Żyd: obrazy współczesne/Tom III/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień ten był dla Jakóba ze wszech miar ciężkim... przysłano po niego ze Śto. Jurskiéj ulicy oznajmując o bardzo niebezpiecznym stanie choréj; pospieszył, ale po to tylko aby zastać płaczące dziecię, sierotę... Lija nie żyła.
Nieszczęśliwa istota zostawała na jego opiece, nie było jéj powierzyć komu, niepodobna opuścić, naturalnie Jakób się zwrócił z prośbą do matki.
Za pierwszém słowem które wyrzekł, zarumieniła się skłopotana staruszka, przykro jéj było posądzać syna, a mimowolnie nastręczało się podejrzenie.
Oszczędzając jéj téj chwili niepewności i obawy, Jakób poprzysiągł najuroczyściéj że dziecię było mu obcém zupełnie. Stara uwierzyła ale mimo to okazywała jakiś wstręt i obawę.
— Ja ci wierzę, odezwała się, ale czy mnie uwierzą drudzy gdy to dziecię zobaczą? czy nie zechcą ciebie posądzać? czy nie da to powodu do nowych potwarzy i plotek?
— Matko kochana, odpowiedział Jakób, mamże dla tego istotę niewinną pozbawić opieki? zdać ją na ręce najemne? mamże nie spełnić ludzkiego obowiązku z obawy ludzkich języków?
Stara spojrzała nań i zamilkła.
— Nie, mój Jakóbie, ofiara byłaby zbyt wielka, dziecko to matki nie znajdzie nigdzie, a opiekę troskliwą znaleść może. Zostaw to mnie. Dobrego uczynku spełnić ci nie przeszkodzę, ale krzywdy tobie uczynić nie dam.
Późnym wieczorem, strudzony, znękany nieustannemi odwiedzinami, i bólem a smutkiem jaki niespodziana śmierć biednéj Liji ściągnęła, machinalnie prawie powlókł się do Henrykowstwa.
Szarzało gdy tam przyszedł ciesząc się zawczasu myślą że chwilę w téj atmosferze cichego smutku odetchnie, po wrzawie i gorączce rannych godzin. Służący przywykli wpuszczać go zawsze otworzyli mu salon w którym jeszcze światła nie było. Umajony kwiatami, pusty, chłodny, niezamieszkały, wspaniały ten przybytek urzędowéj gościnności, wyglądał tęskno, czarno, jakby całunem okryty. Zdawało się że nawet wonne kwiaty które w wielkich grupach przystrajały kąty jego więdły w téj zimnéj zadusze. Powietrze przesiąkłe było ich zapachem przedśmiertnym, zmięszanym z wonią téj pustki.
Fortepian Tildy stał zamknięty, jéj saméj, chociaż go oznajmiono, długo doczekać się nie mógł.
Służący wszedł wprzód ze światłem które rozlewając się po ciemnych sprzętach, czepiając złoceń, zwierciadeł i luster, nieco ożywiło martwy salon; ale czarniejsze zakątki zdawały się kryć w sobie jakieś tajemnice grobowe. Cały ten dom w istocie miał w sobie, mimo przepychu, coś przerażająco smutnego; nigdy nie rozległ się po nim wesoły głos dziecięcy, codzień obijały się o ściany śmiechy szyderskie, lub westchnienia męczarni skrytéj. Do niczego tu nie przylgnęło, nie wypiętnowało się życie, usuwało się po niem jak po głazach; wszystko stało jak niegdyś ustawił tapicer, jak codzień ustawiali słudzy, znać było że nikt nie pokochał tego kąta, nikt w nim nie był szczęśliwym — ludzie tu tylko — przebywali.
Jak cień biały, w sukni długiéj tyftykowéj przepasanéj sznurem, wysunęła się po cichu Tilda; ale od czasu gdy ją widział raz ostatni, zmieniona straszliwie. Oczy jéj nabrały blasku chorobliwego, twarz wychudła jeszcze, odrętwiałość dawna zmieniła się prawie w osłupienie i podała mu nieśmiało rękę zimną, drzącą, wyschłą — na powitanie głosu jéj zabrakło. Jakób przywykły do żywszego przyjęcia, zmięszał się czując od razu że i tu ścigać go musiało to co wszędzie — potwarz jakaś. Ale są chwile w życiu w których liczba spadających na raz jedne po drugich ciosów czynią już twardszym człowieka na to co go spotyka.
— Może przyszedłem nie w porę, rzekł Jakób witając ją, odejdę.
— Ale nie, odpowiedziała Tilda zmięszana nieco, owszem, nigdy pan bardziéj w porę przyjść nie mogłeś, chciałam bardzo widzieć się i pomówić z wami.
— Ale tyś chora?
— Nie — a! nie! jestem zupełnie zdrowa! odpowiedziała zimno.
— Tyle mnie dziś spotkało różnych przykrych, śmiesznych, bolesnych, krwawych ciosów, że serce moje samo się upomniało, abym tu przyszedł po pociechę.
— Serce? a! to chyba ze starego nałogu!
— Jak to? miałażbyś i ty już mi nie wierzyć? spytał Jakób.
