Próżno łudzić się chciałem: w jej głosie; w jej oczach, w jej słowach czytałem straszną przepowiednię.
Z kolei nachyliłem się do hrabiego, który blady, z zaciśniętemi usty, stał o kilka kroków.
— Patrz, zabiłeś ją! szepnąłem w rozpaczy.
Wyraz piekielnej zemsty zabłysnął w jego oczach.
— Ona nie będzie twoją! zasyczał.
Może w tej chwili chciał żebym wybuchnął, kiedy śmiał drażnić mnie i urągać słowem podobnem. Czułem się zdolnym w proch go zetrzeć. Alem zapanował nad sobą; rachunek nasz zostawiłem na później. Gdziekolwiek on będzie, zemsta moja go nie minie. Ten człowiek do mnie należy; ale teraz jam należał do Idalii. Chwiejąca się zaniosłem prawie do powozu, który czekał na nią, i od tej chwili rozpocząłem walkę rozpaczną z widmem śmierci, które mi ją wydrzeć usiłuje.
Czyż zdala od tego człowieka, co był złym duchem jej młodości, nie zdołam wrócić jej wiary i woli do życia? Czyż serce jej nie potrafi już ulubić ziemi, na której chcę jej stworzyć raj rozkoszy? Czyż siły jej są już niepowrotnie stargane? To być nie może bym ją utracił. A jednak gdy spoglądam na jej białe czoło, na lice bez krwi, zdaje mi się że tulę w objęciu martwe ciało tylko. Gdy spotkam wzrok jej pogodny i smutny jak niebo, czuję że ta istota do niego należy.
To nie ona sama, Albino, leży na balkonie w białej szacie, otoczona kwiatami; to serce moje kona z nią razem niepowrotnie; to przyszłość moja cała, to zbawienie rozgrywa się wraz z jej życiem. Ja nie wiem już czem jestem, czem być mogę bez niej, szaleńcem czy potępionym, ale już nie człowiekiem.
W każdym razie napisałem do Jana, wezwałem go tutaj. Godzina walki pomiędzy mną a Herakliuszem nadejść musi.




LIST XXVI.
EDWARD DO ALBINY.

Sprawiedliwość rządzi ludźmi, Albino. Spiorunowany schylam przed nią głowę, bo czyny szaleństwa obracają się przeciw szaleńcom. Sprawdza się straszne potępienie: kto zasiał wichry, będzie zbierał burzę.
Czy pamiętasz owe Laurettę, czy pamiętasz tę przelotną burzę rozpaczy, która wplątała ją w życie moje? Od chwili gdym odnalazł Idalią, nie chciałem jej już widzieć zapomniałem prawie że istniała, że może kiedyś zmysły moje ukochały jej piękność. Od owego spotkania na koloseum, nie wróciłem więcej do swego mieszkania. Nająłem w pałacu Rospigliosi jakąś izdebkę pod strychem, by być tylko bliżej Idalii. Strzegłem ją od każdego wzruszenia, strzegłem szczególniej od wpływu i widoku hrabiego. Otaczający ją musieli mnie słuchać, rozkazywałem z piekłem w oczach. Du Barlette drżała przedemną. Odrzuciłem na bok wszystkie światowe względy, wszystko co ludzie powiedzieć lub myśleć mogli: szło o jej życie. Chciałem zrazu wywieźć ją z Rzymu: wzbraniała się, nie miała siły; to miasto ruin oczyniało ją czarem swoim. Zwołałem najbieglejszych lekarzy: nie mogli znaleźć lekarstwa na chorobę bez nazwy, której siedlisko nie było w ciele. Odeszli wstrząsając głową.
Ja jednak nie traciłem nadziei i przy fotelu na którym spoczywała Idalia, przykuta dziwną niemocą, zapominając o świecie całym czuwałem niezmordowanie.
Tak dnia jednego byliśmy na balkonie. Balkon wychodził na rodzaj dziedzińca, pełnego kwiatów, posagów i fontan bijących. Idalia słuchała ich szmeru i dnia tego wydawała mi się mniej bladą, bardziej żywą, bardziej myślą na ziemi.
Nachylony nad nią, zapatrzony, pytałem półgłosem.
— Wszak lepiej ci dzisiaj? nieprawdaż?
Szukałem nadziei: ona zrozumiała to widać i smutnie wstrząsnęła głową.
Wzrok jej błądził po niebie bez chmury, po drzewach i krzewach wydających wonie upajające i odetchnęła silniej, jakby pierś jej spragnioną była powietrza.
— Jak tu pięknie w tym kraju słońca! wyrzekła jakby sama do siebie. Pochowajcie mnie tutaj, Edwardzie, wśród róż i cyprysów, wśród oliwnych gajów; tu dajcie mi leżeć spokojnie.
— Nie mów tak, zawołałem. Więc świat ten tak piękny, tak rozkwitły, nie ma już dla ciebie ponęty żadnej?
— Kocham go tem więcej, że go opuścić muszę, odparła z nieporównaną słodyczą w głosie, jakby ranę zadaną słowami złagodzić chciała, — kocham go tak samo jak ciebie, Edwardzie.
