Żyd: obrazy współczesne/Tom III/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wiosna wcześniejsza tego roku niż zwykle przyszła zwodniczo dopomódz nadziejom, jak ona, rozkwitającym zbyt spiesznie.
Warszawa przedstawiała dziwny widok miasta z którego wszystkiemi szparami wylewała się ludność — w świat, w lasy, na bój, na śmierć. Moskale zdawali się na to patrzeć obojętnie, nie widzieć i nie chcieć przeszkadzać.
W Brūlowskim pałacu powtarzano aforystycznie z krwią zimną:
— Wrzód nabrał — pęknąć musi...
Nie liczono tam krwi która z niego wypłynąć miała, ani boleści, nie chciano widzieć że wrzód powstał z choroby zaszczepionéj oszalałym uciskiem.
W murach miasta życie na pozór wlokło się porządkiem zwyczajnym; wtajemniczeni tylko mogli na ulicach rozpoznać na śmierć przeznaczone ofiary. Cisza kłamliwa kryła rozgorączkowanie niezmierne; dowiadywano się pocichu o małych kupkach którym udało się, mimo wojsk, zgromadzić, pobić gdzie i gnać Moskali, wpaść do miasteczka, zabrać gdzieś urząd, wywiesić na chwilę chorągiew.
Wchodząc do kościołów postrzegałeś tłumy dysponujące się na śmierć u ołtarzów — wszyscy je mogli policzyć — opłakać, nikt powstrzymać.
Z Moskali jeden Gromow rzucał się jeszcze by zapobiedz rewolucyi, ale napróżno modlił, zaklinał, biegał — jak wyrwane z tamą wody, płynęły niepochwycone prądy... Świtała wychodzącym nadzieja nadziei wolności — lub śmierć.
Przerażenie panowało wśród ludzi co zimném okiem widzieli przyszłość — widmo zemsty — stare dzieje od 1794. roku powtarzające się, ze wszelkiemi następstwy moskiewskiéj zajadłości i barbarzyństwa... świtały znowu w dali. Gdy jedni uchodzili w lasy, drugich chwytała policya, nachodzono mieszkania, trzęsiono poddasza, skopywano lochy, czasem trafiano na ludzi ślady; czasem gdy było potrzeba, podrzucano coś i narzucano winę. Cytadela pełna, co kilka dni gnała zbywające ofiary na Sybir, kajdan trudno było nastarczyć. Jak cienie przesuwali się po ulicach ludzie co ani wyjść nie mieli siły, ani wychodzących powstrzymać.
A wśród téj zapowiedzi burzy, gaje puszczały liście zielone, łąki okrywały się kwiatami, skowronki nuciły pieśni nad ziemią, którą krucy opanować mieli. Ostatnie godziny nadziei biły jedna po drugiéj... Moskwa wrzała gotując się na rzezie, na swe gody krwawe, na to zwycięztwo potężne w którem kilkakroć stotysięczne wojsko miało walczyć rok by przemódz drobne kupki ludzi bez broni, bez obozów, bez prochu i bez pieniędzy.
Nie wiem czy dzisiejszéj pomsty zajadłéj nie należałoby tłumaczyć tém upokorzeniem Rosyi — gdyby jéj powolność nie była widocznie obrachowaną i umyślną. Ona także chciała aby ten wrzód pękł, ale życzyła sobie żeby nabrał jak najmocniéj, by mogła potém razem z nim wyrzynać żywe mięso z tego ciała i pastwić się na męczenniku.
Ta pomsta od r. 1863. trwająca do dziś dnia, wzrasta, wzmaga się, rośnie, podsyca pozorami różnemi; z namiętnéj w początkach staje się programmem i systemem; głosi się stałą, chlubi ze swéj wytrwałości; świat asystuje eksekucyi krwawéj obojętnością motłochu przypatrującego się gilotynie...
Ale w tych chwilach rozkwitłych wiosny poranków, niczyja myśl nie zstępowała jeszcze do głębin, które już czarnemi przepaściami stały w oczach ruskich reformatorów i mężów stanu, dyszał nadziejami świat i kraj; chwilami wionęło chłodne zwątpienie, to znów buchało płomię które miało odrodzić. Ale już w samych symptomatach współczucia zachodu znać było znamię jakiéj uległa Europa w ostatnich latach gnuśnego pokoju — żaden z tych narodów, niegdyś wspólników naszego nieszczęścia i ucisku, nie drgnął, nie poruszył się, sypano słowy tylko.
I dobrze było że choć słowa te jeszcze zmuszał wyrzec srom jakiś, bo wkrótce i im i wszelkiemu uczuciu szlachetniejszemu kłam miała zadać Europa... podnosząc w górę sztandar siły i klękając przed nim.
Znękany myślami i zwątpieniem które nań sprowadzało widzenie straszne przyszłości, Jakób długo w noc przesiedział w tym stanie dziwnéj jakiejś apatyi, który jest od najsroższéj boleśniejszym boleści.
Wszystkie cele życia wymykały się przed nim, o szczęściu nie marzył, współwyznawcy odwracali się od niego ze wstrętem, dla kraju zrobić nic nie mógł... Wszystkie drogi któremi chciał iść, przedstawiały mu się zdeptane, powybijane, splugawione i do niczego nie wiodące... Żyć tak jak drudzy żyją, pędząc życie, wedle zwykłego wyrażenia, aby się go pozbyć — bez przyszłości, bez nadziei, bez pracy, nie umiał. — Roboty do których mógł się był rzucić, już były przez innych dokonane.
W tém usposobieniu umysłu, moralnéj śmierci, człowiek lub zamiera w istocie, albo w szale jakimś szuka nowego dla siebie pokarmu. Jakób czuł jak chłód zwątpienia do koła go ogarniał. Książka wypadła mu z rąk zdrętwiałych; bezmyślnie wpatrzył się w lampę i powoli tak sen ogarnął siedzącego na kanapie.
Gdy się przebudził lampa była zagasła, szary przedświt wdzierał się do pokoju przez niezasłonięte okna, mglisty poranek miękkiemi zasłony bez barwy obwijał wszystko... na świecie było tak smutno jak w jego duszy.