Tilda długo, badająco spojrzała na niego.
— Słuchaj, odezwała się, dosyć téj męki, dość tego co mi duszę rozdziera, nie mogę znieść wątpliwości, wolę prawdę choć gorzką. Widziałam w tobie człowieka prawdy — dla czego stałeś się mężem fałszu jak oni wszyscy?
— Ty! zwątpiałażbyś o mnie! krzyknął Jakób łamiąc ręce, tego mi jeszcze brakło!
— Zwątpiłam? nie — przekonałam się żeś kłamał! Zdradziłeś mnie która od ciebie nic nie żądałam tylko prawdy. Mógłeś mi przecie powiedzieć szczerze jak siostrze: nie kocham ciebie, kocham inną, do tego trupa przykutym zostać nie mogę; potrzebuję życia. Byłabym ci powiedziała choć ze smutkiem w duszy: Idź — bądź szczęśliwy. I nie miałabym żalu do ciebie, ale żal po tobie.
— Ale cożem ja uczynił? kiedy skłamałem? zawołał Jakób.
— Jak to? ty śmiesz...
— Tildo, rzekł Jakób surowo i poważnie, sądź o mnie jak ci się podoba, ale nie odbieraj mi czci mojéj; jestem człowiekiem słabym, ułomnym, lecz nie byłem nigdy dobrowolnie podłym, nigdy.
— Więc cóż znaczą, co znaczą, ta kobieta... te tajemnice...?
Jakób stanął, załamał ręce i boleśnie westchnąwszy, opuścił głowę na piersi.
— Usiądź, rzekł, powiem ci wszystko.
I począł spokojnie opowiadanie, które dokończył sceną wczorajszą i dzisiejszą śmiercią Liji. Biednéj kobiecie słuchającéj go chciwie, ze drzeniem, łzy z oczów płynęły, ale dumną się czuła cnotą swojego ulubionego, która znowu jaśniała przed nią w całym dawnym blasku. Ta chwila szczęśliwa wracała jéj wiarę, życie, miłość — ostatni skarb na który porwała się potwarz. Gdy skończył byłaby mu się rzuciła do nóg, aby przebłagać za podejrzenie, obawa świadków ją wstrzymała.
— A! przebacz mi, wołała poruszona, ta baśń, ty to sam widzisz, tyle miała pozorów prawdy, tak uparcie wbijano mi ją w piersi, a jam tak do nieszczęścia przywykła, żem sądziła iż i to mnie jeszcze spotkać powinno.
— Dziwię się jednéj tylko rzeczy, rzekł Jakób, że pierwszego dnia, pierwszéj godziny gdy ci to powiedziano nie przyszłaś mnie spytać, jakeś to była winna dla mnie uczynić... powiedz, nie mam słuszności?
— Przypłaciłam téż to nieopisaną męczarnią, odpowiedziała Tilda, dni te liczę do najcięższych w mojém życiu, skosztowałam nicości i śmierci. Ta wieść zabijała wszystko nawet przeszłość i wspomnienia... odbierała mi całego ciebie.
— Mnie jednak nawet na myśl przyjść nie mogło, bym spełniając dobry uczynek miał jeszcze zyskać tę zasługę męczeństwa zań.
— A! gdybym ja tę sierotę biedną wziąść mogła, którą ty wziąść chciałeś, odezwała się Tilda, a! jakbym była szczęśliwa... ale ja jestem panią a niewolnicą w tym domu, stroją mnie jak oblekają sprzęty ażeby świadczyły o pana dostatkach, szanują mnie bo się nazywam jego żoną, mam wszystko co zbytek mieć każe i duma jego wymaga, ale jestem... niewolnicą! Ścielą mi kwiaty pod nogi, aby je świat widział; nieraz pozazdrościłam ubóstwu pracy, nawet nędzy, wśród téj duszącéj atmosfery woni i przepychu.
Od niejakiego czasu nawet prawie nie widzę ludzi, Henryk się zamyka ze swém towarzystwem moskiewskiém lub razem z niem spędza dnie całe u Wtorkowskich; do mnie nie przyjdzie nikt, chyba lekarz gdym mocniéj chora, roczny urzędnik mego zdrowia, lub ubogi któremu nie mam co dać, bo nic nie mam, wszystko to pożyczane.
Westchnęła.
— Ale dziś, dodała podając mu rękę, dziś dla mnie dzień wesela, dzień odrodzenia, znowum spokojna... jest jeden człowiek na świecie który mi ludzi kochać i szanować każe, a wierzyć w dobro i cnotę.
Mówili tak z sobą długo. Słudzy w godzinie zwyczajnéj podali herbatę, przyszła do niéj zakatarzona zawsze Angielka tylko, pana Henryka nie było; mogli po cichu gwarzyć i o świecie zapomnieć. Tilda otworzyła zapylony fortepian i Chopinowskim polonezem (A-dur) skończyła się ta uroczystość serdeczna, pamiętny dzień zgody i pokoju.
Odchodząc późno, spojrzał Jakób na okna tego domu więzienne i z duszy, nie wiedzieć dla czego, wybiegło mu pożegnanie, jakby ich więcéj widzieć nie miał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.