— Czy masz sumienie chcieć mnie porzucić! mówiłem rozżalony, wstrzymując łzy, które gwałtem zalewały mi oczy, drżały na rzęsach i paliły źrenice.
Ale ona nie zdawała się zwracać uwagi na to; duch jej kołysał się w napowietrznej sferze ciszy, jasności; tylko na ustach położyła mi palec alabastrowy, jakby prosząc bym jej nie przerywał myśli i marzeń. Ukląkłem przy niej, a ona blade ręce przesuwała mi po włosach, pochyliła się nad mojem czołem i po raz pierwszy w życiu dotknęła go zimnemi usty.
Zadrżałem z rozkoszy i trwogi, bo to nie był pocałunek kochanki, to nie był pocałunek prawie, ale jakieś pożegnalne dotknięcie ulatującego ducha.
— Lepiej jest tak jak jest, szepnęła. Ja nie mogę żałować życia; tak mi błogo umierać, a przecierpiałam tyle!...
— Nie cierpiałabyś już dzisiaj, mówiłem z pękającem sercem, jabym ci nie pozwolił cierpieć.
Uśmiechnęła się tajemniczym, znękanym uśmiechem.
— Nie mówmy o tem co być mogło rzekła poważnie, widocznie zbierając siły; to już dzisiaj jest niepodobieństwem.
— Czemu? czemu? zapytałem.
— Dla mnie już niema szczęścia na ziemi, mówiła. Wierzę iż je znajdę po za nią. Rozłączyć się musiemy, ale nie na długo.
— Czy sądzisz żebym mógł przeżyć ciebie? zawołałem.
Spojrzała na mnie trwożnie, błagalnym wzrokiem.
— Edwardzie, szepnęła siląc się na uśmiech, ty usłuchasz prośby mojej, nieprawdaż?
— Prośby? powtórzyłem. Mów, rozkazuj, powiedz co cię na świecie zatrzymać, ucieszyć może!
Wahała się chwilę jakby lękała się przerazić mnie, i odjąć nadzieję, jaką źle zrozumianemi obudziła słowy.
— Przysięgnij że spełnisz prośbę moję, powtórzyła.
Łzy migotały w jej zamglonych oczach, ręce złożone podnosiła ku mnie. Zrozumiał że żądać będzie ofiary ciężkiej, ale mógłżem jej odmówić?
— Przysięgam, odparłem złamanym głosem, że wola twoja jest i będzie zawsze dla mnie świętą. Ale Idalio nie żądaj niepodobieństwa.
Wzrok jej się rozradował.
— Edwardzie, wyrzekła miękko, głosem dziecinnej prawie prośby, przysięgnij mi że żyć będziesz po śmierci mojej, że nie targniesz się nigdy na życie swoje; przysięgnij, bo inaczej zatrujesz mi słodycz tych chwil ostatnich, goryczą śmierć zaprawisz, a mnie tak spokojnie, tak błogo!
Umilkła i patrzyła bacznie i prosząco w czoło moje, po którem przechodziły chmury myśli nawalnych.
Chwilę pasowałem się sam z sobą: ale ona zwyciężyła mnie jak zawsze. Przysiągłem. Dłoń jej z wdzięcznością spadła w ręce moje. Nie miałem już słów: oddałem jej więcej niż życie. Pomiędzy nami stała się uroczysta cisza, wśród której serca nasze przemawiały jedne, a uczucia nie mogły sformułować się w słowa.
W tej chwili głośny okrzyk dał się słyszeć na dziedzińcu, mięszając dziwnie myśli nasze.
Oboje zadrżeliśmy, zbudzeni z marzenia i spojrzeli na dół.
Na dziedzińcu stała Lauretta, z obłąkanem okiem, z rozwianemi włosami, śmiejąc się, śpiewając i płacząc naprzemian. A ja, jak gdyby uderzony gromem, nie mogłem poruszyć się z miejsca, by ta biedna, obłąkana dziewczyna nie zobaczyła mnie, nie poznała.
Ręka Idalii ścisnęła mnie gwałtownie, konwulsyjnie.
— Edwardzie, zawołała, to ta sama dziewczyna którą widziałam z tobą.
Na ten głos, na to imię, Lauretta podniosła głowę, spojrzała w górę, poznała mnie i oczy jej ożywił wyraz dzikiej radości. Załamała ręce nad głową i wyciągnęła je ku mnie.
— Edoardo! Edoardo! wołała, znalazłam cię w końcu. Mówili mi że ciebie już niema, ja nie uwierzyłam; mówili żeś ztąd wyjechał, nie uwierzyłam; mówili...
I tu zastanowiła się chwilkę, jakby zbierała uciekające myśli. Przytomniejszem okiem powiodła w koło, ale wzrok jej osmutniał nagłem przejściem, właściwem obłąkanym.
[1] — Ty przestałeś mnie kochać, zawołała smutnie, tyś nie kochał mnie nigdy. Pamiętam, usłyszałam, biegłam za tobą... na Koloseum... I rozśmiała się dziko... Czy to prawda Edoardo mio?
