Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część czwarta/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
SZCZĘŚCIE.

Już od dwóch dni marszałek Simon odjechał. Jest ósma godzina rano; Dagobert, idąc ostrożnie, na palcach, żeby nie sprawić hałasu, przechodzi salon, prowadzący do pokoju Róży i Blanki; zbliżywszy się do drzwi, nadstawia ostrożnie ucho, co też słychać u młodych dziewcząt. Ponury postępuje krok w krok za swym panem. Na twarzy żołnierza widać niepokój, jest czemś zajęty; zbliżywszy się do drzwi, mówi cichym głosem:
— Byleby tylko te biedne dzieci nie usłyszały czego... tej nocy. Toby je przeraziło, lepiej, gdyby nie wiedziały o tym wypadku, a przynajmniej żeby to jak najdłużej odwlekło się.
Wkrótce tak głośne słychać było śmiechy, iż żołnierz, zachwycony tym objawem radości, tak rzadkim u jego dzieci, jak je zwykle nazywał, rozrzewnił się z ukontentowania; na chwilę łzy zrosiły mu oczy, gdy pomyślał, że przecie biedne sieroty cieszą się swobodnie, jak na ich wiek przystało. Wreszcie odezwał się:
— Dzień dobry, moje dzieci.. nie przygarniając, powiem, że dziś jesteście, moje panny, bardzo opieszałe, późno wstajecie.
— My temu nie winne, nasza kochana Augustyna jeszcze do nas nie przyszła... — rzekła Róża — czekamy na nią.
— Otóż masz — pomyślał sobie Dagobert i rzekł głośno zakłopotanym tonem, bo nie umiał kłamać. — Moje dzieci, wasza guwernantka wyszła dziś rano... bardzo rano; pojechała na wieś... więc, dziś tylko, dobrze zrobicie, gdy się same ubierzecie.
Żołnierz, oddalając się, mówił sam do siebie:
— Muszę ja wygrzmocić po uszach tego przeklętego Gapia, bo taki osioł, taki gaduła wszystko może wypaplać. — Imię mniemanego głupca nastręcza nam tu sposobność wytłumaczenia przyczyny wesołości dziewcząt, która tak uradowała Dagoberta, śmiały się one z żarcików tego niezgrabiasza. Blanka czesząca włosy siostry, upuściła grzebień; gdy się po niego schyliła, uprzedziła ją Róża i, podniósłszy go podała, mówiąc:
— Gdyby się był złamał, byłabyś go napewno włożyła do kosza.
I dziewczęta śmiać się zaczęły do rozpuku z tych słów, które im przypomniały żarcik Gapy. Mniemany głupiec utrącił uszko od filiżanki, gdy go za to karciła guwernantka panien, odpowiedział jej:
— „Niech pani będzie spokojna, włożyłem ja to uszko do kosza z uszami.
— „Co co? do kosza z uszami?
— „Tak, proszę pani, chowam tam wszystkie uszka, które stłuc mi się zdarzy“.
— Tego mi tylko żal... że nasz ojciec nie słyszy, jak my się tak śmiejemy.
— To prawda... A więc przychodzi mi jeszcze jedna myśl. Piszmy do niego, jednak pod jego adresem, tu, w Paryżu, Dagobert odda list na pocztę, a gdy nasz ojciec powróci, będziemy czytać nasze listy.
— Dobrze mówisz, to będzie wybornie. Ile to będziemy miały zabawnych rzeczy do opisania mu, on tak cieszy się, widząc naszą wesołość!
— Jak pięknie ojciec mówił, żegnając się z nami, nieprawdaż, siostro? „Zamiast martwić się swym odjazdem, moje dzieci, cieszcie się raczej i bierzcie go za powód słusznej chluby. Opuszczam was, jadę dokonać dzieła zaszczytnego, wspaniałego. Posłuchajcie, co wam pawiem: wyobraźcie sobie, że jest gdzieś tam biedna, nieszczęśliwa sierota; sierota cierpiąca, uciskana, przez wszystkich opuszczona, że ojciec tej sieroty był moim dobroczyńcą, że ja przysięgłem, że się poświęcę dla dobra jego syna... i że jego synowi grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Powiedzcież mi teraz, moje dzieci, czy smuciłybyście się, widząc mnie odjeżdżającego dla udzielenia pomocy tej sierocie?“
— Och! nie, nie, kochany ojcze odpowiedziałyśmy — nie byłybyśmy twemu córkami!
