Żyd: obrazy współczesne/Tom III/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd |
Podtytuł | Obrazy współczesne |
Wydawca | Jan Konstanty Żupański |
Data wyd. | 1866 |
Druk | Czcionkami M. Zoerna |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Rano zastukano do drzwi Jakóba... przebudził go głos Iwasia w przedpokoju dopominający się wpuszczenia pomimo wczesnéj godziny, walczący ze służącym, który się mocno opierał. Dzwonek spór rozstrzygnął, i Iwaś wszedł z czołem chmurném, nie zdejmując czapki z głowy. Ubiór jego był niezwyczajny, miał na sobie długie bóty, odzież ciężką jakby myśliwą, burkę na ramionach. Na twarzy jego malowało się energiczne rozgorączkowanie.
— Jakkolwiek stojemy dziś w całkiem przeciwnych obozach, rzekł wszedłszy, nie zapomniałem żem wam winien mój powrót do kraju, a może nawet i życie... ocaliliście mnie od wielu nędzy. Chciałem wam pewnie raz ostatni podziękować i pewnie raz ostatni was pożegnać.
— Jakto pożegnać? spytał Jakób.
— Dziś, zaraz, wychodzę do lasu... odparł Iwaś uśmiechając się dziwnie.
— Idziecie?
— Alea jacta est, mówił Iwaś siadając, no tak... idziemy ginąć. Nie wiemy czy powstanie nasze trwać będzie dwa dni czy dwa lata, idziemy z kijami przeciwko uzbrojonemu wojsku, idziemy... w las! Bo las naszym obozem, twierdzą, szpichlerzem, magazynem; idziemy gnani urągowiskiem jednych, przekleństwami drugich, łzami kilku istot kochanych... idziemy z rozpaczą, bez nadziei... ale, idziemy!
— Dla czegoż idziecie?
— Dla tego że tych ludzi co nam zaufali biorą i kują w sołdackie szynele, że ich potrzeba ocalić lub z nimi zginąć razem.
Jakób słuchał z głębokim smutkiem, przybity, blady.
— Widzicie że nie łudzę się, rzekł mu Iwaś, nie kłamię drugim ni sobie — wiem dobrze iż stawię głowę moją, więcéj stawię, może imię poczciwe pod pręgierz przyszłości, na urągowisko zimnych sądów które przypną doń nazwę zuchwalca, szaleńca, dziecka... ale idę bo mi honor iść każe z ludźmi, których utrzymać dłużéj nie możemy. Jestem w progu grobu, mówię do ciebie uroczyście jak z łoża śmiertelnego, Jakóbie, nie zdradzaj kraju... nie występuj przeciwko tym co idą bronić go od sromoty...
— Ja? spytał Jakób, któż mnie o zdradę posądzić może?
— Są tacy, rzekł Iwaś, są tacy! głos ich może przemódz w radzie, a może być potrzebnym przykład jaki głośny, mnie tam nie będzie aby cię obronić... możesz paść ofiarą.
— Dla czegoż ja właśnie? Zmieniłżem zdanie? obiecywałżem kiedy więcéj?
— Masz nieprzyjaciół, rzekł Iwaś.
— Ja? nie wiem.
— Mówię ci że ich masz i niebezpiecznych... Zarzucają ci potajemne stosunki z Moskalami w domu twéj narzeczonéj.
— Ale ja nie mam narzeczonéj!
— Przecież tu, na pierwszém piętrze.
— Nigdy narzeczoną moją nie była i nie będzie.
— Wszystko to jedno, ale bywasz w tym domu, bywasz u Henryka Seegla który jest źle notowany, głośno odzywasz się przeciwko nam... powstaniu... Rachują ci i to żeś odmówił podatku...
Jakób milcząc boleśnie się uśmiechał.
— Dziwna dola, rzekł, nieprzyjaciół tylko mam do koła! gdy ja w duszy nie jestem niczyim. Wszyscy mnie odpychają... a ty, nawet ty, Iwaś, mnie nie rozumiesz!
— Zdaje mi się że cię rozumiem, spokojnie odparł młody chłopak, ale na co ci się to przyda? Ja cię szacuję, wysoko cenię twój charakter, broniłem cię i bronię... Ogół w tobie co innego widzi.
— Nie mówmyż o mnie, przerwał Jakób, niech będzie co chce... Nie możecież powstania tego powstrzymać?
— Nie możemy, stanowczo odparł Iwaś, ja ci także powiem jedno — nie mówmy o tém.
To rzekłszy wyciągnął doń rękę dla pożegnania gdy wpadł zdyszany Kruder, i naprzód postrzegłszy siedzącego Iwasia, pochwycił go za ramię.
— A! dobrze że cię złapałem nareszcie — słowo, zawołał, widzę już po stroju co się święci... Na Boga, na miłego Boga... to zawcześnie! wstrzymajcie się, zaklinam... błagam... nie czyńcie stanowczego kroku nierozmyślnie.
Iwaś uśmiechał się pogardliwie.