Ucho wśród ciszy porannéj pochwyciło stukanie do drzwi, potém chód ostrożny po wschodach i lekkie poruszenie dzwonka... Jakób sam poszedł otworzyć. Wcisnął się mężczyzna obwinięty płaszczem, w czapce nasuniętéj na oczy, i cofnął się nieco zdziwiony poznawszy w otwierającym mu, samego gospodarza.
— Cóż to jest? czy wiesz już? spytał głos wychodzący z ust przybyłego, w którym poznał Krudera.
— Ja? o czemże mam wiedzieć?
— Dla czegoż o téj godzinie znajduję cię ubranym?
— Przypadek, znużony spędziłem noc nie rozbierając się na kanapie.
— Tém lepiéj więc, rzekł wchodząc gość tajemniczy, nie mamy czasu do stracenia, dochodzi godzina czwarta... najwięcéj jeśli ci półtoréj lub dwie zostało....
— Nie rozumiem cię, odezwał się Jakób, Kruder padł na krzesło ocierając pot z czoła.
— W dwóch słowach opowiem rzecz całą. Spodziewam się że mówię do mężczyzny i słów nie potrzebuję ważyć, ani cię przygotowywać abyś się nie nastraszył.
— Niczego się nie boję, rzekł Jakób.
— Za dwie najdaléj godziny będziesz wzięty...
— Ja — za cóż?
— Ty, nie pytaj za co, dosyć jest dziś być podejrzanym o możliwość myślenia, aby być pochwyconym. Ty dziś, ja jutro może... Na co się masz męczyć więzieniem lub wygnaniem.
Przynoszę ci pasport który wczoraj uzyskano dla ciebie bez twéj wiedzy, bo policya pasportowa, jak się zdaje, z policyą cytadelową, nie jest szczęściem, w zbyt ścisłych stosunkach... możesz i trzeba abyś natychmiast wyjechał.
— Ja? po co? dokąd?
— Dokąd ci się podoba, byle z Warszawy i z oczów...
— Ale nieprościéj że będzie zostać i wytłumaczyć się?
Przybyły rozśmiał się.
— Możesz być niewinnym jak nowo narodzone dziecię — cóż ci to pomoże? Ponieważ mogłeś być obwinionym, wywiozą cię do Rosyi, to jest jeszcze co cię najszczęśliwszego spotkać może...
Jakób zamyślił się.
— A! niech wywożą! rzekł.
— Popytaj mnie, odparł Kruder, ja znam Rosyą, sołdaty i wygnania. To są najokropniejsze męczarnie — po cóż je masz znosić? bez potrzeby, na co się to zdało?
Jakób dumał.
— Ale kraj opuścić w téj chwili, rzekł, byłoby niegodném; niedawno Mann, wyrzucając mi rewolucyjność moją, mówił mi, że jako żyd jestem widoczny, że każdy mój czyn spada w części na całą społeczność; w istocie miał może nieco słuszności, więc i ucieczka moja spadnie téż na Izraelitów. Dosyć nam już wyrzucano tchórzliwość, ostrożność, rachubę, egoizm; moje postępowanie usprawiedliwiałoby zarzuty podobne.
— Pozwól, rzekł Kruder, minuty upływają, chwili do stracenia nie ma, potrzeba nie rozprawiać ale się decydować prędko i stanowczo. Możesz być użytecznym krajowi bądź co bądź, potrzeba byś na lepsze czasy ocalał. Więzienie złamie cię, znęka i sparaliżuje... Powstanie się wzmaga, jaki być może jego koniec nikt nie przewidzi, zdaje się że dyplomacya europejska wzięła je w swoją opiekę; rzadko jéj się co udaje, ale ktoż wie? powtarzam ci, możesz nam być potrzebnym — zachowaj się dla kraju; masz intelligencyą, stosunki, majątek...
Jakób się smutnie uśmiechał.
— Intelligencyą sfałszowaną mistycyzmem jak mówią, przerwał gościowi, majątek... rzeczywiście mam; stosunki sprowadzają się do tego ostatecznie że z nikim nie jestem dobrze — a mnie nikt nie ufa... Na cóż się ja przydać mogę?
— Pessymista jesteś! no — decyduj się!
— Jużem się zdecydował, odparł Jakób, nie potrzebuję się namyślać długo, w téj chwili pożegnam matkę, polecę jéj dom, biorę pieniądze i uchodzę ztąd aby mieć czas rozważyć chłodniéj co pocznę. Nie będę tu czekał na żandarmów, bo oddać się im zawsze pora... pójdę z tobą... Ale znajdęż gdzie choć na kilka godzin przytułek bezpieczny?
— Znajdziemy, pójdziem razem...
Nie tracąc chwili Jakób zmienił ubranie, wziął pugilares, pobiegł do matki, która obyczajem wiejskim już była wstała; a w kwadrans powrócił do gościa, który zaczynał się niecierpliwić i razem z nim pocichu wyszli spiesznie, nie wiedząc z razu dokąd idą, byle co prędzéj wyjść i uniknąć nadciągnąć mającéj policyi i żandarmów. Rzucili się zaraz w boczne przejścia, potém w zupełnie inną część miasta, po chwili znaleźli się w alejach.
Jakób myślał szukać z razu schronienia u Henryka, potém u Bartolda lub ojca Tildy, ale go wstrzymała uwaga, że ich tém niepokoju nabawić może i niepotrzebnie ściągnąć podejrzenia.
— Pójdziesz ze mną do Kafarnaum? spytał w końcu uśmiechając się towarzysz.
— Cóż to jest Kafarnaum?
— Jest to przezemnie tak nazwane mieszkanie, w którém zbierają się na rady... czerwoni!
— Jesteś więc z nimi?
— Ale nie! ja! zawołał Kruder, ja jestem wszędzie i nie jestem nigdzie... wchodzę, słucham, radzę, kłócę się, ale czekam. Do Kafarnaum mnie wpuszczają, chcesz? zaprowadzę.
— Nie, odpowiedział Jakób, jest to dla mnie jak być może najgorsze schronienie.
— Bądź spokojny! miejsce wcale rządowi nie podejrzane, rewizya nie przyjdzie, nikt się go nie domyśli. W tym samym domu mieszka komisarz cyrkułowy.
Jakób się wahał.
— Ale bo w istocie jużbym nie wiedział gdzie cię podziać, jeśli nie chcesz, co najlepiéj, wziąć dorożkę, wyjechać za rogatki a od stacyi konie pocztowe lub kolej — i w świat.