Dziewczęta już były ubrane i wyszły spiesznie do salonu, przywitać się z Dagobertem.
— Ach! ty nas podsłuchiwałeś, jaki to ciekawy — rzekła wesoło Róża, widząc, iż żołnierz stoi tuż przy drzwiach.
— Tak, podsłuchiwałem was, moje dzieci, i jednej tylko rzeczy żałuję, to jest, że nie miałem tak długich uszów, jak Ponury, ażebym mógł więcej usłyszeć.
— Dajże już pokój... co też on gada — rzekła Róża, kładąc piękną rękę na siwych wąsach Dagoberta, aby mu zakryć usta — gdyby to pani Augustyna usłyszała...
— Trzeba było ją widzieć, kiedyśmy się smuciły — rzekła Blanka — jak ona była niespokojna, jak się martwiła, jak starała się nas rozweselić.
— Ileż to razy widziałam łzy w jej oczach, gdy na nas patrzyła — mówiła Róża — o! o! ona nas czule kocha i my ją też bardzo kochamy... i ty nic nie wiesz, Dagobercie, a my mamy pewien projekt, skoro tylko nasz ojciec powróci...
— Ach! Dagobercie, Dagobercie — rzekła wesoło Blanka, grożąc palcem Dagobertowi — mam wielkie podejrzenie, że zalecałeś się do naszej dobrej guwernantki.
— Ja... zalecać się? — rzekł żołnierz.
Te słowa wymówił Dagobert głosem tak silnym, iż obie wstrzymać się nie mogły od głośnego śmiechu. A wesołość ich doszła do najwyższego stopnia, gdy drzwi salonu otworzyły się. Gapa, postąpiwszy kilka kroków do środka salonu wrzasnął, że przybył:
— Rodin.
Niepodobna byłoby opisać zdziwienia dziewcząt i gniewu żołnierza, na tę niespodziewaną wizytę.
Przyskoczywszy co żywo do Gapy, Dagobert pochwycił go za kołnierz i zawołał:
— Któż to pozwolił ci wprowadzać tu obcych ludzi... mnie wprzód nie zawiadomiwszy?
— Daruj pan, daruj, panie Dagobercie! — wołał Gapa, rzuciwszy się do nóg i ręce wyciągnąwszy z miną równie głupowatą, jak pokornie błagalną.
— Precz... precz stąd i ty także... ty nadewszystko — dodał żołnierz z groźną miną, zwróciwszy się do Rodina, który już zbliżał się do panien, uśmiechając się, z bardzo łagodną minką.
— Uniżony sługa pański... — odezwał się pokornie jezuita, kłaniając się, ale nie ruszywszy się z miejsca.
— Panie Dagobercie — wołał Gapa niedołężnym głosem — daruj mi pan, żem tu wprowadził tego jegomościa, nie powiedziawszy wprzód panu; ale niestety! głowę straciłem, tak mi się w głowie pomięszało, z przyczyny nieszczęścia pani Augustyny...
— Jakież to nieszczęście? — zawołały natychmiast Róża i Bianka, żywo się zbliżywszy do Gapy, bardzo niespokojne.
— A czy pójdziesz ty mi precz! — krzyknął znowu Dagobert, wstrząsnąwszy Gapia za kołnierz, chcąc go zmusić do wstania.
— Panienki — pośpieszył się Gapa z odpowiedzią, pomimo dąsania się żołnierza — panią Augustynę napadła tej nocy cholera i zaraz ją...
Gapa nie mógł dokończyć, Dagobert rzucił się nań z pięściami.
Zwróciwszy się potem do Rodina, rozogniony, z iskrzącemi się z gniewu oczami, Dagobert pokazał jezuicie drzwi, mówiąc piorunującym głosem.
— No, teraz ty... a jeżeli mi się stąd nie wyniesiesz własnym kosztem...
— Uniżony sługa pański — rzekł Rodin, cofając się i ciągle kłaniając się dziewczętom.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.