Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część czwarta/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ IV.
PAJĄK ZWYCIĘŻA!
I.
RADA.

Następująca scena odbywa się w pałacu Saint-Dizier na drugi dzień po pojednaniu się marszałka Simon ze swemi córkami.
Księżna słucha z największą uwagą mówiącego Rodina. Wielebny ojciec, według zwyczaju, stoi oparty o kominek, trzymając ręce w kieszeniach swego tabaczkowego surduta. Wielkie zadowolenie maluje się na trupiowatej twarzy jezuity.
Księżna Saint-Dizier, w ubiorze skromnie zalotnym, bardzo odpowiednim dla tego rodzaju dewotki, nie spuszczała oka z Rodina, on bowiem zupełnie wyrugował księdza d‘Aigrigny z jej pobożnego serca.
— Tak, pani — mówił Rodin — tak, pani, wyborne mamy nowiny z naszego domu Saint-Herem. Pan Hardy... ów niedowiarek... ów wolny-filozof, wszedł nareszcie na łono naszego kościoła katolickiego, apostolsko-rzymskiego. Łaska niebios zmiękczyła tego zatwardziałego bezbożnika a zmiękczyła go tak dalece, iż w ascetycznym zapale chciał już uczynić śluby, związujące go i łączące z naszem świętem zgromadzeniem.
— Czy to być może, mój ojcze? tak prędko? — rzekła księżna zdziwiona.
— Człowiek ten, z natury tak wątły, tak delikatny w tej chwili prawie całkiem jest wyniszczony, tak na ciele, jako i na umyśle. A przeto surowe życie, umartwienie ciała, boskie rozkosze zachwycenia utorują mu drogę do wiecznego życia, prędzej, aniżeli spodziewać się było można, a co, jak się zdaje za kilka dni nastąpi... gdyż...
I tu skinął, zrobiwszy złowieszczą minę.
— Mój ojcze, tak prędko?
— Niemal z pewnością spodziewać się tego można; mogłem więc na mocy służącej mi dyspensy kazać przyjąć tego kochanego pokutnika in articulo mortis, za członka naszego świętego zgromadzenia, któremu, według wymagań naszej ustawy, pozostawi wszelki swój teraźniejszy i w przyszłości wykryć lub zdarzyć się mogący majątek tak, iż teraz nie potrzebuje turbować się o nic, tylko myśleć o zbawieniu duszy... jest to więc znowu ofiara wolno-myślanej filozofji, wyrwana ze szpon szatana.
— Ach! mój ojcze — zawołała zdziwiona dewotka — to cudowne nawrócenie... właśnie mówił mi ksiądz d’Aigrigny, jak to wasza wielebność musiała walczyć z wpływem księdza Gabrjela.
— Ksiądz Gabrjel — rzekł Rodin — ukarany został za mieszanie się do spraw, nie dotyczących go i za inne jeszcze przekroczenia... Domagałem się zawieszenia go w obowiązkach jego stanu... jego zwierzchnik zawiesił go i odwołał z probostwa... Mówią, że dla przepędzenia czasu obiega ambulansy cholerycznych i udziela chrześcijańskiej pociechy; tego mu zabraniać nie można... Lecz od tego chodzącego pocieszyciela czuć się daje o pół mili odszczepieństwo...
— Wielebny ojcze, jesteś świętym Janem Chryzostomem — zawołał księżna z zapałem — zasługujesz, aby cię nazwać Złotoustym.
— Ale dajże mi, księżna, pokój — rzekł Rodin opryskliwie, ruszając ramionami — ja, złotousty... zbyt sine mam usta i za czarne zęby... Żartujesz sobie księżna ze swemi złotemi ustami...
— Skromność waszej wielebności niech mi darować raczy — rzekła pokornie dewotka — nie mogłam odmówić sobie okazania mego podziwu, bo, prawie tak jak wasza wielebność przepowiedziałeś... czyli przewidziałeś przed niedawnym czasem, już dwóch członków rodziny Rennepontów przestało zajmować się kwestją dziedzictwa...
— Tylko proszę nie śpieszyć się zbytecznie z pochwałami — rzekł Rodin niecierpliwie — a siostrzenica księżnej? a indjanin, a córki marszałka Simon? Czy oni też przestali ubiegać się o dziedzictwo?
— Nie, bezwątpienia.
— Widzi więc księżna; nie traćmy czasu na winszowanie sobie przeszłości; myślmy o przyszłości... Wielki dzień zbliża się... Pierwszy czerwca już niedaleko... dałby to Bóg, żebyśmy nie ujrzeli czterech pozostałych jeszcze członków tej rodziny, żyjących w owej epoce w grzesznem zaślepieniu i zagarniających cały spadek...
Najtrudniej będzie pewno z Adrjanną...
— Może, gdyby się nam udało, co zamierzamy... możeby, mówię, posłużyło to nam za środek... do nawrócenia jej — rzekł Rodin dziko, szkaradnie się uśmiechając — bo dotąd, od chwili gdy, na nieszczęście, zbliżyła się do Indjanina, zdaje się, że nic wesela tych dwojga pogan zmieszać, ani zamącić nie zdoła... jest ono świecące i jak djament twarde, tak iż nawet ostry ząb Faryngei ugryźć go nie może... Lecz miejmy nadzieję, że sprawiedliwy Bóg położy koniec temu występnemu szczęściu.