— Jeszcze nie mogę, chodźmy więc do Kafarnaum.
Kruder zwrócił się w uliczkę małą, dzień już był biały, ale miasto jeszcze puste, mleczarki tylko i przekupki przesuwały się tu i owdzie. Stanęli wprędce przed domem na którego progu zwijało się mnóstwo policyantów, żandarmów i miejskiéj służby. Wschodami od dziedzińca weszli na pierwsze, drugie i dostali się naostatek na trzecie piętro. Dom był nowy i porządny, mieszkanie więc choć wysokie, miało bardzo przyzwoitą powierzchowność. Zadzwonili, po chwili zaspana dziewczyna otworzyła i nie pytając kto i po co, ukazała im drzwi drugie. — Cicho i pusto było w przedpokoju, ale otwarłszy drzwi do obszernego saloniku, znaleźli cały w obłokach dymu i nieładzie zwiastującym że tu noc spędzano bezsennie. Na wielkim stole lampa i lichtarze niesprzątnięte jeszcze, po sofach i kanapach kilku młodych ludzi znużonych, drzemiących, nad stołem narada cicha i dwie osoby zajęte pisaniem. Pokój był bardzo obszerny ale dziwnie okopcony i zaniedbany. Niedawną jego świeżość, gorączkowe życie wprędce starło i zniszczyło.
Gdy wchodzili, piszący i naradzający się zaledwie podnieśli ku nim głowy; Kruder zbliżywszy się do jednego coś mu szepnął na ucho. Jakób poznał w nim często spotykanego młodego człowieka, który go uściskiem ręki przywitał.
— Bądź pan spokojny, tu pewnie nikt pana szukać nie będzie, a nam nie przeszkodzisz wcale. Z uczciwymi ludźmi, dodał, nie robimy tajemnic; u nas wszystkie konspiracye odbywały się i odbywają na rynkach, wszyscy wiedzą o wszystkiém, a dotąd nie było przykładu zdrady. Siadaj pan, chodź, słuchaj, bierz nawet udział w naszych naradach, nic przeciwko temu nie mamy. Potrzebujemy dziś wszelkich sił jakie się tylko skupić dadzą, rąk, głów, worków, dowcipów, zapału, nawet chytrości... zatém proszę się rozgościć jak u siebie.
Kruder swoim obyczajem nie mógł i tu długo zabawić; zajrzał w ten i ów kąt, zaglądnął do papierów, przeczytał przez ramię sekretarzującemu co tam było na porządku dziennym, szepnął parę słów temu i owemu z przechodzących, i już czapkę targał spiesząc do wyjścia.
Gorączkowo sam dla siebie policyantował, ciągle bijąc się z myślami czy pozostać na boku, być z nimi, przeciw nim... w środku? Już go piekło ocaliwszy Jakóba, coś począć nowego; wyszedł spiesznie.
Jakób porzucony wśród ludzi mało mu znanych, w położeniu dwuznaczném, sam nie wiedział co zrobić z sobą; chodził, myślał, rozważał, nie mógł się na żaden krok stanowczy odważyć.
Tymczasem patrzał; po raz pierwszy przed jego oczyma rozwijał się ten obraz gorączkowéj czynności jednego z ognisk w których się ówczesne życie i ruch rewolucyjny skupiały.
Dla Jakóba było to zupełnie nowém i dziwném.
Co chwila otwierały się drzwi — wpadali ludzie najróżniejszych twarzy, strojów, wieku; kobiety, dzieci, żydzi, duchowni; każdy przynosił jakąś wieść złą lub dobrą, grosz uzbierany, przestrogę, odpowiedź; przychodził po rozkazy albo je wydawał; zabierał lub niósł papiery. Pomiędzy przybyłymi nierzadki był mundur wojskowy, nawet wyższych stopni; twarze które poorały trud, wygnanie, męczarnie długie; piersi pookrywane orderami w bojach na Kaukazie i na Wschodzie krwią zdobytemi. Ocierali się o nie nędzarze, wyrobnicy, rzemieślnicy, tłum uliczny, przekupki. Ruch i czynność była niezmierna, a nieład prawie im równy.
W chwili po Jakóbie i jego towarzyszu nadszedł z placu boju ranny silnie w nogę młody człowiek, który w kilku słowach opowiedział o srogiéj walce w któréj ranę otrzymał i pospiesznie dopraszał się o lekarza, aby co rychléj zagojono nogę, bo pilno wracać mu było nazad, w bój nowy.
Czoło młodego człowieka jaśniało bohaterstwem, gorączka z rany mniejsza była od gorączki zapału.
Za nim nadbiegł inny z wieścią że policya napadła tajemną drukarnią która kryła się gdzieś na strychu... Blady był jeszcze z trwogi, wszyscy załamali ręce.
— Cud Boży, wołał, cud Boży! Bóg nas widocznie ocalił, mówił młody chłopak drząc i płacząc, dom był osaczony; trzęsiono naprzód pierwsze i drugie piętro, żandarmów rozstawiono u drzwi wszystkich. Nie było czasu ani papierów spalić, ani liter i pras poniszczyć, śmiertelny przestrach ogarnął nas wszystkich; uklękliśmy i zaczęliśmy odmawiać: „Kto się w opiekę...“ potém „Pod Twoją obronę...“ Po korytarzach, na strychu słychać było szczęk broni, rozbijanie się policyi, wołania, hałas, krzyki. Wiedziano że w domu tym była drukarnia, szperano po lochach, po kryjówkach, na poddaszu obok. Mieliśmy się za zgubionych oczekując tylko chwili gdy drzwi wysadzone upadną; a modlitwa nasza tém była gorętszą. Pięciu nas klęczało wśród izdebki, błagając jeszcze Boga o litość, o cud który zdawał się niepodobieństwem, ciche łzy toczyły się po wybladłych policzkach.
Obok przetrząsano już drugą izbę, z drugiéj strony słychać było szczęk pałaszów i łajanie. Czas zdawał się nieprzeżycie długi, klęczeliśmy i modlili się, czekali, aż powoli ruch i wrzawa ustały. Nierychło odważyliśmy się wyjrzeć, żandarmi i policya odeszła nic nie znalazłszy. Z sześciorga drzwi w rzędzie będących jedne nasze zapomniano!! pominięto! Bóg im oczy zasłonił[1].
