Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część pierwsza/Rozdział IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Po zmianie na twarzy księdza d‘Aigrigny, po jego bladości, po słabym chodzie, znać było, że okropna scena na placu przed kościołem katedralnym wywarła fatalny wpływ na jego zdrowie. Z tem wszystkiem fizjognomja jego jaśniała triumfującą radością, kiedy wchodził do pokoju Rodina, wołając:
— Wyborna nowina!
Na te słowa Rodin drgnął: pomimo wielkiego osłabienia, nagle podniósł głowę; jego ciekawe, niespokojne, przenikliwe oczy zabłysły; skinął wychudłą ręką na księdza d‘Aigrigny, aby zbliżył się do jego łóżka, rzekł mu głosem tak słabym, iż ledwo usłyszeć było można:
— Czuję, że jestem bardzo słaby... Kardynał prawie mię już dobił... Lecz jeżeliby ta wyborna nowina dotyczyła sprawy Rennapontów... o której myśl dręczy mię... a o której nic mi nie mówią... zdaje mi się... iżbym ozdrowiał!
— A więc niech ci będzie na zdrowie mój ojcze — zawołał ksiądz d‘Aigrigny, zapomniawszy o przestrogach doktora Baleinier, który do owego czasu jeszcze nie pozwalał mówić z Rodinem o ważniejszych sprawach.
— Tak — powtórzył ksiądz d‘Aigrignv — bądź zdrów czytaj... i ciesz się, mój ojcze: zaczyna się ziszczać, co zapowiadałeś.
To mówiąc, wydobył z kieszeni papier i oddał go Rodinowi, który uchwycił go chciwą, drżącą ręką.
Zaledwo Rodin przeczytał, a natychmiast krzyknął przytłumionym, niepodobnym do opisania głosem radości.
— Jednego już niema... To się już zaczyna.... pójdzie!...
Potem, przerwawszy mowę, Rodin rzucił się na poduszkę, mówiąc:
— O! radość dusi mię... głosu mi braknie.
— O cóż to idzie? — zapytał.kardynał księdza d‘Aigrigny.
Ten odpowiedział tonem, obłudnie żałosnym:
— Jeden ze spadkobierców.rodziny Rennepontów, biedny rzemieślnik, zniszczony zbytkami i rozwiązłością, umarł, trzy dni temu, skutkiem obmierzłej rozpusty, w której zażartować chciano z cholery, zapominając, że to bicz Boży...
— Widzicie — rzekł Rodin, głosem tak osłabłym, iż wkrótce prawie zrozumieć go nie było można — kara już zaczyna się... jeden... z Rennepontów umarł... i uważajcie tylko dobrze... ten akt zejścia... — dodał jezuita, wskazując papier, który trzymał w ręku ksiądz d‘Aigrigny — przyniesie kiedyś miljony Zgromadzeniu Jezuitów... a to..dlatego... że ja...
Same wargi Rodina dokończyły zaczętego zdania. Od kilku już chwil głos jego tak osłabł i zmienił się, iż w końcu rozeznać go nie można było i zgasł zupełnie; od gwałtownego wzruszenia krtań tak mu się ścisnęła, iż nie mógł wydobyć żadnego tonu.
Rodin zemdlony, bezsilny, upadł znowu na poduszkę; ledwo oddychając przyłożył zatabaczoną chustkę do spiekłych ust: szczęśliwa nowina, jak mówił ksiądz d‘Aigrigny, nie uleczyła go; na chwilę tylko wystarczyło mu sił do zapomnienia o boleściach. Ksiądz d‘Aigrigny podał choremu do wypicia kilka łyżek napoju, który dosyć skutecznie działał na uspokojenie Rodina.
— Może chcesz Wasza Wielebność, żebym zawołał pana Rousselet? — rzekł ksiądz d‘Aigrigny do Rodina, kiedy ten znowu leżał na łóżku.
Rodin kiwnął głową odmownie — nie mógł wydobyć z siebie oni słowa — stracił mowę.
Ksiądz d‘Aigrigny, przebywszy drugi pokój, otworzył drzwi do przedpokoju, w którym zastał pana Rousselet, ten oddał mu spory pakiet i rzekł:
— Przepraszam wielebnego ojca, żem go fatygował, ale powiedziano mi, żebym oddał natychmiast te papiery.
Ksiądz d‘Aigrigny powrócił do chorego i, pokazując mu listy, rzekł:
— Otóż różne sprzeczne raporty, dotyczące różnych osób z rodziny Rennepontów, na które, jak sądziłem, szczególniejszą mieć wypadałoby baczność... albowiem moja słabość nie dozwoliła mi nic widzieć samemu od kilku dni.. gdyż pierwszy to raz dziś wstałem, lecz nie wiem, wielebny ojcze — dodał — czy stan waszej wielebności pozwoli mu posłuchać...