Pragnąłem by się ziemia rozstąpiła podemną, by się sklepienie nieba zwaliło, a nie mogłem ruszyć się z miejsca; ręka Idalii lodowata, zaciśnięta, przykuwała mnie obok siebie na balkonie. Bez słów, głosu i myśli czekałem co dalej wypadnie, niezdolny kierować wypadkami, nie mogąc obronić jej ni siebie, zwyciężony. Czyny moje powstawały przeciwko mnie, szaleństwa myśli wkraczały w dziedzinę faktów; przyszła na mnie chwila osłupienia ducha, w której traciłem pamięć i świadomość siebie. Czułem tylko że coś okropnego ciąży na mnie.
Lauretta zaczęła śpiewać jednę z dawnych piosenek swoich; ludzie gromadzili się w koło niej, a nikt nie myślał wyprowadzić jej ztąd, wziąć w opiekę. Patrzyli na nią z głupią ciekawością gminu.
Miała na sobie świąteczne szaty podarte, powalane, zmienione w łachmany, a jednak znać było ich pierwotne kolory; tak samo na jej duchu zmąconym, rozbitym, widna była pierwotna barwa niewinności, kochania. Kobiety litowały się nad nią, zowiąc „povera inna morata“, mężczyźni żałowali jej młodości, dzieci śmiały się z dzikich śmiechów ze słów pomieszanych, z urywanych śpiewów.
Z tem wszystkiem ona była dziwnie piękną, tylko straciła człowieczeństwo. Ruchy jej były ptasie i zwierzęce; lekka jak sarna, chybka jak jaskółka, zachwycała i zrażała razem. Myśl kołatała się po jej główne, jak ster na rozbitym okręcie; nie władała nią, ale była owładniętą. Jest coś strasznego w tem przeinaczeniu zasadniczych warunków bytu. Imię moje powracało co chwila na jej usta; wymawiała je ze łzami i śmiechem, z pieszczotą i rozpaczą naprzemian.
Byłbym dał życie, by uchronić Idalią od tego widoku.
— Na miłość Boga, chodź ztąd, wyrzekłem zaledwie słyszalnym głosem, podając ramię Idalii, obejmując ręką jej kibić, by łatwiej powstać mogła.
W tej chwili przez tłum domowników zgromadzonych około Lauretty, przecisnął się wysoki starzec. Wiatr rozwiewał resztki jego srebrnych włosów, twarz jego blada i wychudzona, przedstawiała zaledwie cień dawnej istoty. Przeczułem w nim więcej niż poznałem Andrea; od czasu gdym go widział, przybyły mu lata całe.
Naraz ujrzałem się otoczony wszystkiemi ofiarami szaleństw moich; one razem powstawały przeciwko mnie. Cokolwiek ukochałem, czegom dotknął złamałem i zniszczyłem w koło siebie. Czułem to, i przygnębiony pojęciem win własnych, stałem w miejscu, gromem sprawiedliwości przybity.
Nie mogłem uprowadzić Idalii.
Tymczasem Andrea zbliżył się do córki.
— Lauretto, Lauretto, mówił biorąc jej ręce i przytulając ją do siebie.
Dziewczyna spoglądała na niego pięknemi, obłąkanemi oczyma.
Ona ciągle patrzyła na niego, nie rozumiejąc słów.
— Nie, nie, wyrzekła, potrząsając głową, tyś nie Edoardo, tyś niepodobny do niego.
Dla niej mój obraz przysłonił świat cały, zatarł wszystkie inne rysy.
— Chodź ztąd, mówił Andrea, chcąc wyprowadzić ją z tego miejsca, bo nie wiedział jeszcze co ją tu przykuwało.
Ale ona z dzikim krzykiem wyrwała się z rąk jego, i zwracając się ku mnie, wyciągnęła ręce, czepiając się filarów, jakby ją gwałtem z miejsc tych oderwać chciano. I tak stała z rozwianym włosem, z wyrazem miłości na bladej twarzy, pół anioł, pół Eumenida.
Andrea poszedł za kierunkiem jej oczów, ujrzał nas na balkonie, i rysy jego szlachetne, zbolałe, przybrały wyraz straszny. Rękę wyciągniętą podniósł groźnie w górę, jakby przeklinał i wzywał pomsty nieba na sprawcę nieszczęścia swego; usta jego ściśnięte nie wyrzekły słowa, gniew i żal zbierały się w oczach, nadawały im moc zabójczą. Oczy jego, jak dwa sztylety, utkwione były we mnie, w Idalii.
Na nią niewinną spadły grzechy moje. Zachwiała się i jęknęła cicho. Świat cały zmroczył się przedemną. Lauretta, Andrea znikli mi z oczów; widziałem tylko Idalią. Głowa jej biała jak marmur opadła na piersi, usta wpół otwarte były sine, oczy się przymknęły i ręka w której trzymała dłoń moję rozwarła się i zwisła bezsilna.
Zrazu nie mogłem pojąć strasznej rzeczywistości. Jak szalony porwałem ją w ramiona: martwe ciało przełamało mi się w rękach, ciemne włosy rozsypały się na mnie i zasłały ziemię. Poniosłem ją w głąb pokoju, położyłem ostrożnie na sofie, jak dziecię uśpione. Nie wierzyłem, nie mogłem wierzyć, by ten cichy jęk był ostatniem tchnieniem. Trzeźwiłem ją, wołałem, oblewałem palącemi łzami jej twarz przezroczystą, jej usta okolone w śmierci nawet tym cichym uśmiechem męczeństwa; zanim zrozumiałem że dla mnie skończyło się już wszystko.
