Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom IV/Część trzecia/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Żyd wieczny tułacz |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | "Oświata" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Juif Errant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cały tekst |
Indeks stron |
Powiedzieliśmy już, że przy wielu pokojach, które zajmowali lokatorowie w domu jezuitów, były porobione umyślnie kryjówki, a to dla ułatwiania szpiegowania, którego ani na chwilę nie zaniechali ci szanowni ojcowie względem swych pensjonarzy: tak właśnie było z panem Hardy; obok jego mieszkania urządzono tajemną kryjówkę, w której dwie osoby pomieścić się mogły.
Rodin i ksiądz d’Aigrigny znajdowali się w kryjówce. Obaj czcigodni ojcowie przybyli do kryjówki w połowie rozmowy Agrykoli z panem Hardy. Dzięki niezłomnej wytrwałości swego charakteru, który mu dał dosyć sił do wytrzymania straszliwie bolesnej kuracji doktora Baleinier, nie lękał się już Rodin o swe zdrowie.
Ksiądz d‘Aigrigny niespokojny, zżymający się ze złości patrząc na Rodina, rzekł do niego pocichu:
— Gdyby nie piekielny list panny de Cardoville, nicby nie wskórały usiłowania kowala. Ta więc przeklęta dziewczyna będzie zawsze i wszędzie przeszkodą, o którą rozbijać się będą wszystkie nasze zabiegi? Ach! mój Ojcze, rozpacz mię bierze o przyszłość.
— Nie — odrzekł oschle Rodin — byle tylko nie zwlekano ze spełnieniem mych rozkazów w arcybiskupstwie.
— A jeżeli właśnie, na nasze nieszczęście, to nastąpi?
— I wtedy jeszcze poradzę wszystkiemu... lecz w takim razie koniecznie, najdalej za pół godziny, muszę mieć w ręku papiery, o których mówiłem.
— Już one od dwóch lub od trzech dni powinny być gotowe i podpisane, gdyż stosownie do danego mi polecenia, pisałem tego samego dnia, w którym stawiano moksy wielebnemu ojcu... i...
Rodin, zamiast prowadzić dalej tę cichą rozmowę, wlepiwszy oczy w ukryty w ścianie otwór, zaczął przypatrywać się pilnie, co się działo w pokoju pana Hardy, potem kiwnął ręką na księdza d‘Aigrigny, aby nic nie mówił.
Rodin i ksiądz d‘Aigrigny zaczajeni w kryjówce, wypatrzyli każde poruszenie i wysłuchali każde słówko następującej rozmowy w pokoju pana Hardy.
— Otóż... proszę pana, mój uczciwy brat — rzekł Agrykola do pana Hardy, przedstawiając mu Gabrjela — jest to najlepszy, najgodniejszy ksiądz, jakiego pan sobie możesz wyobrazić... Racz go posłuchać, a odrodzisz się nadzieją, szczęściem i zostaniesz nam przywrócony. Posłuchaj go, a zobaczysz, jak on zedrze maskę zwodzicielom którzy cię oszukują; tak, tak, zedrze im maskę, bo i on także był ofiarą tych nędzników, nieprawdaż Gabrjelu?
Młody misjonarz skinął głową na kowala, aby miarkował swoje uniesienie i rzekł do pana Hardy miłym, dźwięcznym głosem:
— Jeżeli w swem przykrem położeniu uznasz pan za pożyteczne rady brata w Chrystusie, jestem na jego usługi... A zresztą, pozwól pan powiedzieć sobie, że mam dla niego wielki szacunek i szczerze jestem życzliwy.
— Mnie, mości księże? — rzekł pan Hardy.
— Wiem, panie — odrzekł Gabrjel — o jego dobroci dla mego przybranego brata; wiadoma mi jest pańska życzliwość i nieoszacowana troskliwość o dobro jego rzemieślników, oni też kochają, uwielbiają pana; oby szczera ich wdzięczność, oby wewnętrzne przeświadczenie, że byłeś miły Bogu, którego nieskończona dobroć cieszy się wszystkiem, co jest dobre, była dla pana nagrodą za wszystko, co dla nich uczyniłeś, oby stała się dla pana zachętą do dobrodziejstw, jakie im jeszcze uczynisz...
Kilko-chwilowe milczenie nastąpiło w początkach rozmowy Gabrjela z panem Hardy, który przez jakiś czas pogrążył się w myślach, jakie wzbudziły w nim słowa księdza Gabrjela. Podczas tego milczenia Agrykola Baudoin niechcący rzucił oczyma na niektóre smutne zasady, porozwieszane po ścianach pokoju pana Hardy; nagle chwyciwszy Gabrjela za rękę, zawołał, wskazując na ściany:
— Mój bracie... czytajno to... pojmiesz, co to wszystko znaczy... Jakiżby to człowiek, mój Boże, pozostawiony sam jeden z tak smutnemi zasadami, nie wpadł w rozpacz najstraszniejszą... i nawet nie posunął się może do samobójstwa... Ach! to okropna rzecz, to niegodziwość — dodał rzemieślnik z oburzeniem — wszakże to moralne zabójstwo.