Chłopak opowiadając drzał i składał jeszcze ręce przejęty. Wszyscy słuchacze osłupieli zdrętwieni. Potrzeba było myśleć natychmiast o przeniesieniu drukarni gdzieindziéj i wydano rozkazy.
Z téj czynności przyspieszonéj, różnorodnéj, nagłéj, jedno tylko mógł wnieść Jakób, że w istocie nic porządnie uorganizowanego, przygotowanego nie było. Pieniędzy brakło, posyłano pożyczając, domagając się, prosząc o nie u ludzi dobréj woli.
Z placu bitwy co chwila przychodziły skargi bolesne na niedostatek broni, prochu, ambulansów, lekarstw i lekarzy. Tam pochwycono posłańca, owdzie niesumienny dostawca wepchnął przepłacone karabiny bez kurków, zardzewiałe, połamane, kupione gdzieś z wybrakowanego bruchtu arsenałów austryackich.
Niepowodzenie widoczne, trudności z któremi walczyć było potrzeba, nie zrażały jednak téj garści ludzi, niesłychaném, zuchwałém męztwem dokazujących cudów. Opieszałość Moskali która powinna była dać do myślenia, posługiwała tylko do szerzenia ruchu, który co chwila dziwniéj, niebezpieczniéj ufał w siebie. Z całéj przestrzeni dawnéj Polski, kupiły się tu doniesienia, listy, posłańce; ale prawie zewsząd przynosili z sobą zwątpienie, wymówki, prośby aby wybuch powstrzymano (zapóźne!). Prowincye po za rosyjskim zaborem stawiły opór bierny; więcéj Galicya niż Poznańskie; oglądająca się nieufnie na intrygi rusińskie — choć tu przymknięte oczy rządu w biały dzień prawie posiłki zbierać dozwalały. Było to środkiem niestety, dla Austryi pozbycia się tanim kosztem rewolucyjnych żywiołów.
Zaślepienie przewodzców ruchu widziało w tém nawet, co zastraszać powinno, jak najlepsze wróżby przyszłości.
Zdziwił się Jakób gdy, między innymi, postrzegł tu przybywającego Gromowa, który znękany wypadkami, próbował jeszcze napróżno modlić się aby powstanie wstrzymywano.
Na to już uśmiechali się wszyscy.
— Przyspieszcie raczéj wasze, odparł ktoś, pora... to jedno radzić wam możemy; podziałajcie na wojsko, starajcie się obudzić rozkolników.
— My nie możemy! zawołał ręce łamiąc Moskal, my, niestety, nie mamy materyału gotowego jak u was na zawołanie, łatwowiernego, rozgorączkowanego; myśmy nie przywykli do robienia rewolucyi. Nasze odbywały się pomiędzy łóżkiem a kominem, między koszarami gwardyi a pałacem... cicho i krwawo. Massy w nich nie miały udziału. Nasz kraj musi się uczyć wszystkiego: odwagi, spisku... Nam ludzi zebrać, natchnąć, wprawić potrzeba... Wszystkie próby nasze, nie zapomnijcie, kończyły się na rusztowaniach i kopalniach.
— Naród dojrzewa czynem — próbujcie, odpowiedziano Gromowowi.
— My nie możemy próbować! odparł Moskal, u nas jeśli się co zrobi a nie uda, wieki za to cały naród pokutować będzie musiał. Uderzym tylko wówczas gdy pewni będziemy zwycięztwa.
— No, to jest nigdy, zawołał Młot.
— Ale jakże, wy nie widzicie przepaści w którą lecicie? odpowiedział Gromow.
— W przepaść! w piekło! byle z tych rąk katowskich.
Przerwała rozmowę kobieta strwożona dająca znać że syna jéj z papierami ujęto — płakała biedna, ale zarazem przyniosła najważniejsze, które ocalić potrafiła.
Za nią wpadł dzieciak oszalały radością, udało mu się na rogach ulic poprzylepiać plakaty... goniła za nim policya, uszedł. — I śmiał się i brał za boki i był szczęśliwy, a dokoła znajomi i nieznajomi ściskali go wszyscy. Jakób stał, słuchał, patrzał i bolał nad straconemi tylu poświęceniami i męztwem. Dla niego widoczném było że z tego kłębka powikłanych nici nic się wyplątać nie może, chyba cudem i to cudem, którego przypuścić prawie się zdało niepodobném.
Zawracało mu się w głowie słuchając i patrząc. Wychodzili jedni, wchodzili drudzy, roboty przyjmowano, przerywano, krzyżowały je doniesienia, postrachy, wieści coraz nowe a dziwniejsze. Powoływano ludzi od rodzin, od zajęć, od spokojnéj zaciszy i stawali gotowymi nieść życie, jechać, iść na drugi koniec świata. —
Kobiety zaszywały depesze w krynoliny i gorsety, mężczyźni z pomocą szewców w podeszwy butów wciskali papiery, w kije zakuwano pieczęcie. Wszystko to odbywało się wśród ciżby, hałasu, wrzawy i największego nieładu.
Ku południowi wreszcie samym tym widokiem Jakób był tak zmęczony że wyjść postanowił, czekał tylko aby mu tu znać dano czy w istocie szukano go w domu i czy mu groziło więzienie. Kruder który przyrzekł donieść o tém, nadszedł mimochodem z wiadomością, iż w godzinę po ich wyjściu nadciągnęła policya, a nie znalazłszy Jakóba strzęsła dom, papiery, popsuła kanapy, poodrywała podłogi, porozwalała piece i ostatecznie zabrała tylko kieszonkowy pistolet porzucony na stoliku... Policyanci rozstawieni mieli polecenie naglądać czy się Jakób nie zjawi.
Nie pozostawało więc do wyboru tylko cytadela lub ucieczka! Ale dokąd?
Przyszło mu na myśl miasteczko w którem mieszkał stary Jankiel, potrzebował prócz tego widzieć się z nim i oznajomić mu o śmierci córki. Mógłby się tam był skryć bezpiecznie, gdyby nie Dawidowie....
Bądź co bądź, jednak postanowił pojechać i wyśliznąwszy się nad wieczór z Kafarnaum, puścił wprost między swych współwyznawców i znajomych sobie żydków ubogich na Nowiniarską ulicę, gdyż tam najprędzéj mógł znaleść środki wymknięcia się z miasta.