Tę rozmowę przerwał wielebny ksiądz d‘Aigrigny; wszedł on do sali z miną triumfującą i we drzwiach jeszcze będąc zawołał:
— Zwycięstwo!
— Co mówisz, wasza wielebność? — zapytała z pośpiechem księżna.
— Odjechał... tej nocy — rzekł ksiądz d’Aigrgny uradowany.
— Któż to taki? — odezwał się Rodin.
— Marszalek Simon — odpowiedział, nie posiadając się z radości, ksiądz d‘Aigrigny.
— Czy posiadasz, ojcze, szczegółowe wiadomości? — zagadnął Rodin.
— Dopiero co widziałem się z Robertem — odrzekł ksiądz d‘Aigrigny — aż do owego czasu nie mógł przełamać wahania się marszałka; a przytem spostrzegał, jak ten był zawsze smutny, zrozpaczony... Wczoraj przeciwnie, zastał go wesołym, tak uradowanym, iż zapytał, skąd ta zmiana.
— Cóż tedy? — rzekli razem Rodin i księżna bardzo ciekawi.
— W rzeczy samej jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem na świecie — odpowiedział marszałek — gdyż jadę pełen radości i szczęścia, dokonać świętego dla mnie obowiązku.
— A cóż mogło sprowadzić tę nagłą zmianę w umyśle marszałka? — rzekła księżna zamyślona.
— Dociec tego nie mogę — rzekł Rodin z zastanowieniem — lecz mniejsza o to, dość, że odjechał; trzeba tymczasem, nie tracąc ani chwili czasu, działać na jego córki... Czy zabrał z sobą tego przeklętego żołnierza?
— Nie... — rzekł ksiądz d’Aigrigny — nie, na nieszczęście... wie już z doświadczenia, że nie może dowierzać i podwoił ostrożność, a człowiek, któryby w najgorszym razie mógł był usłużyć nam przeciwko niemu... niedawno dostał cholery.
— Któż taki? — zapytała księżna.
— Morok... mogłem rachować na niego w każdym wypadku. a jego właśnie postradaliśmy... bo, jeżeli uda mu się wygrzebać z cholery, lękać się znowu trzeba, żeby nie uległ innej nieuleczalnej chorobie.
— Co wasza wielebność mówi?
— Przed kilkoma dniami ukąsił go pies z jego własnej menażerji i nazajutrz pokazały się oznaki wścieklizny u tego właśnie psa.
— Ach! to okropna rzecz — zawołała księżna — a gdzie jest teraz ten biedny człowiek?
— Zaniesiono go tymczasem do jednego z przenośnych ambulansów w Paryżu, gdyż dotąd wystąpiły tylko objawy cholery...
— Co się tyczy bezimiennych listów — rzekł nagle Rodin — jest okoliczność, o której dobrze będzie wiedzieć waszej wielebności.
— O cóż to idzie?
— Oprócz listów, o których wasza wielebność wie, marszałek odebrał jeszcze inne, o których wasza wielebność nie wiedziałeś, a w których starano się wszelkiemi sposobami rozjątrzyć jego złość przeciw waszej wielebności, przytaczając mu wszystkie powody, dla których powinien go nienawidzieć.
Ksiądz d’Aigrigny spojrzał na Rodina w osłupieniu i zawołał, mimowolnie zarumieniwszy się:
— Ależ w jakim to celu... wasza wielebność tak działałeś?
— Najprzód, żeby odwrócić od ciebie podejrzenia, jakieby obudzić mogły te listy; potem, aby rozdrażnić złość marszałka aż do szaleństwa To wszystko powinno było zmusić go do tego szalonego, awanturniczego przedsięwzięcia, które jest skutkiem i karą jego bałwochwalstwo dla nędznego przywłaszczyciela.
— Niech i tak będzie — rzekł ksiądz d’Aigrigny z wymuszoną miną — lecz uczynię waszej wielebności uwagę, że marszałek, rozdrażniony do ostateczności, pamiętając o naszej wzajemnej nienawiści... mógłby mnie szukać 1 spotkać się ze mną...
— Doprawdy? — rzekł Rodin z największą wzgardą — czy jeszcze wasza wielebność pamięta o tem... o tym głupim punkcie honoru? Czy jeszcze sukienka waszej wie/lebności nie przygasiła w nim tego ślicznego zapału? Ten rębacz, którego biedną, pustą, jak próżna beczka mózgownicę rozstroiłem, wymówiwszy kilka słów czarodziejskich dla głupich junaków: „Honor wojskowy... przysięga... Napoleon II“, ten rębacz mówię, mógłby dopuścić się przeciwko waszej wielebności jakiego gwałtu, a wtedy potrzebaby dobrze panować nad sobą. Jako przełożony waszej wielebności — mam prawo zapytać go, jakby sobie postąpił, gdyby marszałek Simon podniósł nań rękę...