I teraz, gdy piszę te żałobne słowa, ja sam dobrze nie pojmuję ich dźwięku, nie pojmuję dobrze ni tego co jest, ni tego co będzie. Jakie miejsce dla mnie bez Idalii pozostało jeszcze na ziemi, dla mnie, który przysiągłem jej że żyć będę?




LIST XXVII.
EDWARD DO ALBINY.

Wczoraj na wieczny spoczynek, wśród spiekłej kampanii rzymskiej, odprowadziłem zwłoki Idalii. Tu pochowaną być chciała, w krainie słońca, wśród róż, cyprysów, i oliwnych gajów. Posadziłem na jej grobie róże, cyprysy. Stało się podług jej woli; słońce świeci jasno, rażąco, niemiłosiernie nad jej mogiłą!..
Wracałem do miasta w stanie który ci trudno opisać. Słońce padało mi prostopadle na głowę i paliło mózg. Krew rozpalona krążyła mi w żyłach. Świat ten rozkwitły zdawał mi się urągowiskiem, wszystkie twarze, wszystkie uśmiechy przybierały dla mnie wyraz szyderczy. Szedłem prosto przed siebie jak obłąkany; ból we mnie przemienił się w ogień, nienawiść kipiała, szukając pastwy, — gdy nagle szatan zapewne postawił mi na drodze istotę zapomnianą oddawna, pierwszą sprawczynię nieszczęść moich.
W oknie jednego z pałaców na Corso stała Helena poznałem ją od razu. Czego chciała tutaj ta kobieta o złowrogiem spojrzeniu, jak śmiała znaleźć się na drodze mojej i zjawić się w chwili podobnej? Naraz cała przeszłość stanęła mi w myśli, wszystkie bóle odżyły w sercu, istota moja cała zawrzała. Podniosłem na nią oczy i ujrzałem ramiona z paryjskiego marmuru, te bogate sploty kruczych włosów, i zdało mi się że widzę na jej ustach ów pocałunek Judasza. Jak szalony wbiegłem do pałacu w którym się znajdowała i nie zatrzymałem się aż przy niej. Wiódł mnie jakiś instynkt niemylny.
Na mój widok uśmiech skonał na jej ustach; znać wzrok mój był wymownym bardzo, bo powstała drżąca i cofnęła się ku drzwiom.
Stanąłem przed nią i chwytając jej ręce, zmusiłem by pozostała.
— Czego chcesz odemnie? zapytała z przerażeniem, które próżno starała się ukrywać..,
— A ty czego chciałaś wówczas w górach? pamiętasz? odparłem, cisnąc jej ręce gwałtownie i topiąc w niej krwi spragnione spojrzenie, bo brała mnie piekielna pokusa pomszczenia na niej wszystkiego, co przecierpiałem, co przecierpieć kazałem. Byłem w jednej z tych chwil, w których spełniają się zbrodnie, traciłem panowanie nad sobą, a ta kobieta piękna, żyjąca, wobec żałoby mojej zdawała mi się wyzwaniem. Źrenice moje zapalały się, mgliste obłoki krwi przesuwały się przed niemi, wzrok błędny toczyłem w koło, jakby szukając narzędzia śmierci. Jak raz na stole leżał sztylet ozdobny, rodzaj wschodniego klejnotu, którym bawiła się Helena, przecinając nim kartki książek. Opierającą się przywlokłem do stołu i chwyciłem za sztylet.
Kobieta krzyknęła przeraźliwie, była bladą jak płótno.
— Edwardzie! Edwardzie! wołała przerywanym głosem, wijąc się w rękach moich, ty mnie nie zabijesz!.. To nie jam winna!..
— Chcę cię zabić, mówiłem nieprzytomny, jak ty zabiłaś szczęście moje. Ona umarła, ty zasłużyłaś na śmierć
Osunęła się na kolana pół martwa uderzając czołem o nogi moje.
— To nie jam winna, powtórzyła w śmiertelnej trwodze, Herakliusz...
— Herakliusz? co wiesz o nim? przerwałem i w tej chwili zemsta moja, jak zwierzę rozżarte, porzuciła tę nikczemną kobietę, a zwróciła się do hrabiego. Mów, mów prędko!
— On sprowadził mnie do ciebie, on ułożył to spotkanie, to pożegnanie, wszystko, wszystko. Byłam tylko narzędziem w jego ręku; przebacz mi!
Odrzuciłem ją od siebie ze wstrętem: W tej chwili ta podła istota nie zdała mi się nawet godna dotknięcia mego.
Kobieta, pozbawiona podpory rąk moich które trzymały ją gwałtem, padła na ziemię, omdlała. Nie spojrzałem na nią nawet i odtrąciwszy nogą jej ciało, leżące mi na drodze, wyszedłem jak burza, szukając jego.