— Młody jesteś, mój przyjacielu — odparł pan Hardy, smutnie potrząsnąwszy głową — byłeś zawsze szczęśliwy, nie doznałeś nigdy oszustwa... te rady wydać ci się mogą zwodniczemi; lecz dla mnie, niestety!... i podobno dla większej części ludzi aż nadto są prawdziwe; na tym święcie wszystko jest nicością, niedolą, udręczeniem, bo człowiek na to się urodził, aby cierpiał!... Nieprawdaż, mości księże? — rzekł do Gabrjela.
Ten także przypatrywał się różnym „radom“ które mu wskazywał kowal; młody ksiądz nie mógł się wstrzymać od gorzkiego uśmiechu, pomyślawszy sobie, jak haniebną miano na celu rachubę w wyborze podobnych zasad. Odpowiedział panu Hardy:
— Nie nie, panie, nie wszystko jest na tym świecie nicością, kłamstwem, niedolą, próżnością, obłudą... Nie Bóg, którego najwyższą istotą jest ojcowska dobroć, nie na upodobania w cierpieniach swych stworzeń, które chciał mieć kochającemi się nawzajem i szczęśliwemi...
— Ach! mój bracie — dodał Gaibrjel, aż do łez wzruszony, wskazując na maksymy, na ścianach porozwieszane — co za fałszywy kierunek nadano słowom świętym. Tu są myśli zemsty, wzgardy, śmierci, rozpaczy, kiedy przeciwnie słowa Chrystusa tchnęły pokojem, przebaczeniem, miłością i nadzieją...
— Oh! wierzę ci, mój księże... — zawołał pan Hardy w słodkiem uniesieniu — wierzę ci i muszę wierzyć.
— Oh! mój bracie!... — odrzekł Gabrjel, coraz mocniej wzruszony — mój bracie!... wierz, że Bóg zawsze jest dobry, zawsze litościwy, zawsze kochający ludzi; wierz w Boga, który ubolewa nad swemi dziećmi. Nie potrzebuje on naszego poniżenia i nieczynności!... Nie, nie tak Bóg nie chce!... Wstań, mój bracie... — dodał Gabrjel biorąc serdecznie za rękę pana Hardy, który powstał, jak gdyby posłuszny był szlachetnemu magnetyzmowi — wstań... bracie mój, wszyscy robotnicy błogosławią cię i wzywają; porzuć ten grób... chodź... chodź na otwarte powietrze... na otwarte słońce... porzuć to duszące powietrze, a idź na zdrowe, ożywiające, pełne swobody; porzuć to ponure więzienie, a chodź do mieszkania, ożywionego śpiewami robotników; chodź, chodź do tego ludu pracowitych robotników; otoczony przez ich matki, dzieci, starców, witających cię z płaczem radości, gdy powrócisz, tam zmartwychwstaniesz, tam się znowu odrodzisz; wtedy uczujesz, że Bóg cię wybrał dla niesienia szczęścia bliźnim.
— Gabrjelu... prawdę mówisz... tobie to... Bogu... winni będą nasi robotnicy powrót swego dobroczyńcy — zawołał Agrykola, rzuciwszy się w objęcia Gabrjela i z rozczuleniem do serca go przyciskając. — Ah! teraz się już niczego nie lękam... znowu odzyskamy pana Hardy, naszego dobroczyńcę!
— Tak, słusznie mówisz; jemu to winien będę, jemu zacnemu, według chrześcijańskiego ducha, kapłanowi, winien będę moje zmartwychwstanie... tu bowiem żywcem pogrzebany byłem w grobie — rzekł pan Hardy, wstawszy prosto na nogach, z twarzą lekko zarumienioną, orzeźwionem okiem, on, co dotąd był tak blady, tak złamany.
— Tak więc... nareszcie mamy pana, posiadamy naszego dobrodzieja — zawołał kowal — teraz już o tem wcale nie wątpię.
— Pomówimy o tem wszystkiem z twoim godnym, dobrym bratem — odrzekł pan Hardy — idź, proszę cię, podziękuj pannie de Cardoville i powiedz jej, że tego wieczora będę miał zaszczyt odpisać jej.
— Ach! panie, nie posiadam się z radości, serce mi o mało nie wyskoczy — rzekł dobry Agrykola, biorąc się kolejno to za serce, to za głowę i nie wiedząc, co ma robić z uciechy; potem, wróciwszy do Gabrjela, raz go jeszcze uściskał i rzekł mu do ucha:
— Najdalej za godzinę.. powrócę... ale już nie sam.. z towarzyszami... zobaczysz... nie mów nic o tem panu Hardy; już ja wiem, co zrobię.
I kowal odszedł, nie posiadając się z wielkiej radośći. Ksiądz Gabrjel i pan Hardy tymczasem pozostali sami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Jak wiadomo, Rodin i ksiądz d’Aigrigny, zaczajeni w kryjówce, niewidzialni, obecni byli tej scenie.
— Cóż więc wasza wielebność myśli? — rzekł zdumiony ksiądz d‘Aigrigny.
— Ja myślę, że zbyt spóźniają się z przysłaniem papierów z arcybiskupstwa i że ten heretyk-misjonarz wszystko zniweczy — mówił Rodin, gryząc paznogcie aż do krwi.