Rodin dał znak tym razem tak błagalny i tak pełen rozpaczy, iż ksiądz d’Aigrigny uważał, że byłoby niebezpieczniej sprzeciwiać się życzeniu Rodina, niż usłuchać go; zwracając się więc do kardynała, ciągle smutnego, zgryzionego, że nie mógł dociec sekretów Rodina, rzekł do niego z wielkiem uszanowaniem, pokazując mu list:
— Czy pozwoli wasza wysokość?
Prałat skłonił głowę i odpowiedział:
— Kochany ojcze, wasze sprawy są także naszemi sprawami, powinniśmy zawsze radować się tem, co sprawia radość czcigodnemu zgromadzeniu jezuitów.
Ksiądz d‘Aignigny rozpieczętował kopertę; rozmaite znajdowały się w niej pisma.
Przeczytawszy pierwsze, nagle się zachmurzył i rzekł poważnym, wzruszonym głosem:
— To nieszczęście... wielkie nieszczęście...
Rodin nagle obrócił głowę ku niemu i spojrzał nań wzrokiem niespokojnym, pytającym...
— Floryna umarła na cholerę — rzekł ksiądz d‘Aigrigny. — A co gorsze, dodał wielebny ksiądz d‘Aigrigny mnąc papier w ręku — że przed śmiercią nędzna wyznała pannie Cardoville, że oddawna ją szpiegowała z rozkazów waszej wielebności...
Rodin skinieniem niecierpliwem i popędliwem dał znak księdzu d‘Aigrigny, aby prędko czytał.
I ksiądz d‘Aiigrigny czytał co następuje:
— „Mówią, że od kilku dni marszałek okazuje się mniej zmartwiony, mniej niespokojny, mniej smutny; ostatnim razem spędził parę godzin ze swemi córkami, co mu oddawna już nie zdarzyło się. Przykra fizjognomja jego żołnierza Dagoberta coraz jest pogodniejsza... symptomaty te uważać można za dowód znacznego polepszenia w położeniu marszałka.
„Po piśmie poznaliśmy, że ostatnie bezimienne listy zwrócone zostały posłańcowi przez żołnierza Dagoberta, nie będąc nawet rozpieczętowane przez marszałka, pomyślimy o sposobie przesłania ich inną drogą“.
Potem, spojrzawszy na Rodina, d‘Aigrigny rzekł mu:
— Wasza wielebność pewno sądzi podobnie jak ja, że to doniesienie jest niezupełnie zadawalające?...
Rodin schylił głowę. Ze zmarszczonej jego twarzy wyczytać było można jak martwiło go to, że nie mógł mówić; dwa razy sięgnął ręką do swej szyi, patrząc z ubolewaniem na księdza d‘Aigrigny:
— Ach!... zawołał ksiądz d‘Aigrigny z gniewem, przeczytawszy inne pismo — za jedno pomyślne zdarzenie, dzień dzisiejszy wiele przynosi nieszczęśliwych!...
Kardynał również podzielając niepokój Rodina, rzekł do księdza d‘Aigrigny:
— Wielebny ojcze, cóż to wyczytujesz z tego pisma?
— Mniemano, że nikt nie wie o pobycie w naszym domu pana Hardy — rzekł ksiądz d‘Aigrigny — a przecież lękać się wypada, aby Agrykola Baudoin nie odkrył mieszkania dawnego pryncypała i żeby mu nie podał listu za pośrednictwem kogo z domowników... I tak — dodał ksiądz d‘Aigrigny z gniewem — przez ostatnie trzy dni, kiedy mi niepodobna było odwiedzić pana Hardy w pawilonie, w którym mieszkał jeden z posługujących mu dał się przekupić.. Jest pomiędzy nimi jednooki, któremu ja nigdy nie ufałem... nędznik... Ale nie, jeszcze nie chcę uwierzyć tej zdradzie.
— Mój miły ojcze — rzekł kardynał — nie trzeba jeszcze tracić nadziei... dobra sprawa zawsze będzie triumfować.
— Zobaczymy jeszcze to ostatnie pismo — rzekł ksiądz d‘Aigrigny, po chwili cichego dumania. — Dosyć mam zaufania w osobie, która mi je przysłała, tak, iż nie mogę wątpić o pewności zawartych w niem szczegółów. Oby sprzeczne były z innemi!