Jeśli w myśli mojej pozostała kiedy jaką wątpliwość usunęły ją słowa Heleny; teraz człowiek ten był potępionym stanowczo. Przeczucia moje były słuszne, a jakkolwiek przypuszczenia szły daleko, fakta przeniosły je jeszcze. Ta myśl uspokoiła mnie niejako; teraz widziałem jasny cel przed sobą. Rozwaga wróciła mi naraz i gdym doszedł do mieszkania Herakliusza, byłem chłodny i nieubłagany jak przeznaczenie.
Kazałem zameldować się hrabiemu; był w domu. Znając mnie musiał czekać tych odwiedzin i przygotować się na nie.
Przyjął mnie natychmiast ze zwykłą sobie wytworną grzecznością. I jam dostroił się do tej miary.
Hrabia pierwszy zabrał głos; widząc że nie zajmuję wskazanego mi krzesła, wyciągnął do mnie rękę.
— Panie Edwardzie, wyrzekł głosem któremu chciał nadać dźwięk sympatyczny, dotknęło nas wspólne nieszczęście. W obec jej mogiły zapomniejmy o przeszłości, bądźmy przyjaciółmi.
Przyglądałem mu się bacznie: twarz jego żółtszą była niż zwykle, dojrzałem na niej źle ukryty dreszcz trwogi i rozradowałem się w głębi ducha. Ten człowiek nie był zabitym moralnie, nie był zrozpaczonym jak ja; straciwszy ją, odsnował znowu zerwaną nić żywota, zdolnym był jeszcze pragnąć i używać. Zemsta moja była zupełną; on się mnie lękał.
— Panie hrabio, odparłem chłodno, cofając rękę, nie jestem, nie będę nigdy przyjacielem twoim. Pomiędzy nami leży rachunek krwi. Milczałem pókim miał nadzieję, bo życie moje należało do niej. Dzisiaj przyszedłem upomnieć się o przeszłość. Wiem wszystko. Widziałem nawet Helenę.
Usta jego poruszyły się, chciał przemówić, ale nie uczynił tego; zrozumiał że słowo każde daremnem będzie. Na czole mojem była nieubłagana stanowczość i twarz jego pokryła się trupią bladością, ale odzyskał szybko panowanie nad sobą.
— Jak pan chcesz, odparł, usiłując zdobyć się na dawną wykwintną niedbałość; podobnych rzeczy nie odmawiam nigdy. Przyślij mi pan swoich sekundantów, a ja ze swojej strony uprzedzę moich przyjaciół. Pozwól sobie tylko zrobić uwagę, że świat pytać będzie o przyczyny zajścia naszego; świat wyrzuca ci wiele rzeczy i jedno wiecej dorzuci potępienie.
Miał słuszność; dzięki faktom i uczuciom których nie pojmowano, dzięki dumie mojej, a może i zręczności rozsiewanych potwarzy, byłem zgubiony w opinii. Cokolwiek uczynić mogłem, potępiano mnie z góry. Poszepty te dochodziły aż do mnie nawet, ale cóż mi to znaczyło?
— Panie hrabio, wyrzekłem, świat nie wie o tem co zaszło pomiędzy nami. Obraza była tajemną, niech i zemsta nią pozostanie. Ja nie chcę zwykłego zadośćuczynienia marnym pojęciem obrazy lub honoru. Porzućmy próżne udawania. Obadwaj nienawidzimy się, jeden drugiemu ustąpić powinien, nie z drogi, ale ze świata. Ja żądam pojedynku na śmierć i życie; niech los rozstrzygnie kto z nas umrzeć powinien.
Hrabia wzdrygnął się mimowoli.
— A jeślibym odmówił? odparł zwolna. Mylisz się pan, ja nie mam nienawiści do pana. Przyjmuję zwyczajny pojedynek, ale mam prawo odrzucić twoje warunki. To szaleństwo!
Zbliżyłem się do niego, stanąłem naprzeciwko i patrzyłem mu prosto w oczy.
— Domyślałem się tej odpowiedzi, wyrzekłem, i dlatego przyszedłem tutaj osobiście. Ja pana zmuszę popełnić to szaleństwo.
— A to jakim sposobem? zapytał cofając się.
— Prostą logiką, której pan masz wiele.
— Słucham, mówił hrabia, coraz widoczniej zmieszany.
— Ja nie mam już nic do stracenia; śmierć moja jest jedyną szansą życia jaka panu zostaje, bo inaczej, jeśli odmówisz mi pojedynku jaki proponuję, gdziekolwiek będziesz, zabiję cię lub zabić każę.
Są postanowienia, które nie potrzebują zapewnień ni przysiąg, których prawdę czyta się w oczach. Hrabia zrozumiał to i pokonany, poddał się losowi.
— Przyszlij mi pan sekundantów, odrzekł głucho, przyjmę każde warunki.
Za kilka dni załatwię ostatnią czynność która mnie tu wiąże. Czekam na Jana, ale jeżeli opóźni swój przyjazd, ktokolwiek inny zastąpić go musi. Za kilka dni Idalia musi być pomszczoną, lub ja żyć przestanę. Albino Albino, kto mnie powie czego szukam w tym pojedynku, krwi jego, czy własnej śmierci; bo ja tego sam nie rozumiem. Od czasu rozmowy mojej z Herakliuszem, spadł na mnie spokój ciężki, grobowy.