— Panie!... — zawołał ksiądz d’Agrigny.
— Niema tu panów, tu są księża. Lub, jeżeli to znośniejsze będzie dla waszej wielebności, gdyby go spoliczkował — mówił dalej Rodin z uporczywą flegmą.
Ksiądz d’Aigrigny pobladł, ścisnął zęby, zwarł pięści, mało nie oszalał na samo wspomnienie takiej obelgi, kiedy tymczasem Rodin, który pewno nie bez celu zadawał takie pytania, pilnie zważał na znaczące symptomy, objawiające się mimowolnie we wzburzanej fizjognomji byłego pułkownika. Nakoniec ksiądz d’Aigrigny, powoli odzyskując zimną krew, odpowiedział Rodinowi spokojnym, wymuszonym tonem:
— Gdyby mnie miała spotkać podobna krzywda, prosiłbym Pana Boga, aby mnie raczył obdarować rezygnacją i pokorą.
— I zapewne Pan Bóg wysłuchałby prośby waszej wielebności — rzekł ozięble Rodin, zadowolony z próby, jaką szczęśliwie wytrzymał ksiądz d’Ąigrigny.
Wszedł lokaj niosący na tacy w wielkiej kopercie zapieczętowane pismo, które podał księżnej. Księżna prędko przebiegła je oczyma i niebawem okrutne zadowolenie zabłysło na jej pobożnej twarzy.
— Jest nadzieja — zawołała, zwracając się do Rodina — prośba jest zupełnie prawna i, przechodząc przez instancje, coraz więcej nabiera mocy; skutki mogą być takie, jakich sobie życzymy. Słowem, siostrzenicy mojej zagrozić może lada dzień największa nędza... Jej, która jest tak marnotrawna... Jakie to zamieszanie... jaki cios!...
— A więc, trzeba działać — odrzekł Rodin — a działać prędko; chwila zbliża się; nienawiść, nieufność są podrażnione... Niema chwili czasu do stracenia.
— Co się tyczy nienawiści — mówiła księżna — panna de Cardoville mogła była przewidzieć, jaki będzie skutek procesu, który próbowała wytoczyć, w przedmiocie, jak ona nazywa, przytrzymania w domu zdrowia i zamknięcia panien Simon w klasztorze Panny Marji. Bogu dzięki, wszędzie mamy przyjaciół; wiem z dobrej strony, że będą na bok usunięte te wszystkie krzyki, dla braku dostatecznych dowodów, pomimo zawziętości niektórych członków parlamentu, którzy będą za to notowani i dobrze notowani...
— W takich okolicznościach — mówił Rodin — oddalenie się marszałka ułatwia nam wszelkie sposoby działania; trzeba nam niezwłocznie działać na jego córki.
— Ależ jakim sposobem? — rzekła księżna.
— Trzeba najprzód widzieć się z niemi — rzekł Rodin — pomówić z niemi, wybadać je... a potem dopiero działać, jak wypadnie.
— Ale żołnierz nie opuści ich ani na chwilę — rzekł ksiądz d’Aigrigny.
— To — mówił dalej Rodin — trzeba mówić z niemi w obecności żołnierza i pozyskać go sobie.
— Jego!... To próżna nadzieja! — zawołał ksiądz d’Aigrigny — nie znasz wasza wielebność tego człowieka.
— Ja zawsze jestem ostrożny... miałem ja już straszniejszego od niego nieprzyjaciela... — i jezuita uśmiechnął się, pokazując czarne zęby... — miałem do czynienia z cholerą.
— Ale jeżeli będzie uważać waszą wielebność za nieprzyjaciela... nie zechce go przyjąć w domu, a wtedy jakim sposobem dostać się do córek marszałka Simon? — rzekł ksiądz d’Aigrigny.
— Nie wiem jeszcze — odrzekł Rodin — ale ponieważ chcę dostać się do nich... więc dostanę się. W każdym razie... racz pani być gotową jutro rano towarzyszyć mi.
— Dokąd to, mój wielebny ojcze? Do marszałka?
— Niezupełnie do niego; pani wsiądziesz do swego powozu, ja wezmę fiakr: ja będę się starać dostać do dziewcząt; tymczasem pani zaczekasz na mnie o kilka kroków od domu marszałka; jeżeli mi się powiedzie, jeżeli będę potrzebował jej pomocy, przyjdę do pani do powozu; odbierzesz pani ode mnie instrukcje i nikt nie będzie wiedział o tem, żeśmy się umówili.
— Niech i tak będzie, wielebny ojcze; ale, powiem prawdę, lękam się, gdy pomyślę o widzeniu waszej wielebności z tym grubijańskim żołnierzem — rzekła księżna.
— Pan Bóg czuwać będzie nad sługą — odrzekł Rodin. — Co do waszej wielebności, mój ojcze — dodał, zwracając się do księdza d’Aigrigny — natychmiast prześlij wasza wielebność wiadomej osobie przygotowaną już notę do Wiednia, z oznajmieniem, o bliskiem przybyciu tam marszałka. Wszystko jest przewidziane.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.