Miał on pomiędzy nimi i przyjaciół i dalekich krewnych i życzliwych, szczególniéj wśród ubogich handlarzy, których często radą i pieniędzmi wspomagał... a żywił zawsze dobrém słowem i starał się kierować na dobrą drogę. Nieraz gdy te brudne i ciasne kąty ze ścisnioném sercem obchodził, gdy wnikał w tajniki tych nędz i upadku moralnego współbraci, przychodziło mu na myśl temu ubóstwu wyłącznie się poświęcić...
Był téż gorliwym zwolennikiem szkółek żydowskich pozakładanych naówczas tak gorączkowo a tak późno... Pierwsze ich postępy rozradowywały jego serce, ale w pospiechu i zapale pracy około nich, widział symptom nieszczęśliwy przyszłego upadku...
Czuł on że na wszystkie nędze jedyném lekarstwem była oświata, że ona tylko mogła zbogacić, ubezpieczyć, spoić społeczność i od złego wpływu ją obwarować, od niszczących wyziewów niewoli i demoralizacyi.
Pomiędzy innemi przyjaciołmi jego mieszkał tu, miły mu szczególnie dla wesołego humoru, stary Rebe Szmul, żydek którego maleńki handelek starzyzny, raz w chwili zupełnego upadku, Jakób dźwignął był własnym groszem.
Szmul należał do tych znanych miejskich włóczęgów, którzy obwołując — Hendel! Hendel! — z kilku surdutami i kamizelkami na plecach, cały dzień na skwarze, na słocie, na zimnie, popychani, wypędzani, obchodzą podwórza, spinają się na czwarte piętra i poddasza zkąd na nich nędza zawoła, gdzie czeka ich niedostatek — a zarabiają ledwie tyle by na szabbas kupić ryby dzwonko i mieć kawałek chleba białego.
Piwarski dobrze go odwzorował w swoim Kramie Warszawskim, gdzie wielu zaginionych typów szukać dziś trzeba.
Rebe Szmul obdarzony był liczną rodziną, pięć córek miał dorosłych, z których dwie zaledwie udało mu się — wyssawszy się, wydać jako tako za mąż, trzy przy nim siedziały w domu; więc z dwojgiem starych pięcioro gąb do nakarmienia — w mieście!!
Na wszystkich potrzeba było zarobić chodząc od rana do nocy staremi nogami z przeschłém gardłem. — Prawdę rzekłszy, na łachmanach, które kupiwszy jeszcze na nie nabywcy szukać było potrzeba... ileż to zarobić można? Rebe Szmul na lepsze, niezbyt wynoszone odzienie miał nabywców w małych sklepikach, gdzie je odświeżano, prano i odnowiwszy za zupełnie nowe sprzedawano; ale ileż to razy stary niedopatrzywszy się dziury, oszukał, ile razy to na co najwięcéj rachował, najdłużéj mu potém leżało, bo było najdroższe.
Szmul zaschły, zawiędły, wysoki, stary ale nie zestarzały, bo — jak powiadał — na to nie miał czasu; w handlu tym, który przez lat trzydzieści go zajmował, nabył niezmiernéj znajomości ludzi i wielkiego dla nędzy, bied, ułomności ludzkich współczucia i wyrozumienia. Mimo doskwierającéj mu osobiście biedy, wesół był zawsze, bo wierzył w opatrzność Bożą. — W gruncie był to, po swojemu, dość uczciwy człowiek; nieraz gdy łzę zobaczył na oku biedaka, grosz mu postąpił, pewien że mu go Bóg odda.
Mimo wielkiego niedostatku i tego życia z dnia na dzień, co nigdy nawet na pogrzeb zebrać nic nie da, Szmul się uśmiechał. Należało to do atrybucyi jego rzemiosła; smętna twarz nie obudzą zaufania, nie przyciąga ludzi, smutnym potrzeba dodać otuchy, rozstających się z odzieżą — często ostatnią — udobruchać promykiem zaraźliwéj wesołości.
Więc, choć w duszy często sucho było i pusto, Szmul sobie podżartowywał, a żarty te, zrazu przymusowe, przeszły powoli w naturę. Na wargach jego krążył już uśmiech zawsze; z nim on powracał do domu, nim leczył żonę, nim córki pocieszał, nim sam siebie durzył, choć nieraz wśród tych drwinek westchnął tak, jakby go kto kamieniem w piersi uderzył.
Nic tak nie naucza jak włóczęga, spotykanie coraz nowych ludzi i twarzy; przez nie najważniejszego człowiek nabiera doświadczenia, bo widząc wielu a rozmaitych, uczy się rozeznawać co im wspólne jest wszystkim, co prawdziwe w człowieku, co udane. Wszędzie w formach różnych spotyka prawie jedno — ludzi charakter dobywa sobie z dziwnych jego objawów — poznaje człowieka.... Wie potem, że pod najkunsztowniéj narzuconą zasłoną wszędzie stary Adam siedzi, którego z pod maskowego stroju wyciągnąć można.
Nikt weseléj nad Szmula, choć przy łojowéj świeczce, w izdebce ciasnéj, nie obchodził świętego szabbasu, nikt głośniéj nie śpiewał kantyku Salomona, nie pożywał białego kugla smaczniéj i z większym apetytem.
Ale wiodło mu się, mimo pomocy Jakóba, bardzo licho. Chodził jeszcze raźno, krzyczał dosyć głośno, wiedział w których kamienicach trafiają się skórki zajęcze za najtańsze pieniądze; młodsi go się radzili, a on sam z ciężkością sobie mógł dać radę. Przemyślał nieraz nad zmianą handlu, nad założeniem małego sklepiku, próbował szuwaks, siarniczki, drobne towary dołączyć do starzyzny, ale się nie wiodło.
Nie zrażał się wszakże; — trzymał oddawna ćwiartkę na loteryi i był pewnym że ta furtka otworzona szczęściu, ułatwienie uczynione panu Bogu, prędzéj późniéj zbogacić go musi.
Wymawiała mu to jego dzieciństwo pani Szmulowa, ale dozwalając jéj gderać, bilet odnawiał... Prawdę rzekłszy, to co ten świstek papieru kosztował, zdałoby się było bardzo w domu, ale cóż? pan Bóg nie miałby furtki do wnijścia.