LIST XXVIII.
JAN DO ALBINY.

Z niepokojem wzrastającym co chwila jechałem do Rzymu. List Edwarda był krótki, ale naglący; było w nim cos przypominającego testament. Rzuciłem wszystko, i na wezwanie jego dążyłem noc i dzień, bo znając charakter brata, lękałem się wszystkiego
Przybyłem tu późno w nocy i zaraz udałem się do mieszkania jego. Szukałem go długo, aż wreszcie w nędznem poddaszu pałacu Rospigliosi znalazłem Edwarda. Albino, nie poznałabyś brata; cierpienie strawiło tę kwitnącą młodość, pochłonęło ten umysł lotny, głęboki. Ten spragniony biesiadnik życia, któremu szranki świata były zbyt ciasne, marzeniem obejmujący nieskończoność, dziś pogrążony w strasznej zadumie, zdaje się martwy na wszystko co go otacza.
Powitanie jego było dziwne; przyjął mnie nie jak brat brata, ale jak obcego człowieka, potrzebnego mu tylko w załatwieniu sprawy stanowczej. Nie było wylania, nie było skargi, nie wymówił nawet imienia Idalii. Oczy jego są suche, wargi przycięte, słowa urywane. Wyraźnie uczucie istnieć w nim przestało; pozostała tylko bystrość sądu, logika rozumu, a wszystko skierowane do jednego celu, do pojedynku z Herakliuszem.
Wprawdzie człowiek ten wyrządził mu wiele złego, ale złe to już niepowrotne. Próbowałem przełożyć mu to. Nie słuchał mnie nawet.
— Jeśli nie chcesz, wyrzekł, pośredniczyć mi w tej sprawie, znajdę kogo innego; w takim razie szkoda twojej drogi.
— Edwardzie, odparłem, sądziłem że twoje serce potrzebuje bratniego serca.
Chciałem zbliżyć się do niego, otworzyć mu ramiona, przerwać tę straszną ciszę, w której sądziłem że zamyka ból swój jak w warowni.
Patrzył na mnie długo w milczeniu, próbował oddać mi uścisk, ale byłto tylko ruch automatyczny; ramiona jego opadły bezsilne, rysy nie straciły sztywności. Nie mogliśmy zbliżyć się uczuciem.
Starałem się przemówić do rozumu. Znasz pojęcia moje o tem strasznem złem socyalnem, o tym zabytku średniowiecznym, — o pojedynku. Są położenia, w których fałszywe pojęcie honoru nakazuje we krwi zmyć obelgę, jak gdyby obelga niesprawiedliwa nie zwracała się sama przeciw temu co ją wyrządził, jak gdyby słuszną cokolwiek w świecie zatrzeć mogło. Ale trudno pojedynczemu indywiduum walczyć z przesądem ogólnym i przyjmować na siebie brzemię najgorszego z posądzeń — tchórzostwa. Tak wysokiej cywilnej odwagi nie śmiałbym wymagać od nikogo, kto wie czy nawet sambym się na nią zdobył. Ale tu położenie było inne zupełnie. Pomiędzy Edwardem a Herakliuszem była nienawiść tylko. Prawa ludzkie nie mogły żądać ofiary krwi za tajemne zdrady, za ukryte podłości, zemsta zaś była wątpliwą, bo w ręku ślepego trafu. A jednak niezłomna wola brata zwyciężyła niechęć moję; ten człowiek dzieckiem jeszcze rządził wszystkiem co go otaczało. Jako sekundant jego, musiałem udać się do hrabiego, musiałem podać dzikie nieledwie warunki. Jeden pistolet tylko ma być nabity; przeciwnicy przykładają sobie nieledwie broń do piersi. Ku zdziwieniu memu sekundant Herakliusza przystał na wszystko bez wahania.
Położenie Edwarda względem świata jest bardzo fałszywe; głos ogólny oskarża go o nieszczęście i śmierć księżniczki, a szaleństwo jego podnosi do miary zbrodni. Ciche szepty i głośne potwarze wybuchają ze wszech stron, ująć ich niepodobna. Fałsze osnuto na tle prawdy, wydarzenia i nazwiska rzeczywiste pomieszano z urojonemi faktami. Świat i ludzie, nad którymi dumnie górował Edward wyższością swoją, sprzysięgli się przeciw niemu, zarzucając go lilipuckiemi, ale niemniej dotkliwemi pociski. Jeden Herakliusz milczy; trudno odgadnąć myśli człowieka, ale postępowanie jego ma pozór otwartości i szlachetności nawet. Ja sądzę że rozpacz zaślepia Edwarda. Człowiek ten mógł być przeciwnym zamiarom jego, wszakże sam tego nie taił, ale pasmo zdrad i fałszów które mu brat mój zarzuca, zdaje mi się urojeniem chorobliwej wyobraźni. Sądzę że Herakliusz jest niezdolny do podstępu, do zdrady, i ubolewa nad potwarzami, które zdają się pastwić nad Edwardem.
