Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część czwarta/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
POWINNOŚĆ.
.

Rodin powoli dokonywując odwrotu, pod ogniem rozjątrzonego wzroku Dagoberta, cofał się do drzwi, z ukosa rzucając przenikliwemi oczyma na sieroty, widocznie wzruszone przez obliczaną umyślnie niebaczność Gapia. Dagobert nakazał mu, aby nic nie mówił w obecności dziewcząt o ich guwernantce; mniemany głupiec, prawie w każdym razie, mówił i robił inaczej, aniżeli mu przykazano.
Róża, żywo się zbliżywszy do żołnierza, zapytała:
— Mój Boże! czy to prawda, że naszą biedną Augustynę napadła cholera?
— Nie... nic o tem nie wiem... nie wierzę temu — odpowiedział żołnierz, wahając się — a wreszcie nacóż wam ta wiadomość?...
— Dagobercie — rzekła Róża śmiało — idzie tu o świętą powinność, nie dopełnić jej byłoby podłością z naszej strony.
— Powiadam wam, że nie wyjdziecie stąd — zawołał żołnierz w gniewie, tupnąwszy nogą z niecierpliwości.
— Mój przyjacielu — rzekła Blanka równie śmiało, jak jej siostra i z pewnem uniesieniem, które okryło jej piękną twarz żywym rumieńcem — ojciec nasz, oddalając się od nas, dał nam przedziwny przykład wdzięczności i poświęcenia, czy darowałby nam, gdybyśmy miały zapomnieć o jego nauce?
— Jakto! — krzyknął Dagobert, nie posiadając się z gniewu i postępując ku dwom siostrom, — sądzicie, że gdyby waszą guwernantkę napadła cholera, pozwoliłbym wam iść wtedy do niej, pod pozorem dopełnienia obowiązku?... Waszym obowiązkiem jest żyć, żyć dla ojca, i dla mnie w dodatku.
— Dagobercie, nie wzbraniaj nam — mówiła Blanka wszak pewno sam zrobiłbyś dla nas to, czego wzbraniasz nam dopełnić dla innych.
Dagobert dotąd, iż tak powiem, barykadował przejście jezuicie i siostrom; teraz, wzruszając ramionami, usunął się i rzekł spokojnie:
— Jaki też ze mnie stary głupiec. Idźcie, moje panny, idźcie... jeżeli tylko znajdziecie panią Augustynę w tym domu, pozwalam wam pozostać przy niej.
Nie wiedząc, co miały powiedzieć na wyrzeczone takim tonem zapewnienie Dagoberta, dziewczęta stanęły nieruchome, zamyślone.
— Jeżeli niema naszej guwernantki w domu, gdzież więc jest? — zapytała Róża.
— Sądzicie może, że wam powiem, teraz, gdy widzę, jakieście się zapaliły.
Nie chcę, abyście stąd wychodziły i nie wyjdziecie, choćby mi przyszło zamknąć was w tym pokoju — zawołał żołnierz, tupiąc nogami z gniewu; potem, przypomniawszy sobie, że to nieszczęsna nieostrożność Gapia była przyczyną tego przykrego zdarzenia, dodał w rozjątrzeniu:
— O! muszę ja kij połamać na grzbiecie tego ciemięgi...
To mówiąc, zwrócił się ku drzwiom, gdzie stał w milczeniu Rodin. Na widok jezuity, o którym na chwilę zapomniał, powiększył się gniew Dagoberta i rzekł doń brutalnie:
— Jeszcze tu jesteś?
— Kochany panie, ja tu przyszedłem w zamiarze pomówienia z nim.
— Nie mam czasu na rozmowy... wynoś się, a prędzej — Mniejsza więc o to, niech i tak będzie, mój dobry panie — rzekł Rodin, stojąc już na progu, — nie będę się już panu dłużej naprzykrzał; przebacz pan memu natręctwu... jako przynoszący nowiny... wyborne nowiny od marszałka Simon... przeszedłem...
— Wiadomość od naszego ojca! — rzekła żywo Róża zbliżając się do Rodina.
— Jakie to dla mnie szczęście, że znowu mogę przynieść pocieszającą nowinę tym kochanym pannom; otóż znowu oglądam je takie same, jak je ostatni raz widziałem, zawsze miłe, ładne, mniej smutne, aniżeli owego dnia, kiedym po nie przybył do owego bezecnego klasztoru, gdzie je niegodziwie zatrzymywać poważono się. Jakże je widziałem uszczęśliwione... rzucające się w objęcia zacnego ojca!...
Te kilka słów przypomniały Dagobertowi i dziewczętom usługi, jakie rzeczywiście wyświadczył im Rodin; lubo marszałek słyszał, jak panna de Cardoville mówiła o Rodinie, jako o człowieku bardzo niebezpiecznym, jednak ojciec Róży nieopowiedział o tem Dagobertowi; lecz ten, nauczony doświadczeniem i pomimo tylu przyjaznych dla jezuitów pozorów, czuł ku niemu nieprzezwyciężoną odrazę: dlatego też nagle rzekł:
— Ty jesteś złośliwy, chytry, ale ja nie jestem rekrutem.
— Ja jestem złośliwy, chytry, ja? — rzekł Rodin z miną niewiniątka.