Szmul mieszkał od bardzo dawna przy Nowiniarskiéj ulicy, w jakim kącie, dziurze, śmietnisku, wypowiedzieć trudno. Kamienica w któréj kilkadziesiąt równie ubogich jak jego rodzin się mieściło, wyglądała jak nie pierwszéj czystości ul. Właściciel nigdy jéj nie restaurował, a lokatorowie nie oczyszczali tylko o ile do tego byli przymuszeni.
Od przodu dom nie miał nad kilka okien, ale w głąb ciągnął się długo, zabudowany był w prostokąt, a do koła podwórze otaczały galerye drewniane, które mało kiedy schnącą bielizną i łachmanami nie były od góry do dołu obwieszane.
Rynny szerokie drewniane ze wszystkich piętr sprowadzały tu ścieki pomyi, rzadko przy pomocy ulewnego deszczu zbiegających do suchego rynsztoka, częściéj leniwo zatrzymujących się w drodze. W pośrodku dziedzińca była wprawdzie pompa, ale jaką dawała wodę, domyśleć się łatwo; posądzano ją nieraz o skryte konszachty z rynsztokami. — Na tém przyciemnioném podwórzu odbywały się gospodarskie roboty, trochę szerszego wymagające miejsca lub niosące śmiecie za sobą; tu skubano drób, tu prano bieliznę, tu suszono wilgotne piernaty, tu się dzieci myły i naczynie kuchenne oczyszczało; a im wyżéj podniosłeś głowę ku górnym piętrom, tém lichsze łachmany strzępiły się na poręczach wschodów i poddaszy, na porozciąganych w różnych kierunkach sznurach.
Wyziewy kuchni, pralni, dymy, smażenina, wszystko to zatknięte w dziedzińcu dawało mu atmosferę właściwą, sui generis, do któréj przywyknąć musiały piersi i nosy mieszkańców. Nie należała ona do najprzyjemniejszych. Lokatorowie tego domu wszyscy dobrzy, starzy znajomi, składali jakby jednę wielką rodzinę.
Arystokratyczniéj nieco nosiło się pierwsze piętro, zajęte przez kupców którzy mieli sklepiki na dole, ale począwszy od drugiego panowała równość i dosyć dobra harmonia. Wszystko to tam się porodziło, porosło, pożeniło i umierać spodziewało. Szmul mieszkał biedaczysko na trzeciém piętrze od tyłu, w trzech ciemnych izdebkach, które jéjmość z trzema córkami starała się jako tako utrzymać; ale przy różnorodném gospodarstwie przychodziło to dosyć trudno. Pierwsza izba zakrawała nawet na pokój bawialny, była w niéj stara kanapa niegdyś czarném włosieniem pokryta, trzy krzesła różnego pochodzenia, szafa za szkłem, któréj tajemnice wewnętrzne osłaniała stara, przed wieki zielona firanka, szabasowe świeczniki mosiężne, a w rogu półka na książki. Niekiedy i tu Szmul rozrzucał swe zdobycze, ale głównym na nie składem był alkierz zajmowany przez córki. Tamto dziewczęta je cerowały, wyciągały, czyściły, naprawiały i tu trafiła się raz dziwna historya, którą Szmul opowiadać lubił, jako sprawę Opatrzności.
Było temu lat z dziesięć; położenie handlarza nadzwyczaj stało się trudném przez uczyniony mu zawód w wypłacie i nieszczęsny wypadek kupna odzieży, która się okazała kradzioną i nietylko odebraną była, ale kosztu i biedy przysporzyła na długo. Przychodził ostatni termin wypłaty komornego, zbliżały się i święta wielkanocne, w domu nie było złamanego szeląga. Szmul zwykle wesół, chodził jak martwy, przybity, milczący. Pukał do wszystkich drzwi, u których kredyt mógł znaleźć, nie wskórał nic u nikogo. Rozpacz, mimo wiary niezłomnéj w Opatrzność, poczynała obejmować starego. W kieszeni kilka błąkało się trojaków tylko. Zrana Szmul wyszedł w ulicę wedle obyczaju... poszczęściło mu się do tyla że sprzedał starą kapotę i dostał kilka złotych; miał już z niemi do domu pospieszyć gdy na drodze spotkał sołdata gwałtem chcącego mu weprzeć stary, odrapany kaftanik, niegdyś jedwabny. Stary wcale go sobie nabywać nie życzył, ale żołnierz tak naglił, tak się napierał i oddawał tak tanio, iż się nieborak spokusił. Obejrzawszy późniéj nabycie zafrasował się, bo oprócz odrobiny waty i łachmana jedwabiu, kaftan nic wart nie był. Wróciwszy do domu, gniewny sam na siebie, kazał go zaraz spruć starszéj córce. Rozele wzięła się do téj roboty przy świecy, a Szmul modlił się w drugiéj izbie, gdy nagle krzyk, ale krzyk wesoły usłyszał, krzyk podziwienia nadzwyczajnego...
Przy kaftanie trzymały się mocno trzy dosyć spore guzy, które zawadzały przy pruciu. Rozele odcięła z nich jeden... zaszyty w skórę i jedwab wypadł... półimperiał... Szmul, Szmulowa, cała rodzina zbiegła na ten cud patrzeć... zostawały jeszcze dwa guziki, w każdym z nich znalazła się sztuka złota... tak że razem wziąwszy przeszło sto złotych dał ten nieoszacowany kaftanik, zapłacony czterdzieści groszy, którego właściciela niepodobieństwem było dopytać... Łatwo się domyśleć było że żołnierz musiał go ukraść lub zrabować.
Szmul dumał długo nad tym łachmanem, który był brzemienny jakąś historą... wygnań, więzień, nędzy, nieszczęścia... Prąc starannie Rozela odkryła papiery zaszyte w kołnierzu z niezrozumiałemi notatkami....
Szmul potrzeby swe opędził znalezionemi pieniędzmi, dziękując Opatrzności, ale tę zdobycz uważając za pożyczkę w niedoli, zwrócił kapitalik z małym procentem ratami więźniom wychodzącym na wygnanie, rozdając go w sposobie jałmużny.
Maluje to serce poczciwego człowieka, który nieszczęściu i nędzy nie chciał był dłużnym.