— Tak! zapewne byście chcieli żebyśmy się wstrzymali póki Moskale wszystkich nie wybiorą?
— A tam wszyscy poginiecie....
— Poginiemy! ale to różnica! krew bywa płodną... wiemy co robimy....
— Usłuchajcież głosu rozumu....
— A wy przysłuchajcie się głosem rozpaczy... Widzieliście wy sceny nocnéj branki? męczarnie tych których z łona rodzin chwytano? wiecie wy co to być sołdatem?
— Wiem, bo nim byłem, zawołał przybyły, tu o kraj nie o was idzie.... Wasz heroizm jest w istocie bohaterskim egoizmem... nic więcéj. Na Boga, kochajcie lepiéj ojczyznę, a mniéj te wasze honory.... Rozumu!
— Skończyliśmy z rozumem, odpowiedział Iwaś, basta! rozum jest proskrybowany, rozumem naszym szał. To hasło! bywajcie zdrowi!
Gość załamał ręce.
Przybyły ręce załamał.
W chwili gdy za odchodzącym Iwasiem ścisnąwszy tylko dłoń Jakóba wyrywał się, próbować jeszcze czyby go odciągnąć nie mógł — na progu rozminęli się z Manuem, który wszedł ze zwykłą swą butą i hałasem. Dwie te postacie, szczególniéj burka i ubiór Iwasia, który od dni kilku miał pewne znaczenie w Warszawie, uderzyły mocno nowego gościa; nosem pokręcił, czoło namarszczył i padłszy na fotel po lekkiem skinieniu głową długo pozostał milczący.
Jakób którego te troiste odwiedziny jeszcze w łóżku zastały, szybko się odział, smutny i przybity.
— Mam ci coś powiedzieć, począł nareszcie Mann, jestem przyjacielem twojego opiekuna, byłem i jestem tobie życzliwym, umiem cię cenić, choć ty mnie pono nie lubisz... przychodzę cię przestrzedz abyś się upamiętał. Zapowiadam ci że kłamać przedemną i zapierać się byłoby próżno.
— Ale, kochany panie, rzekł oburzony Jakób, ja ani przed panem ani przed nikim na świecie nie kłamię.... Nie wszystkim widzę potrzebę się zwierzać, ale nigdy nie powiem czego nie myślę.
— To bardzo pięknie, bardzo pięknie, a rzecz znacznie uprości, odpowiedział Mann dobywając cygaro, które starannie, szkiełko włożywszy w oko, rozpatrywać zaczął — bardzo dobrze. Mówię zatém otwarcie. Tan jesteś figurą dosyć wydatną, masz majątek, nie brak ci wykształcenia, przedstawiasz więc mimowolnie pewną wybitniejszą klasę Izraelitów... i zwracasz na siebie oczy.
W takiem położeniu, w okolicznościach takich jak dzisiejsze, mówił daléj Mann, nie jesteś całkiem panem swoich czynności, każdy krok twój każe się domyślać, że działasz w sensie tych ludzi, których reprezentujesz....
— Ja? spytał Jakób.
— No, mimowolnie, mówił Mann. Otoż powiem ci że skompromitujesz siebie i nas swojém postępowaniem....
Jakób ręce skrzyżowawszy na piersi, nieco szydersko uśmiechnięty, cierpliwy choć mu się to wszystko w głowie pomieścić nie mogło i wydawało się chwilami jakby był na jakiejś złéj komedyi, słuchał.
— Rząd na takich jak ty ludzi najbaczniejsze zwraca oko, z nich wnosi o nas wszystkich. Co znaczyła twa rozmowa niedawna u Wtorkowskiéj z hr. Baworowem i pułkownikiem Sofronow, przy radzcy Pikulińskim, który ją rozniósł po mieście? co znaczą twe konszachty z takimi waryatami czerwonymi jak ci dwaj co ztąd wyszli dopiero? Ty się widocznie garniesz do rewolucyi, a to jest szaleństwo. Mniejsza zresztą o ciebie, jeśli ci się marnie ginąć podoba, ale powtarzam, nas kompromitujesz... jesteś na widoku.... To tak być nie może.
— I cóż więcéj? spytał poczynając się już niecierpliwić Jakób.
— Ale zdaje mi się że to com powiedział dostateczném jest. Cóż chcesz więcéj? wytłumacz się; rozmowa z Baworowem....
— Czyście jéj słuchali?
— No, nie, ale radzca powiada, że głosiłeś zasady okropne.
— Znacie Pikulińskiego?
— No, znam, z pozwoleniem, osieł, rzekł Mann ze zwykłém sobie grubijaństwem.
— A wierzycie w jego powieści?
— Mógłbym to wziąć na karb jego tchórzostwa, ależ Baworow ma cię także za człowieka niebezpiecznego.... Zresztą na co tu innych dowodów, nad te długie bóty, które minąłem w progu!
— Wiecież z czém ten w długich butach tu przychodził?
— A! spiskować?