Nie wiem czy brat mój wie o tem wszystkiem. Pogrążony w ponurem milczeniu, nie zwraca uwagi na świat otaczający. Potwarz nie zdaje się go dosięgać, współczucie łagodzić; ma zmartwiałość skały, nieporuszoność posągu. Jedną myślą wiążącą go z realnym światem jest ten nieszczęsny pojedynek; tutaj odzyskuje dawną energią i siłę woli.
Wszystko to smutne nad wyraz, Albino. Jestem tutaj jak na węglach rozżarzonych; nie mogąc wstrzymać szaleństwa, muszę być świadkiem jego i współuczestnikiem muszę patrzeć na ruinę tego życia, które marzyłem tak ja snem, tak pięknem. Bo próżnoby się było łudzić: Edward jest człowiekiem zgubionym; zwycięzca czy zwyciężony, niema już dla niego drogi powrotu. Widzę to w jego oczach, widzę w przystygłej twarzy. Zdaje mi się żem tutaj pogrążony w zły sen fantastyczny; pragnę powrócić do zajęć moich, wypocząć w kole uczuć cichych, rodzinnych. Czemuż przynajmniej ty nie możesz być przy Edwardzie? Sądzę że ze wszystkich na świecie, z rodziny całej, wy najbliżsi byliście sobie. Pojęcia twoje równie jak i jego, tonęły w nieskończoności, oboje odrzuciliście powszednie koleje życia i na samotnych ścieżkach krwawili stopy i ręce. Ciebie zbawiły obowiązki i miłość rodzinna, choć nie wiem czyś znalazła wszystko za czem tęskniło serce. Harda dusza twoja nie zniży się nigdy do skargi, do zwierzenia. Wiem to tylko, że czysta i szlachetna, wytrwałaś w próbie życia, umiałaś kochać, cierpieć i przebaczać.
Bywaj zdrowa, droga siostro moja!




LIST XXIX.
EDWARD DO ALBINY.

Ostatni raz może odzywam się do ciebie, Albino, i ostatnią noc może którą mam przebyć na ziemi, poświęcam tobie, siostro moja, siostro ze krwi, z ducha i serca! Jutro o szóstej z rana pojedynek mój z hrabią, jutro ja lub on żyć przestaniemy. Chwila przedśmiertna jest zawsze ważną chwilą; wszystkie koleje życia streszczają się w myśli, przeszłość cała przeciąga przez pamięć smutnym korowodem. Fałsze i półprawdy, któremi chcieliśmy kiedykolwiek uśpić sumienie i osłonić rzeczywistość, znikają z umysłu, a błędy i szaleństwa występują z przerażającą nagością. Albino, jakkikolwiek będzie rezultat jutrzejszego pojedynku, życie moje już jest skończone, wszystko ludzkie skonało we mnie razem z Idalią; to co pozostało, nie warte wspomnienia nawet. Materyalna istota moja przetrwać może i błąkać się po świecie długie lata jeszcze, ale to nie będzie już moje rzeczywiste ja, Albino, bo ono leży pochowane pod jej słoneczną mogiłą. Czuje to po oschłości serca, po pustce myśli, po braku boleści nawet; wszystko we mnie zamarło i zniszczało pod strasznem tchnieniem nieszczęścia.
Widziałem Laurettę obłąkaną, jej ojca konającego z boleści i patrzyłem na to suchem okiem, nieporuszonem sercem; nie obchodzili mnie już ci ludzie i ich cierpienia.
Świat odwrócił się odemnie ze wzgardą, nazwa mordercy i uwodziciela przylgnęła do mnie.
Potępił mnie brat własny, lecz cóż mi to znaczy? Niema już bólu coby znalazł echo w piersi mojej, żadne wesele rozradować jej nie zdoła. Ja już jestem umarłym, Albino.
Życie moje było bezużyteczne i szkodliwe. Szedłem ślepo za wolą chwili, za fantazyą ciała, za kaprysem wyobraźni; jak bezmyślne dziecko, rwałem wszystkie kwiaty życia niezmordowaną dłonią, chociaż one więdły mi w ręku. Przeszłość cała powstała przeciwko mnie, w chwili gdym chciał jej zapomnieć, oskarżyła mnie i stanęła w poprzek życia.
Jam nie winien złego za które mnie potępiają, a jednak nie mogę powiedzieć z poetą tego wielkiego słowa: „Jam czysty.“ Wśród rozbicia wszystkich nadziei, nie pozostało mi na pociechę przeświadczenie o niewinności mojej. Oto masz spowiedź mego życia, Albino, smutną ale sprawiedliwą spowiedź spiorunowanego człowieka.
Posyłam ci ten list, bo cokolwiek przyniesie jutro, nie mam w nim nic do zmienienia. Co mówię jutro!.. Już blade promienie świtu rozjaśniają niebo, słońce wschodzi po za łańcuchem gór sinych, zamykających widnokrąg smutnej Kampanii rzymskiej. Świat powoli budzi się do życia; ptaki śpiewają poranną nutę; jaskółki fruwają około gniazd swoich; marmury fountan rumienią się blaskiem jutrzenki; wielka biała najada, nachylona nad konchą wody, zdaje się wyciągać w mgle porannej piękne członki, niby zbudzona ze snu promieniem słońca. Patrzę na to z okna izdebki mojej i nie mogę nawet odnaleźć w sobie tego uczucia, które kiedyś radowało mi serce pięknością natury, źródło wrażeń zamarło we mnie, pamiętam tylko że piękno istnieje, ale uczuć go już nie potrafię.