— I jak jeszcze... Myślisz, ze mnie złudzisz swemi jedwabnemi słówkami? o! nie chwycą się mnie one... Posłuchaj mnie tylko: Jeden z waszej czarnej bandy ukradł mi mój krzyż... ty mi go zwróciłeś... mniejsza o to, niech i tak będzie... ktoś inny z waszej bandy uprowadził te dzieci... ty ich poszedłeś szukać... i to prawda... Oskarżałeś zaprzańca d’Aigrigny... i to jeszcze prawda... ale to wszystko dwóch tylko dowodzi rzeczy: pierwsza jest to, ze byłeś takim niegodziwcem, iż należałeś do spisku tamtych łotrów... drugą, że byłeś tak dalece bezczelnym, że ich oskarżyłeś; obie te rzeczy są podłe, haniebne... jesteś dla mnie człowiekiem podejrzanym. Wynoś się, wynoś prędko, twój widok nie może być zdrowy dla tych dzieci.
— Miałem zaszczyt oznajmić panu cel mego przybycia, mój panie.
— Wiadomość od marszałka Simon, nieprawdaż? — rzekł żołnierz.
— Tak właśnie, kochany panie; szczęśliwy jestem, że mogę przynieść panu nowiny od marszałka — odpowiedział Rodin, zbliżając się znowu do dziewcząt.
— Ależ do stu katów! mój panie — zawołał Dagobert piorunującym głosem — przykro mi będzie przemocą wyrzucić człowieka w twym wieku! Skończy się to przecie, czy nie?
— No, no — rzekł Rodin łagodnym tonem — nie gniewaj się pan na takiego starego, dobrego człowieka, jak ja jestem. Czyliż ja na to zasługuję, o cóż się tu gniewać?... Niech i tak będzie... idźmy do pana... powiem panu, co mam powiedzieć... a pewno będziesz pan żałował, że mi nie pozwoliłeś mówić w obecności tych kochanych panien, będzie to dla pana karą za jego złość...
To mówiąc, Rodin, znowu się ukłoniwszy, ukrywając swoją złość, przeszedł przed Dagobertem, który przymknął drzwi, skinąwszy na dziewczęta, aby pozostały w pokoju.
— Dagobercie, jakież to są nowiny od naszego ojca? — rzekła Róża do żołnierza, widząc go wracającego w kwadrans po wyjściu z Rodinem.
— Otóż!... stary ten czarownik wie rzeczywiście, że marszałek odjechał i że odjechał z radością; mówi, że zna pana Roberta. Skąd on to wszystko wie?.... Nie mogę pojąć — dodał żołnierz — ale przez to samo już nie powinienem mu ufać.
— A jakież to są nowiny od naszego ojca? — zapytała Róża.
— Jeden z przyjaciół tego starego nędznika (nie mogę tego pominąć;) jak mi mówił, zna waszego ojca i spotkał go o dwadzieścia pięć mil stąd; wiedząc, że ten człowiek jedzie do Paryża, marszałek miał mu polecić, żeby wam albo sam oświadczył, albo też kazał oświadczyć, że czuje się dobrze i że spodziewa się wkrótce oglądać was...
— Ach! jakie szczęście! — zawołała Róża, wielce ucieszona.
— Widzisz więc, Dagobercie, że niesłusznie miałeś w podejrzeniu tego staruszka — dodała Blanka — tak srogo się z nim obchodziłeś!
— Być może... jednakże wcale tego nie żałuję...
— Dobrze, mój Dagobercie, twoje przywiązanie do nas czyni cię tak podejrzliwym — rzekła Róża przymilającym tonem — dowodzi to, jak dalece nas kochasz. I chyba nie odmówisz swym dzieciom...
— Dobrze więc, mówcie, zobaczymy... — rzekł Dagobert, patrząc to na jednę to na drugą — ja muszę się mieć na ostrożności. Pewny jestem, że idzie o coś takiego, na co im trudno będzie pozwolić...
Dziewice mówić już miały, gdy wtem zlekka zapukano do drzwi.
— Kto tam? — rzekł Dagobert.
— Ja, Justyn, panie Dagobercie — odezwał się głos za drzwiami.
— Cóż mi powiesz? — zapytał się Dagobert.
— Panie Dagobercie — odpowiedział Justyn — na dole, przed domem, jakaś dama czeka w powozie; przysłała lokaja dowiedzieć się, czy można widzieć się z księciem i z pannami. Powiedzieliśmy jej, że księcia Jegomości niema w domu, ale panny są; chce widzieć się z niemi.. mówiąc, że przybywa po kweście.
— Ta dama przybywa po kweście — rzekła Róża do Dagoberta — pewno kwestuje na ubogich; powiedziano jej, że jesteśmy w domu; nie możemy więc odmówić jej przyjęcia... tak mi się zdaje?
— Jak uważasz, Dagobercie? — rzekła Blanka.
— Dama.. to dobrze... to przecie już nie to, co ten stary czarownik, który tu był przed chwilą — rzekł żołnierz — a wreszcie ja od was nie odejdę. Potem, zwróciwszy się do Justyna, mówił: — Poproś tę damę.
W tej chwili podwoje salonu otworzyły się i weszła księżna Saint-Dizier uprzejmie się ukłoniwszy; trzymała w ręku woreczek z czerwonego aksamitu, z jakiemi zwykle pokazują się kwestarki.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.