Zachowane szczątki téj odzieży pokazywał Szmul poufałym swym, lubiąc tę przygodę opowiadać.
W pośrodku między bawialnią a alkierzem była izba sypialna państwa Szmulów, dość szczupła i niezbyt wygodna. W całém mieszkaniu nie brakło oznak zwykłych w domach starych Izraelitów, świeczników, błogosławieństw u drzwi, portretów sławnych rabbinów, obrazków w smaku i stylu assyryjskim. Z szafeczki zapełnionéj księgami wyglądało uroczyste ubranie szabbasowe, rzemienie do modlitwy i przybory świąteczne, bo Szmul był bardzo religijnym i pobożnym; a ściśle form nakazanych przestrzegał. Nie miał wiele czasu do rozmyślania nad zakonem, oprócz szabbatu i dni świątecznych, ale go w sercu nosił.
Z rana zwykle wziąwszy na ramię trochę rupieci Szmul z nieodstępnym starym parasolem, niegdyś sinym, dziś niepewnéj maści, szczególniéj dla ochrony towaru używanym przezeń, wychodził na miasto i nie powracał aż późnym wieczorem. — Kieliszek wódki, kawałek chleba, cebula, śledź, żywiły nieboraka; a rad był, gdy wróciwszy, znalazł trochę ciepłéj strawy. Humorystyczne opowiadanie przy posiłku przygód dziennych pani Szmulowéj, zawsze wesołe i ochocze, weszło tak w codzienny obyczaj, że staruszka stawała przy stole do słuchania jak z obowiązku; potém podjadłszy nieco, pomodliwszy się, stary szedł na spoczynek.
Lubiono go powszechnie, szczególniéj za tę wesołość, ceniono rozum choć nie dał rezultatów praktycznych, bo rozumny Szmul ów nic się nie dorobił, nie będąc ani marnotrawnym, ani zepsutym. Gdy się temu dziwiono, miał zwyczaj mawiać:
— Rozum jest to taka rzecz jak nożyce, gdy nie ma co krajać, nie pomoże choćby były najostrzejsze. — Sukno pod nie to już sam pan Bóg daje... Dola w ręku tego, którego imienia wymówić się nie godzi!!
I gładził brodę i uśmiechał się.
Wieczór był, ranna mgła zmieniała się powoli w deszczyk drobny, który obiecywał przez trzydniówkę kropić, bo nad zachodem rozpoczął, gdy Jakób nie bez przykrości wdrapał się na wschodki i galeryą prowadzącą do mieszkania Szmula. Nie zważał że stary ze swym towarem i parasolem szedł w ślad za nim, nie poznając go. Wracał właśnie do domu. Dopiero przy drzwiach się spotkali, a gdy Jakób rękę przyłożył do imienia Bożego, przybitego u nich, i ucałował ją obyczajem dawnym, po téj pobożności poznał go dopiero stary.
— Salem Alechem!
— Alechem Salem.
— A waj! cóż to za goście! krzyknął Szmul rzucając co najprędzéj starzyznę na krzesło... o téj godzinie! Rabi Jakóbie, cóż to tu was przypędziło?
— Juściż bieda, rzekł Jakób.
Stary ręce załamał.
— Wam? bieda? jaka?... Bieda w któréj Szmul przydać się może... a waj! Cóż to takiego jest? co to jest?
— No, no, nie trwoż się zbytnio stary, pomocy wprawdzie potrzebuję, ale sądzę że ci to łatwo przyjdzie.
— Choćby i trudno, odparł Szmul, ja gotów na wszystko, bylem potrafił.
Z za drzwi od drugiéj izby pokazała się najprzód głowa w czépcu ogolona staréj Szmulowéj, potém za nią trzy młode i świeże, trojga aż do zbytku figlarnie uśmiechających się twarzyczek trzech dziewcząt ciekawych. Sześcioro tych czarnych oczów utopione były w Jakóbie.
Szmulowa poznawszy gościa, poczęła ścierać pył z poręczów kanapy, ze stołu i prosiła siedzieć. Dla wyręczenia niby matki wpadła Rozele, średnia, najpiękniejsza i najśmielsza z córek starego Szmula, dosyć, mimo ubóstwa, starannie i chędogo ubrana.
— No, czemże ja wam stary niedołęga służyć mogę, zapytał Szmul, gdyby się taka rzecz na świecie znalazła, którąby stary Szmul mógł, a wy nie mogli... coby to był za cud! A waj!
Podniósł jarmułkę z głowy i nazad ją włożył cmokając.
— Siadajcież, dodał — co wam trzeba? aż drżę żeby nie pieniędzy, bo tego u Szmula dawno nie bywało... daj Boże na szabbas... wystarczyć!
Westchnął.
— Ale bądź spokojny stary, pomówiemy późniéj, szepnął Jakób nie chcąc przy kobietach rozpoczynać. Siadaj no, twoim starym nogom należy naprzód odpoczynek.
— To jest wielka prawda! odparł Szmul, wiele ja dziś wschodów złaziłem tego nie policzę. Roboty miałem tyle co nigdy; moc ludzi wyprzedaje się teraz prawie do koszuli... biedaki! a ilu by to ich co ciepłego kupiło, gdybym ja miał zapas i oni téż... Handel idzie, a co z tego? kiedy tyle gąb nakarmić potrzeba... a waj!
— Cicho! nie narzekaj, rzekł Jakób, lepiéj żeby było pięcioro gąb do jednego worka, niż pięć worków a żadnéj poczciwéj gęby.
— Dziś był dzień, począł Szmul, nie potrzebowałem wołać — Hendel! — targano na wszystkie strony... sprzedawali za bezcen... ta młodzież. A! co się zowie porządne rzeczy, nie mogłem nastarczyć grosza... aż musiałem na zastaw u Mortchela pożyczyć... A interesa będą doskonałe, jeżeli choć połowa tych powróci co teraz wychodzą.
Westchnął stary.
— No — cicho, zbliżając się do niego rzekł Jakób, ot i ja z miasteczka wymknąć się muszę, aby mnie nie schwytano... U mnie dziś rano była policya i żandarmy... czekałoby mnie więzienie.
Stary się pochwycił za głowę.
— U was! Co? co? czyż i wy Rabi Jakóbie pójdziecie z nierozumnymi Pana Boga kusić?