Ogarnęła mnie straszna obojętność. I cóż mi znaczy przyszłość, co walka ślepego losu, który za chwilę ma stanowić o życiu mojem? Nienawiść, rozpacz nawet, którą powodowany wywołałem ten pojedynek, przeminęła już. Spełnię go jako dług przeszłości, jak ślub uczyniony bogom, w których wierzyć przestałem. Jeżeli w sercu mojem pozostało jeszcze jakie uczucie, to zazdrość dla tych co spoczywają spokojnie pod mogiłą z darni, to pragnienie cichego, nieprzespanego snu śmierci.
A jednak są przeczucia niemylne. Albino, bądź spokojna o mnie; ja wiem że to wschodzące słońce ujrzy śmierć jego i moje niepragnione zwycięztwo. Ja nie umrę, może dlatego że umrzeć pragnę, a jej wola trzyma mnie, na ziemi.
W każdym razie, na dni kilka czy na wieczność całą, żegnaj mi Albino. Ty jedna zrozumiałaś mnie zawsze, ty jedna nigdy zbolałemu sercu nie dorzucałaś goryczy; ostatnia myśl moja dla ciebie jest błogosławieństwem.




LIST XXX.
JAN DO ALBINY.

Około piątej rano wszedłem do pokoju Edwarda w chwili właśnie gdy kończył list do ciebie. Myślałem że w tej ostatniej chwili serce jego otworzy się, zmięknie. Omyliłem się: spokojny, chłodny, Edward czekał chwili naznaczonej, jak gdyby nie chodziło o niego. Spotkanie miało mieć miejsce około jednego z tych starożytnych pomników, co znaczą brzegi Vii Apii. Powóz nasz przybył na miejsce jednocześnie prawie z powozem hrabiego. Wraz z sekundantem jego zajęliśmy się nabiciem broni, odmierzeniem miejsca. Hrabia jako wyzwany, miał wybór broni; zbliżył się i bez namysłu i wahania położył rękę na jednym z pistoletów, Edward wziął drugi. Wzdrygnąłem się mimowoli. Który z nich był nabity?
Spojrzałem na brata w tej stanowczej chwili; twarz jego miała spokój marmuru, wzrok zimny przeszywał jak ostrze stali. Herakliusz był blady i chwiał się. Widocznie odważną była wola jego, czyniła ją taką nieubłagana konieczność świata; ale mdłe serce konało mu w piersi, wzrok stawał się mętny, nerwowe drżenie wstrząsało ciałem. Zapas odwagi wyczerpywał się z każdą chwilą.
Ustawiliśmy ich naprzeciw siebie, na odległość pięciu kroków; obadwaj wyciągnęli ręce, lufą pistoletu dotykając prawie piersi przeciwnika.
Los był rzucony. Który z tych dwóch ludzi legnąć miał trupem?
Na komendę pociągnęli za cyngiel. Jeden wystrzał, upadek ciała, plusk krwi buchającej z rany, wszystko to było rzeczą chwili. Hrabia bez ducha leżał na ziemi. Kula przeszyła mu serce, skonał bez jęku.
Edward z dymiącym jeszcze pistoletem w ręku, spoglądał obojętnie na ten widok. Oko jego nie rozradowało się śmiercią przeciwnika, krew jego wylana nie zrumieniła mu bladego lica; z rodzajem wstrętu odwrócił się od tego widoku i oparł na marmurze pomnika czekając aż z pomocą sekundanta hrabiego włożyliśmy ciało jego do powozu.
Wówczas wróciłem do brata: stał nieporuszony, wzrok obojętny zatopił w przestrzeni.
Nie mogłem oprzeć się wzruszeniu.
— Edwardzie, zawołałem, ściskając go w ramionach jak dawniej, opłakanego już, ocalonego.
Ale on odsunął mnie, jakby go niecierpliwił ten objaw uczucia.
— Edwardzie, mówiłem niezrażony, zabiłeś go, zemsta twoja spełniona. Cóż teraz czynić zamierzasz?
— Co? powtórzył obojętnie. Janie, wracaj do domu, nie troszcz się o mnie; dla mnie już nic uczynisz nie możesz.
Daremne były usiłowania moje; nie mogłem wydobyć z niego nic więcej.
Dopiero w chwili wyjazdu ścisnął mi rękę z niejakiem wzruszeniem.
— Przebacz, szepnął, niewdzięczność moję. Byłeś dla mnie dobrym bratem. Teraz odwróć serce, zapomnij; ja cię ukochać nawet nie potrafię. Zostaw mnie samemu sobie.
Takie było rozstanie się nasze. Zostawiłem go w Rzymie; uważałem nawet że go niecierpliwiła obecność moja. Co z nim dalej będzie? Bogu tylko wiadomo.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment str. 179 przepisano z wydania „Życie za życie“ Waleria Marrené, w „Tygodniku Ilustrowanym” pod redakcją Ungera we Warszawie 1867 r., dostępnym na serwerze Commons





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.