— Nie zgadliście, przynosił mi przestrogę abym był ostróżny, bo reakcyjność moją życiem przypłacić mogę. Pogodźcież proszę to co on mi mówił z tém co wy mi przynosicie, będę wam bardzo wdzięczen....
Mann podniósł głowę.
— Istotnie? zapytał.
— Słowem uczciwém wam ręczę....
— To tylko dowód, panie Jakóbie, że nie macie taktu, nie potrafiliście sobie zjednać żadnéj strony, a obie umieliście narazić.
— Kochany panie, jest to umiejętność właściwa ludziom sumiennym, rzekł Jakób niespokojniéj, potwarzami obrzucają ich wszyscy, zrozumieć nikt nie chce — dla czego? dla tego że stronom obu mówią prawdę gorzką, całą, nie oglądając się ani na ich fawory, ani na ich groźby.
Bądźcie pewni że jakkolwiek życzliwe wasze przestrogi oceniać umiem, nie zmienią one ani na włos postępowania mojego... będę tém czém mnie sumienie moje czyni, czém mi charakter mój być nakazuje. Gdybym ulegając wam czy im, stał się innym, byłbym kłamcą....
I skończył po hebrejsku:
„Szczęśliwy kto umiera jak się urodził, czystym i niewinnym.“ (Baba Mezzia. 107. a.)
Mann spojrzał na niego z dziwnym twarzy wyrazem, pół szyderskim, pół zdziwionym i jak zawsze dumnym; milczące to spojrzenie wypowiadało niemal: „Bądź spokojnym, umrzesz tak głupim, jakim jesteś.“
— No, więc rzecz skończona, dodał wzdychając, z wami po ludzku mówić, porozumieć się, opamiętać was nie można...
Ruszył ramionami.
— Ja wam mówię o życiu żywém, wy mi przywodzicie talmud. Więc gwałtem chcecie iść do cytadeli? To za sobą prowadzi podejrzenia na nas wszystkich którzy z tobą żyjemy i przyjaźnim się.
— Cóż ja na to poradzić mogę?
— Sam powtarzasz że rewolucyonistą nie jesteś?
— O! możecie mi wierzyć....
— Jawnie więc to wypowiadaj, stój po stronie tych którzy walczą na drodze legalnéj z rewolucyą.
— Ale ci, co jak mówicie, walczą na drogach legalnych, są ludźmi wierzącymi razem w skuteczność szubienic, w niezawodność terroryzmu, przyjmują despotyzm jako prawowity i nieuchronny...
— Z dwojga złego, przerwał Mann.
— Bardzoście dobrze powiedzieli, oboje złem jest, zawołał Jakób, albo raczéj oboje to jedném jest; despotyzm z góry, despotyzm z dołu, rewolucya carska lub rewolucyą czerwona, zawsze to rewolucyą... Ludzie z którymi ja dzielę przekonania stoją w pośrodku, ale jak zawsze, tych ludzi jest bardzo mało.
— I ci padają ofiarą zwykle, albo rewolucyi z góry, albo z dołu, dodał Mann.
— To prawda, odparł Jakób, ale miałożby to być powodem ażebym ja, ze strachu upadku, zmieniał zdanie? Wydrzyjże mi z piersi serce, z głowy przekonanie, lub uczyń mnie kłamcą.
— Kłamcą nie, ale politykiem lepszym radbym cię uczynić — bo szczerze nam ciebie żal. — Wiesz co? nie potrafisz się tu ostać, wyjeżdżaj za granicę....
Jakób popatrzał nań zdziwiony.
— Chcieliżbyście ażebym z dobréj woli, gdy drudzy giną, gdy kraj jest w najtrudniejszych okolicznościach, gdy za prawdę walczyć potrzeba na swoich śmieciach, uszedł z placu ochraniając drogą moją głowę?
— Ale słowo ci daję, odparł Mann śmiejąc się, że mi znowu tak bardzo o twą głowę nie idzie, jeśli ją masz do zbycia, mnie chodzi o nas. Jesteś żyd, jesteś bogaty i wykształcony, co ciebie spotka to się o nas obija....
— Stojemy więc na dilemacie nierozwiązanym, odparł Jakób, nie mogę nie być sobą, a potrzeba bym sobą nie był... Wiecie co? pour cause d’utilité publique, każcie mi w łeb strzelić... to wszystko rozwiąże....
— Nieszczęściem i to niemożliwe, zawołał Mann śmiejąc się, powiedzianoby że popełniono skrytobójstwo na was, ale na miłość Bożą, mówmy rozumnie, tyś nie dziecko, milcz, zamknij się....
— Powiecie że spiskuję....
— Ogranicz się towarzystwem Moskali....
— Narażę się im prawdą....
— No, to nie gadaj!
— Nie potrafię....
Gość wstał z krzesła zniecierpliwiony.
— Niechże cię... porwą!
— Pochwycił za laskę, kapelusz włożył na głowę i wyszedł trzasnąwszy drzwiami.