— Nie, ale zamknięty siedzieć nie chcę.
— Za co?
— Czyż pytać trzeba!
— No, to prawda... ja na to patrzę wiele już lat, a jeszcze przywyknąć nie mogłem... Tu nigdy człowiek nie jest bezpiecznym, a cóż dziś?? a waj!
— Znasz ty kogo coby mnie bezpiecznie dowiózł do pierwszéj pocztowéj stacyi?
— Czy znam?? tu na naszém piętrze, w téj kamienicy jest taki... Nazywa się Mordko... On... no, wszak każdy żyć z czegoś musi? on szwarcuje, on do tego przywykły... Towar, ludzi, papiery... co chcąc, codzień biedak głowę stawi aby brzuch nakarmił.
— Jesteś jego pewnym?
— A! a! tysiące mu powierzają.
— A potrafi?
— A! rzekł Szmul, on na rogatkach ma wszystkich w kieszeni. To jest człowiek sprytny jak ogień, chociaż mu to z oczów nie patrzy... Spojrzeć na niego tak zdaleka, trzech groszy by za niego nie dał, gadać nie umie, chodzić nie umie, żadnym językiem nic nie powie, głuchy, trochę ślepy... ale co to za człowiek!! On sobie potrafił taką zrobić twarz, mowę, figurę od biedy, że ile razy go wezmą, to go puszczą — mówiąc że strasznie głupi. Ale to jest... cymes!... Ja po niego pójdę.
— Idź, rzekł Jakób.
Szmulowa usłyszawszy że mąż wyszedł, stawiła się aby gościa zabawić, córki wyglądały przeze drzwi... na tego wielkiego człowieka... A Rozele, która była piękna bardzo, mówiła sobie wzdychając: — Miły Boże! gdyby ten bogacz mnie sobie podobał... coby to było za szczęście!... Ale darmo! a przecież mówią żem piękna... tylko nie dla takich jak on Parnesów... a! nie!
W kilka minut Szmul wszedł, wiodąc za sobą w istocie niepozorne stworzenie, Mordka, który kłaniał się nizko, witał, bełkotał coś, a przedewszystkiem oczyma Jakóba od stóp do głów opatrzył, jakby z niego spisywał inwentarz.
— Już on wszystko wie, rzekł Szmul, jemu mówić więcéj nie trzeba.
— Można dziś? spytał Jakób.
— Nie, po nocy to najgorzéj, powoli mową łamaną odparł Mordko — po nocy to i ten niepewny co pewny!! Jutro... pójdziemy razem.
— Ale ja w domu nocować nie mogę, tu także nie ma miejsca... a po hotelach nocami trzęsą.
— To co? ja was zaprowadzę tam gdzie nigdy nie trzęsą, gdzie gdyby trzęsali to wy możecie sobie spać spokojnie. Stancya taka bezpieczna! a waj!
— A reszta? a jutro? jesteś pewnym?
— To jest mała rzecz, rzekł Mordko ruszając ramionami i krzywiąc się niby na uśmiech. Przez rogatki ja mogę wyprowadzić całą Warszawę i nikt mnie nie spyta!
Jak zciemni się, ja przyjdę i poprowadzę was na nocleg!
Skłonił się i wymknął Mordko, Szmul stał zamyślony przed Jakóbem.
— A! a! rzekł po chwili — no! powiedzcie co to będzie? bywało kiedy co podobnego na świecie?... My z nimi, ze wszystkimi w zgodzie, brat a brat... Rabbin z księdzem chodzi! gwałt! my obywatele! a waj! Co oni myślą robić? Bić się? To źle, to jest bardzo głupi interes!... Żeby oni byli mieli rozum! a poczęli Moskala masłem smarować, a jeść po troszę, byliby go do téj pory zjedli całego. Ale oni wojnę lubią... a z wojny nic nie będzie, oni poprzepadają; broń Boże, aby i my z nimi nie poszli na cuhunder... Ot dola nasza! dodał — już wszystko nam pan Bóg zabrał co było swojego... a teraz i pożyczane zabierze... kraj nam zburzą i miasto.
— No, Bóg wie co czyni, odparł Jakób, i zrobi co zechce.
— Tyle pociechy co w nim! odezwał się Szmul. Prawdę rzec, czarno wygląda przed nami... Człowiek zarabia jak na odzieży którą po umarłym przedają... a co z tego? Warszawa nie będzie Warszawą gdy tu zapanują Moskale.
— A jeśli ich wypędzą?
Szmul się uśmiechnął.
— Z panem Bogiem o tém nie mówiłem, rzekł, ale mnie się widzi, że to jakoś nie może być. — Sto lat jak się to zaczęło... coraz gorzéj im, jak pieniądze do bogatego, tak siła do mocnego płynie. Im pomagają wszyscy, Polakom nikt... Świat się garnie do tego, czego się lęka. Wyście czytali księgi nasze to wiecie, i myśmy tak samo powstali wielekroć, a za każdym razem upadali coraz niżéj.
Stary posmutniał.
— Bardzo mnie troska, rzekł, ta wasza ucieczka... kiedy wy powrócicie? co się z wami stanie? Szkoda was!
Kiwał głową.
— A! nie dla siebie ja was żałuję, ale dla całego narodu naszego, bom ja widział wielu a nie znalazłem takiego jak wy człowieka, coby i świat znał i prawo szanował, a nie zaparł się pana Boga swojego. Co nam po tych żydach, którzy się wstydzą Cyces, co je za młodu nosili, do których przyszedłszy nie znajdziecie imienia Bożego u drzwi, coby Ofanim i Therafim odpędzało... To są Poszjesroel... to są Kejlef... Jednegośmy was mieli, a i to nam zabierze nieszczęście.
— Jeśli istotnie potrzebnym dla was jestem, odezwał się Jakób, bądźcie pewni, że Bóg Izraela zachowa mnie na usługach... a jeślim próżny... skruszy i zdepcze...
— Boże uchowaj! zawołał Szmul, tego nie będzie, serce moje czuje że wy się wyratujecie, ale dużo goryczy napijemy się wszyscy.
Wszedł Mordko dając znać że czas iść było i powlekli się uliczkami małemi aż do ślepego hoteliku, w którego ciemnéj izdebce Jakób znużony kilkogodzinny znalazł spoczynek.





  1. Historyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.